czwartek, 20 grudnia 2012

Hongkong. Miasto stali, szkła, betonu… i pięciogwiazdkowych toalet.

Przepisy wizowe Republiki Chińskiej jasno mówią, iż obcokrajowiec, co szwęda się bez wyraźnego celu, może szwędać się bezwizowo przez 30 do 90 dni (Amerykanie i Kanadyjczycy krócej, obywatele Unii dłużej), a potem musi opuścić ten piękny i gościnny zakątek świata. Po uzyskaniu magicznego stępelka wylotowego i wlotowego do innego kraju, można wrócić, na kolejne 90 dni (cuzamem do kupy można spędzić niemal pół roku na Pięknej Wyspie). 

Więc moje 90 przydziałowych dni minęło jak z bicza strzelił i należało się udać na emigrację…
Ponieważ nie dostałam odpisu mojego dyplomu ukończenia studiów, nie mogłam się ubiegać o wizę (konieczne jest poświadczenie najwyższego osiągniętego wykształcenia) i musiałam standardowym polskim sposobem – kombinować. Cóż. Wiza i inne papierkowe sprawy – następnym razem. Drobiażdżek…
Na lotnisko dotarłam dużo za wcześnie – żegnaliśmy całą większą paczką koleżankę, odlatującą na dobre z Tajwanu po dwuletnim pobycie. Znałam ją słabo, miła osoba,wesoła i pomocna, obdarzona ulubionym przeze mnie ironicznym poczuciem humoru – ale nic więcej. Nie zdązyłam się zżyć. Natomiast Tajwanki mniej lub bardziej otwarcie pociągały nosami i chlipały, nawet Młodociany (z którym razem pracowała w jednym buxibanie) miał oczy szkliste i wygląd ogólnie niewyraźny. Jak to ujął – przyjaźń z obcokrajowcami to piękna rzecz, ale smutna. Obockrajowcy są weselsi, bardziej spontaniczni, bardziej otwarci, przyjaźniejsi – ale zawsze nad taką przyjaźnią ciąży odium rychłego rozstania. Pozwoliłam mu się wychlipać na osobności pod pozorem, że zostawiłam na parkingu coś-tam (okazywanie emocji na forum publicznym to grzech ciężki) przy motorze, podałam smarkatkę i gorącą czekoladę na otarcie łez. I zrobiło mi się smutno niemożliwie, bo ja też kiedyś wyjadę, i zostawię takie małe stadko szlochających i smarkających ukradkiem znajomych.
Lecąc, myśli miałam zatem czarne jak smolista noc, otaczająca mnie i Airbusa. Nawet na gwiazdy nie patrzyłam, pogrążona w gorzkich rozrachunkach z przeszłością i teraźniejszością. Hongkong powitał mnie – rozjarzonymi światłami, niezwykle pomocną panienka za kontuarem Immigration Office, która użyczyła mi swego Ipada abym mogła w mailu sprawdzić adres docelowy i wpisać go w obowiązkowy karteluszek oraz – darmowym telefonem, a raczej możliwością bezpłatnego telefonowania na lokalne numery używając białych aparatów rozwieszonych dosłownie na każdej ścianie…
ShaTin, czyli miasteczko ( a raczej bardziej dzielnica) w którym udało mi się znaleźć nocleg znajduje się za górami i lasami oraz morzem… Serio.
Nowe lotnisko Chek Lap Kok został oddany do użytku w 1998. Zastąpił dotychczasowe międzynarodowe lotnisko Kai Tak, zlokalizowane bardzo dogodnie dla podróżnych, w środku miasta (gdzie gigantyczne Jumbojety śmigały nad kamienicami). Tak to wyglądało:

A że ziemia w Hongkongu jest droga (bo albo zabudowana mieszkaniami dla około 7 milionów Chińczyków, albo nienaruszalnie przeznaczona na parki narodowe i rezerwaty), to nowe lotnisko wybudowano na  sztucznie usypanej wysepce :D Popularne rozwiązanie w zatłoczonych krajach Dalekiego Wschodu, podobny pomysł wykorzystali Japończycy przy budowie Międzynarodowego Portu Lotniczego Tokio- Haneda czy Kobe – Kansai.
O budowie lotniska, z archiwalnymi zdjęciami na filmiku (polecam, zwłaszcza jeżeli za uważa się za ekscytujące śmignięcie tuż nad A4 w Krakowie-Balicach). Nie trzeba ściągać, wystarczy obejrzeć na podglądzie 10 minut
http://chomikuj.pl/runner07/Lotnictwo+(katasrofy)/Lotniska/In*c5*bcynieria+ekstremalna+-+Budowa+lotniska+w+Hongkongu,291762086.rmvb

Efekt? Lotnisko na środku morza łączy z wybrzeżem i Kowloonem zarąbisty most, długości naprawdę konkretnych 26 kilometrów oraz podmorski tunel dla metra, podjeżdżającego pod terminal. Mamy więc morza. O lasach już mówiłam – prawie połowa terytorium Specjalnego Regionu Administracyjnego HongKong składa się z zielonych obszarów rezerwatów przyrody. Perła Orientu położona jest malowniczo na wzgórzach, więc aby ułatwić przedostawanie się z biznesowej (starej, dyplomatycznej etc) części w rejon sypialni zwanej też Nowymi Terytoriami (dokupionymi przez Anglików w epoce kolonialnej), wykuto potężne tunele. Więc za górami, za lasami i morzami stał wieżowiec, nie najwyższy wcale (najwyższy ma 484m i jeszcze nie do końca oddano go do użytku), bo liczący bagatela, 39 pięter (Chińczycy panicznie boją się czwórek, więc budują albo 39 albo 50 piętrowe apartamentowce, bo czwórka przynosi nieszczęście) – a wieżowcu, na nie-najwyższym piętrze księżniczka Majia dostała materacyk tuż przy oknie z takim  widokiem…
Dzień spędziłam pracowicie, dyplomatycznych przeprawach (bo może jednak byście mi mili panowie dali jakąś inną wizę? albo tą szkolną, albo jakąś specjalną?) w budynku o dumnej nazwie, której nikt nie używa, zastępując ksywką – Lego Plaza lub Tetris  Plaza. Ciekawym akcentem mogę nazwać spotkanie dwóch chudych jak szczapy Murzynów z Kenii, którzy na co dzień zasuwają w Hongkongu, a w weekendy startują w maratonach, i akurat w sobotę wypadł maraton w Tajpej, więc wpadli po dokumenty, a potem wraz ze mną truchtali po dwóch wieżach Lego Towers (ambasada tajwańska mieści się bowiem w dwóch lokalach, usytuowanych w dwóch skrzydłach Plaza, na zupełnie różnych piętrach, i trzeba ganiać od Annasza do Kajfasza i apiać).
Oczywiście wjechałam tramwajem po stromiźnie, wjechałam jednokierunkowymi ruchomymi schodami pod Wzgórze Wiktorii, poszłam do meczetu – tak, Hongkong posiada meczet! Dla Pakistańczyków i Ghurków, będących dawniej trzonem armii. W meczecie bezzębny staruszek o ciepłych oczach w rewelacyjnym, staroświeckim kantońskim (Phoebe, moja gospodyni i oprowadzaczka po mieście była zachwycona) i poprawnym angielskim wprowadził mnie w szczegóły turystyczne, i zadziwił – tym, że wiedział, gdzie Polska, że Wałęsa, że Kaczolot, że jesteśmy w UE. Ponadto zaliczyłam trzygodzinny spacerek po wzgórzach, wizytę w nawiedzonym domu oraz konsumpcję kaczki kantońskiej najbardziej wrednymi pałeczkami jakie znam – długimi, śliskimi i plastikowymi, z których gruby i jeszcze bardziej śliski makaron spada do miseczki, chlapiąc dookoła rosołem… A! I nauczyłam się chińskiej (i bardzo niegrzecznej, nieuprzejmej i trącącej wioską) sztuki obgryzania kosteczek wraz z wymamlaniem szpiku:D
Ogólne wrażenie moje po podróży do Hongkongu?
Kiedy niemal o północy dobiłam lotniska w Kaohsiung, wycharczałam setnie zmordowana – ooooch jakże piękne jest to miasto!
budynki są małe -tylko 4 do 20 pięter, poza tymi w ścisłym centrum!
ulice takie szerokie!
tyle zieleni!
i palmy między jezdniami!
i tak mało obcokrajowców!
i tak tanio!
i ludzie tacy mili!
i tak spokojnie!
i tak ciepło!
i nie wieje! bo w Hongongku na górze wicher telepał mi aparatem i rozwiewał resztki koafiury mało nie pozbawiając głowy
i tak tanio!
Po ostanim wykrzykniku mój szofer popatrzył na mnie z lekkim ogłupieniem – że co proszę? Pani słonko przypiekło czy spożyła pani jakiś środek niezbyt legalny? Niestety, kontrast zrozumie tylko ten, kto wybył i przybył :D
Nie powiem, Hongkong urzeka – nie bez kozery zowie się Perłą Orientu. Zdumiewa strzelistością panoramy wybijającej się pod niebo, rozbraja reliktami kolonialnymi w rodzaju dwupiętrowych autobusów i tramwai. Specjalny Region Administracyjny jest zatłoczoną aglomeracja, gdzie angielski z rozmaitymi akcentami miesza się z kantońskim chińskim przyprawionym dialektami z innych stron świata. Po ulicach mkną lub wloką się porszaki, ferrari, bentleje i BMW, nie wywołując żadnego zainteresowania – wszak bogatych ludzi jest tu pod dostatkiem. Rozwiązania technologiczne – dla budynków, tuneli, mostów, kolejek, tramwai, komunikacji miejskiej budzą dziką zazdrość w patriotycznym sercu obywatelki Kraju Falującej Orchidei…
A toalety są zaiste pięciogwiazdkowe – nawet te publiczne, bezpłatne. Muszla klozetowa - a nie kucana, umywalki z dwoma kranami (jeszcze jeden relikt angielskiej dominacji), automatyczne spłuczki i mycie deski klozetowej wraz z dezynfekcją jak w niemieckim MacDonaldzie, a wszytsko skąpane w blichtrze drewna, marmuru, luster i szkła, z uspokajającą melodią sączącą się z niewidocznych głośników… Może miałam szczęście, bo Phoebe musi często bywać w tzw loo, więc wybierała tej najlepsze – ale to co widziałam zaskakiwało. Miejsce bez wątpienia inne niż mój Tajwan, moje pierwsze azjatyckie doświadczenie – bardziej europejskie.
Jednak dla mnie jest to metropolia bez duszy, bez ciepła, właśnie ze stali, betonu, szkła i prętów zbrojeniowych. Ludzie mkną nie patrząc na boki, trzeba się na chama wbijać pod koła samochodów aby przejść przez ulicę, z uwagi na drapacze chmur łapiące słońce – chodniki i uliczki spowija chłodny, wręcz zimny grudniowy cień… Natomiast park na Wzgórzu Wiktorii – to osobna bajka, opisze następnym razem :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...