niedziela, 23 grudnia 2012

Przygody fotograficzne z bigosem

Czy już wspominałam, że awansowałam w hierarchii fotograficznej? Mam teraz Sony Alfa 530, która ma więcej programów niż mój telewizor/wibrator/pralka automatyczna w pralni samoobsługowej, i którą robić zdjęć NIE DAJĘ RADY. Nawet na opcji lamerskiej zwanej „auto”.
Ale po kolei.
Wiele lat nie odczuwałam parcia na szkło i szkiełko od obiektywu. Swoich zdjęć nie lubię pasjami, z rzadka jestem zadowolona z efektu uwiecznienia swej mordki na kliszy, a widząc wymierzoną w swą stronę czarną dziurę obiektywu-zastygam sztywno, niczym żona Lota z wyrazem buziuchny niezbyt wyjściowym. Zawsze zazdrościłam tym dziewczynom, które przed aparatem czują się swobodnie i mogą się wyginać, wydurniać i wykrzywiać. A jeszcze bardziej tym, które mają opanowaną sztukę ustawiania się do zdjęcia i nie straszą potem podwójnym podbródkiem, czerwonym nosem i zdradzieckim wyrazem twarzy.
Przed wyjazdem na Tajwan jeden z mych absztyfikantów (ksywa Cezar lub Jubiler) obdarował mnie małym, ślicznym, srebrno-polerowanym Olympusem Miu Tough. Aparat był może i śliczny w swej prostocie, ale nie to było jego główną zaletą. Mogłam go bez pieprzenia się w futerały/ pokrowce/folie używać w deszczu a nawet z nim nurkować (przeżył 30m, choć gwarancja jest do 10). Ponadto mozna nim było rzucać, mógł upaść – i nic, tylko się porysował. Mały Olympusek służył mi wiernie przez cały pobyt na Tajwanie, aczkolwiek, chyba z racji osoby darczyńcy – nie stał się moim ulubieńcem. Wolałam, kiedy zdjęcia robiła Katarzyna swoim Nikonem. Jednakowoż Olympusa Miu mogę polecić każdemu – to dobry aparat, z porządną jak na małpkę optyką, wieloma funkcjami. I z uwagi na swoją konstrukcję – jest odporny na wszystko, niczym ruski traktor. Dla dziecka, podróżnika, roztrzepanego nastolatka, który lubi słitaśne focie i dla dorosłego, który nie ma parcia na skomplikowany sprzęt – naprawdę super rozwiązanie.
Po powrocie do Polski Olympuska pożyczyłam memu ulubionemu i ukochanemu Ojcu Derektorowi, który od lat przeszło pięciu z cierpliwością anioła nurkuje ze mną i znosi me podwodne wybryki. Ojciec na wymianę dał mi wielką jak cegłówka Ytonga wypasioną Sony Alfę 350, której obsługę rozkminiać zaczęłam pomału, i zdjęcia robiłam nie na auto-mode, a na innych programach :D Dziwnym zrządzeniem losu niewiele później mój aparat będący pod Ojcową kuratelą osiągnął dno i zalał się – a ojciec lustrzankę odsprzedał mi w promocyjnej cenie, w ramach wynagradzania szkód moralnych :D I mogłam szpanować wysuwanym na pół metra obiektywem i ociekać zajebistością z ogólnie profesjonalnym lookiem. Look tracił nieco na profesjonalizmie, kiedy wychodziło na jaw moje mega dyletanctwo – ale… Zdjęcia temu co lubię, robię w miarę ładne. Samoloty ładnie błyszczą w słońcu i mieszczą się w kadrze :D
Na Tajwanie zrozumiałam dylemat właścicieli lustrzanek – niestety, Alfa wypełniona helem nie jest i swoje waży… Więc okroiłam zestaw bazowy do jednego obiektywu, bez statywu i innych szpejów -1.5 kilo z torebunią. Ale zdjęcia wychodziły fajne, niestety, tajwańskie powietrze bogate w liczne mikroelementy zanieczyściły mi lustro – owocując potężną kropą widoczną na zdjęciach z monochromatycznym/jasnym tłem. Potem aparat wraz z torebunią upadł mi na ziemię – i lustro się z lekka przekrzywiło, więc obraz  na zdjęciu różnił się nieco kadrowaniem od tego w wizjerze. Mogłabym przestawić się na korzystanie z podglądu - ale jakoś nie odpowiada mi taka metoda, wolę przykładać oko niż robić zeza medytując nad LiveView. No i w końcu Młodociany, który upuścił Alfę kolejny raz zabrał ją do serwisu, w zastaw dając mi jeszcze zajebistszą Alfę 530, z obiektywem dwa razy większym i ilością pokręteł i przycisków niemal jak w sterowni promu kosmicznego… Efekt jest taki, że alfa nawet na opcji auto zdjęć robić nie chce… Na manualnych ustawieniach ustawia się, klika – i….. robi zdjęcie. Białe. Całe białe. Jak owczarek podhalański we mgle. Lub niedźwiedź polarny w burzy śnieżnej…
Dłuższą chwilę rozkminiałam i negocjowałam współpracę (metoda – jak nie kijem to pałką), udało się…. cudów nie ma, bo dalej nie wiem jakie są jej kryteria zgody na zrobienie zdjęcia i klikam na ślepo :D
A na zdjęciach – port w Kaohsiungu!
Wielki Środkowy Palec Azji! Który tak naprawdę ma zupełnie inną nazwę, a kształt jest uzasadniony zamiarem i koncepcją artysty, zupełnie nie konotowaną seksualnie… Ale amerykanie ochrzcili go swojsko – Wielkim Fakersem i tak już zostało, podobnie jak ze słynną Rzeszowską Wielką Ci..ą (link do filmiku o tym słynnym na całą polskę epickim wręcz pomniku TUTAJ)
Jarmark Obcokrajowców, z białasami w roli zabawiaczy! (ich chiński był w przeważającej większości jeszcze gorszy niż mój….) Po kostiumikach oceniając, była i Turczynka (odziana w firankowo-cekinowy strój tancerki brzucha, na widok ktorego Młodociany oblał się pąsem, rozmaślił i zaczął intensywnie wpatywać się w czubki własnych butów, zacukany na maksa), i Japonka, i Rumunka, i Węgier, i Mr America, i Meksykanie i nawet Finka! Ale dominowali Niemcy, stąd wybór muzyki ma-sa-krycz-ny!!! „Last Christmas” w wersji techno plus niezapomniane przeboje Scootera i Barbie Girl… No cóż, folklor :D
Brakuje fotki Młodocianego medytującego nad bigosem… Bigos zrobiła Grażyna, handlująca tu polską kulturą i ciastami oraz okazjonalnie innymi daniami kuchni nadwiślańskiej. Młody zarobił miseczkę za pomoc w tłumaczeniu menu :D Do wieczora chodził i powtarzał „Bigos myśliwski kapusta kiszona i grzyby” oraz „Chcę zjeść szarlotkę. Poproszę dwie szarlotki. Dziękuję. Szarlotka jest bardzo smaczna”… Swoją drogą – jestem zachwycona. Wybyłam na drugi koniec kontynentu, i jak mnie złapie nostalgia to mogę sobie opchać szarlotkę … za niemal dychacza od kawałeczka (co skutecznie leczy nostalgię za pomocą odruchu skąpstwa studenckiego… po tak drogim sercu i portfelowi memu ciasteczku nie mogę nie poczuć się lepiej …) !!!
Mam nadzieję, że dostanę moją Alfę mniej wypasioną wkrótce… Instrukcja obsługi 350 zajmuje tylko 200 stron, 530 jest 2 razy dłuższa…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...