sobota, 29 września 2012

Xiang gang 香港


Zdjęć tegorocznych z Hongkongu nie będzie. Powód – notkę wcześniej. Skleroza nie boli, ale trzeba potem kombinować.. Kiedy ogarnę wstawianie zdjęć, wrzucę kilka słitaśnych z zeszłego roku.

W ogóle udało mi się cudem zdążyć na samolot. Miałam niby 2 godziny przerwy pomiędzy lotami, ale…
Lotnisko w Hongkongu ma kształt sporaśnej litery Y. Samoloty lądujące dokują się w lewym górnym rogu, stanowiska pobrania kart pokładowych i odprawy znajdują się w ogonku, a właściwie w samym jego dole, a poczekalnie dla odlatujących pasażerów umieszczono logicznie – w prawym górnym rogu tejże wielkiej litery.
Pomiędzy tymi punktami krąży kolejka – najbardziej wypasione metro jakie ukazało się mym oczom ( rok temu wraz z Gąsienicą spędziłyśmy dłuższą chwilę na rozdziawianiu paszczęk na widok podwójnych przeszklonych drzwi oraz czyściutkich nowiutkich wagoników (miałyśmy więcej czasu na turystykę, więc jako te owce błędne z zadupia Europy importowane wytrzeszczałyśmy okrągłe oczęta na wszystko).
Oprócz kolejki funkcjonuje też system taśmociągów (czyli ruchomych schodów nie jadących pod górkę), a w dodatku przewala się pomiędzy tym wszystkim dziki tłum Azjatów wszelkiej maści plus nieco białasów plus śliczne panienki z kontroli zdrowia. Panienki odziane w obowiązkowe maseczki skanują tłum skośnymi oczkami i wymyślnymi aparatusami, co ma wykryć sarsa, ptasią grypę i inne bakterie.
Po zlokalizowaniu panienki od informacji „kaj tera poliźć” usłyszałam „I am afraid…
(i zaczęłam się bać, bo Chińczycy naród uprzejmy, nie mówią NIE, tylko w taki właśnie nie-wprost sposób przemycają info mocno niekorzystne).
No i dowiedziałam się – zapierdalanko na drugi koniec lotniska, bo jedne i drugie chińskie lotnicze nie mogą się mieścić w jednym miejscu ze względów prestiżowo-politycznych, więc tajwańskie wyekspediowano jak najdalej. Odstałam swoje w kolejce (szczerze zdziwiona, że z racji mej białej skóry nie wyłowiono mnie od kopa, nie rozwinięto czerwonego dywanu i nie obsłużono z orkiestrą i konfetti), i po jakimś dłuższym czasie trafiłam przed śliczną Chineczkę w różowym mundurku, która z trudem niejakim dukając po angielskiemu jakoś próbowała ode mnie uzyskać informację czemu nie zdałam walizki i jeżeli ją zdałam, to co to za manele targam na swym wiotkim ciele?
No cóż, miły pan w Katowicach przymknął oko na na 3 kilo nadbagażu w walizce głównej (wzruszyła go moja historia o przeprowadzce na rok i konieczności posiadania odpowiedniej ilości szpilek, pudrów i innego szpeja) oraz na całkowicie nieregulaminową pod względem gabarytu i ilości liczbę tobołków podręcznych, w tym 10 kilo plecaka turystycznego, laptop z papierami (kolejne 5 do 8 kilo) i jeszcze aparat, i kurtka i polarek…. Panu z KTW serdecznie dziękuję!
Ale Chineczka (niewtajemniczona w machloję pana z KTW) rozdziawiła oczy, ja przestałam rozumieć w jakimkolwiek języku poza polskim, więc summa summarum musiała skapitulować… :D i tak oto obwieszona tobołkami dostałam kartę pokładową z miejscem przy oknie. Po pólgodzinnym targowaniu się w kwestii logistycznej nadszedł czas na rączy kłus do stanowiska kontroli bezpieczeństwa…
Kolejka standardowo wiła  się jak rzeka Jangcy, no i trafiła mnie konieczność rozbebeszenia moich bambetli, bo wyczajono coś potencjalnie niebezpiecznego. No to rozwaliłam na 80% lady (lada miała żeby nie skłamać dobre 4 m długości) tzw majdanek i dawaj pokazywać, co to za terrorystyczne akcesoria przewożę. W tym:
*nad wyraz niebezpieczny aparat z padniętą baterią ( udało się odpalić na 3 sekundy żeby udowodnić że to cyfrówka a nie granat ręczny, ale miałam serce w gardle),
fiszbiny od stanika (z braku miejsca w bagażu głównym, które zajęły lekarstwa, witaminy, buty i inne arcypotrzebne utensylia, ciuchy władowałam w podręczny, lepiej się tłumaczyć z garderoby niż z przemytu farmaceutyków i zostawiać na zmarnowanie tak ważne substancje jak witaminka C i aspirynka)
* pęsetka (kosmetyczka nr 2 z artykułami pierwszej potrzeby typu cążki, kremiki, mokre chusteczki też trafiła do podręcznego, miałam zresztą nadzieję na jakiś prysznic po drodze)
*spinacze biurowe (piórnik jak wyżej, zapomniałam że Mac Gyver za pomocą długopisu potrafił obezwładnić pluton komandosów więc wpakowałam mój piórniczek z pandą do podręcznego…)
*oraz pasek, skitrany gdzieś w połowie plecaka… który to pasek z uwagi na ilość dziwnych metalowych zdobień wywołał zresztą poruszenie podczas prześwietlania…
Jak biedny funkcjonariusz od bezpieczeństwa zobaczył górę szmat wyłaniającą się z plecaka 50 litrów, w celu pokazania mu tego paska -zdębiał. Ale się nie poddał, walcząc niestrudzenie o wolność ojczystego nieba (od malowniczo rozkawałkowanych metalowo-mięsnych odpadków po potencjalnym zamachu). A ja następne 10 minut ku uciesze gawiedzi pakowałam bety do plecaka, miotając słownictwem wysoce nieparlamentarnym i upychając szmaty nogą… (dobrze, że nikt nie rozumiał co to za inwektywami rzucam soczyście…)
Potem w ostatnim momencie wpadłam do kolejki na samolot, przepchałam się przez biznesklass (licząc po cichu że każą mi tam zostać, żebym nie musiała walić po głowach pasażerów plecakiem, lapkiem i aparatem co się w biegu rozkołysały nieco, niestety nie udało się) – i wystartowałam do Kao.
Cel osiągnęłam jeszcze za dziennego światła, ale po odstaniu swojego w kolejce paszportowej wylazłam już po zmroku (przy zwrotniku 20 minut po zachodzie słońca ciemności kryją ziemię) i metrem oraz autobusem udałam się na poszukiwanie przystani swego życia na najbliższy rok. W autobusie zachowywałam się jak ostatni ułom, walizka mi odjechała ze trzy razy gdzieś na tył, laptop pieprznął o podłogę przy próbie łapania walizki, z torebki wysypała się zawartość bo się tak nieszczęśliwie wywróciła, a z racji wypchania zapięcie jej było niemozliwe… No cóż, białasy są dziwne i mają swoje prawa… A potem przespałam najbliższe 24 godziny, czekając aż mi zejdzie opuchlizna z nóg (normalnie nie mieściły się w żadne buty)… Nawet to, że mój pokoik (na 3 piętrze bez windy!!!) przypominał żywcem skrzyżowanie sauny z rozprażonym tosterem mi nie zakłóciło radosnego szuejdziao (czyli spania)…

1 komentarz do Xiang gang 香港

  • ~AD

    Mówiłam!!! Zostaw coś jeszcze z tego całego tobołku. Dobrze że zadziałał Twój urok osobisty – bo musiałabyś wracać do HongKongu po resztę rzeczy pozostawione w przechowalni bagażu :D A Pan na lotnisku w KTW rzeczywiście musiał albo mieć wielkie serce, albo nie lubi Azjatów (i pomyślał „a niech się pogłowią co z Tobą zrobić”!?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...