poniedziałek, 19 listopada 2012

Wizyta w tajwańskim kinie z japońskim chomikiem

Na weekend miałam zaplanowane rozmaite aktywności przewidujące spędzenie sporej ilości czasu na zewnątrz. Niestety, pokrzyżowała mi je pogoda – najpierw zrobiło się pochmurno, a potem zaczął padać deszcz.
Wyjaśnię pokrótce specyfikę tajwańskiego deszczu – najpierw ordynarnie bije żabami, potem siąpi mżawką, potem znów leje jak z cebra i raz jeszcze tylko kapuśniaczek, niestety interwały są totalnie nieprzewidywalne, i wychodząc tylko po kawę do 7-11 w okresie lżejszym hydrologicznie możemy wracając po trzech minutach zaliczyć konkretny prysznic. I to  każdej strony, bo kierowcy tutaj nie przejmują się rozbryzgiem spod koła, tylko prują przed siebie… W dodatku – jest gorąco, to znaczy - obcokrajowcowi jest gorąco. Więc ichni wynalazek wielkiego wora zwanego peleryną przeciwdeszczową (zakładaną od góry), w którym każdy wygląda jak Buka z Muminków – robi za saunę, ergo- czy założę czy nie, jestem mokra. Aha, i nie nosi się tu pełnych butów (zmoczone mogą nie doschnąć), lecz japonki. Chodzenie po deszczu w japonkach nie jest złe… rodzi klientelę dla ortopedów i ortodontów/protetyków.
Aktywności zatem umarły śmiercią naturalną. Miałam nadzieję na miłe popołudnie przed laptopem, ale… odezwał się do mnie kolega Młodociany (ten, który w urodziny wywiózł mnie na totalne zadupie gdzie het za miastem, przewłóczył przez krzaczory porastające klif, i kazał się wspinać po dosyć stromej górce – po to, żebym z tarasu na szczycie tej górki mogła zobaczyć i panoramę miasta, i gwiazdy nad miastem… Gwiazd było może ze 20, ale dobre i to, bo tam gdzie mieszkam chmura smogu i spalin totalnie zasłania niebo, nawet księżyc taki z lekka zrudziały), i zaproponował wypad na najnowszego Bonda.
Bonda w wydaniu Daniela Craiga toleruję średnio. Tzn, nie mam zastrzeżeń do jego warsztatu aktorskiego, klaty, mięśni etc, ale… Bond moralnego niepokoju to nie Bond wzorcowy. Dla mnie Bond to Pierce Brosnan z głosem Seana Connery’ego. A nie taki blondas z odstającymi jak u trolla uszami i ogólną aparycją dresa z dzielnicy. Ale nie powiem, lubię kino widowiskowe, aczkolwiek nie przeładowane fajerwerkami i animacją komputerową… i Skyfall taki własnie jest. Nie jest to kino głęboko filozoficzne, skłaniające do jakiejkolwiek refleksji – ale ogląda się miło. Fabuła nie powala durnotą, żarty i dowcipy nie są zbyt nachalne ani wulgarne, naprawdę – można te parę groszy odżałować i zakupić bilet do kina, zamiast ściągać z rapida.
Czym się różni kino tajwańskie od polskiego?
Tak ogólnie to niczym, ale jak się wgłębić w szczegóły…
-po pierwsze – nie ma 20 minut reklam. Co się chwali. Jest tylko info z zajawkami oraz apel Alfreda Hitchcocka o ściszenie komórek (który co poniektórzy ignorują, jak w Polsce)
-po drugie – na wszystkich, i chińsko-języcznych i obcych filmach wyświetlane są napisy. Stanowczo za szybko się zmieniające jak dla mnie, gdyż zanim rozkminiłam, że znam 80% znaczków, przypomniałam sobie co znaczy każdy z nich z osobna i poskładałam do kupy w zdanie, konwersacja na ekranie przeniosła się trzy akapity dalej. Refleksja – będę oglądać filmy z napisami, w bibliotece, ze stopklatką :D
-po trzecie – popcorn serwują tu karmelowy. Na hasło popcorn z solą Młodociany się skrzywił z wyraźnym obrzydzeniem i zapytał skąd mi taka herezja do głowy przyszła. Zaiste, popkornu z solą nie mieli. Pytałam po chińsku nawet ( Młodociany upoważnił mnie do korzystania ze swojego Ajfona, w celu sprawdzania słówek po chińsku, o ile będę w jego obecności ćwiczyć mówienie… Masochista).
-po czwarte – na salę oprócz przekąsek w stylu popcorn i nachosy plus jakieś bio-organic paskudztwo, można wnieść inne żarcie. Pół filmu towarzyszył mi rozkoszny aromacik wifonkowego rosołka… (do rosołku domowego wiadomo jak się ma, ale mimo wszystko, węszyłam jak rasowy posokowiec a Młodociany ze zdumieniem skonstatował, że w Polsce chyba nie wnosi się obiadu z pobliskiej chinki do kina, co wprawiło go w spore niedowierzanie), ponadto ciamkanie z chlipaniem, towarzyszące konsumpcji aromatycznej zupki i pierogów.
-po piąte – alkoholu się nie wnosi, towarzystwo siedzi cicho,ogląda i się nie migdali. Nawet za ręce się nie trzymają, tzn nie w sposób widoczny dla ogółu.
Tak więc miałam – oprócz azjatyckich widoków (Makao i Szanghaj, na Szanghaj mi się wyrwało westchnienie po chińsku, na Makao – oboje byliśmy zgodni co do urody filmowej wersji tej ostoi pseudowolności w ChRL… Bo zaiste, operator zrobił dobrą robotę!), w pełni azjatycki klimat 5D (włączając w to wibrowanie azjatyckich komórek dookoła i wonie obiadowe plus z lekka zdziwione moją jaśniejącą w ciemności białą twarzą postaci, deptające mi po nogach przy łażeniu wte i wewte ).
A teraz o co kaman z japońskim chomikiem?
Jak wygląda chomiczek, już tłumaczyłam. Jest to niepomiernie upiorna, paskudna, jednak powszechnie stosowana minka, którą Azjaci z uporem maniaków prezentują na zdjęciach, bo ktoś im wmówił, że to ładne i słodkie.
Namierzyłam w Kaohsiung stoisko z polskimi wyrobami (trudno nie było, stoisko samo zareklamowało mi się na fejsie w dniu urodzin…), a po przeczytaniu, że serwują tam murzynka, precle i szarlotkę – zaprosiłam Młodocianego, żeby tam moje szacowne cztery litery dotransportował (zaprosiłam więcej osób, ale tylko on jeden w niedziele miał czas) oraz spróbował co to są smaczne ciastka (po mojej dłuższej i pełnej dezaprobaty wypowiedzi dotyczącej wyrobów sprzedawanych w tutejszych cukierniach za ciężkie pieniądze)…
Oto stoisko przyjaźni polsko – niemieckiej czyli wypieki Grażyny i grzane wino jej niemieckiego męża
Murzynek z orzechem był świetny, Młodociany tylko raz oberwał łyżką za mlaskanie. Na orzecha włoskiego patrzył podejrzliwie, nie wierząc ze takie mózgopodobne coś można schrupać ze smakiem, ale zjadł – pouczony o cudownym wpływie tegoż owocu na rezultaty testów… (będę się smażyć w piekle za me little white lies…). Na to jak operuję nożem i widelcem rozdziawił paszczę w niemym podziwie, prawdopodobnie pierwszy raz widział nie-amerykański sposób jedzenia czegokolwiek za pomocą sztućców (ja w analogiczny sposób obserwowałam kiedyś pochłanianie kotleta, naleśnika i jajecznicy za pomocą pałeczek).
Po zakupie winka poszłam odwiedzić kolejnych znajomych – Rosjankę Tanię oraz jej tajwańskiego męża, urzędujących na stoisku z rękodziełem autorstwa Taśki.
Oczywiście – była radość z ponownego spotkania :D  Wiem, że każdy kto odwiedził Tajwan -obiecuje wrócić… Ile osób spełnia obietnicę – nie wiem, ale jestem raczej wyjątkiem niż regułą. Więc tym większe zaskoczenie nastapiło, gdy którejś soboty zwyczajnie wysłałam jej wiadomość – kiedy się spotykamy. Ona na to – a gdzie ty jesteś. Ja: tutaj… Gdzie tutaj? Jak to gdzie, w Kaohsiung :D !!!!
Więc pojawiłam się na stoisku Tani eskortowana przez Młodocianego, który w megaskupieniu słuchał dziwnego szeleszczącego języka i usiłował powtórzyć : „szczęśliwy”. I nastapił moment, rujnujący moje poprzednie mniemanie jak to Azjaci się od siebie różnią…Przywitałam się z Taską i Peterem, przedstawiłam im „my friend from Wenzao, Max” (wolałam nie popełnić jakiegoś błędu i przedstawiając go chińskim imieniem 施品毅/Shīpǐnyì, nie ochrzcić omyłkowo „kąpielą z bąbelkami” na przykład).
Peter kulturalnie i kurtuazyjnie rozpoczął gadkę w języku angielskim – co też Max porabia na Tajwanie etc…
Przerwałam potok angielszczyzny – przecież możecie mówić po chińsku! Ja chętnie posłucham…
Peter jak do ułoma -znaczy obcokrajowca – to jak ci idą studia w Wenzao i w ogóle, skąd jesteś?
Max (równie powoli i wyraźnie) – dziękuję dobrze, jestem stąd
Peter- jak to stąd?
Ja nie zdzierżyłam- no, on jest urodzony Tajwańczyk, dzielnica Fongshan…
Peter z Taśką, robiąc wielkie oczy: myśleliśmy że to Japończyk! I oskarżycielsko w stronę Maxa – ty nie wyglądasz na Tajwańczyka! Jesteś za duży i za mało nieśmiały!!!
Ten z rzadkim tu poczuciem humoru rozpoczął kiwanie główką –  ソーリー/ごめんなさい/すみません, robiąc przy tym najpaskudniejszego chomika jakiego kiedykolwiek widziałam z nadmuchanymi policzkami i jeszcze wywiniętymi w słodziaszny dziobek ustami, co przy jego buzi w kształcie pięciokąta, z wąską brodą, szeroką szczęką i jeszcze szerszymi kośćmi policzkowymi wyglądało zaiste absurdalnie.
Zdążyliśmy się napić wina, a raczej  - piłam ja z Taśką, Młodociany powąchał (i stwierdził, że wonieje niemiłosiernie apteką), umoczył czubek języka – a następnie się poddał (oooo, sooo strong alcohol. Too strong!). Wymieniłyśmy spojrzenia z siostra-Słowianką, zgodnie wywróciłyśmy oczami i wytłumaczyłyśmy, że to tylko 8%, a strong zaczyna się od 40, i owszem da się to pić nawet litrami.
Wracając do domu dostałam smsa – wpadaj częściej ze swoim japońskim chomikiem 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...