poniedziałek, 3 grudnia 2012

Zabrać księżniczkę w romantyczne miejsce…

Na urodziny dostałam gwiazdkę z nieba.
Aby ją dostać, musiałam usiąść za bardzo przejętym swoją rolą Młodocianym i zaufać mu w kwestii umiejętności prowadzenia motoru, zarówno na zatłoczonych w niewyobrażalny sposób ulicach Kaohsiung (gdzie jeździ się nie tylko między samochodami, ale i pod prąd, po chodnikach, między pieszymi, rowerami oraz innymi skuterkami, zderzak w zderzak), jak i na nieco bardziej terenowej trasie na Sizihwan.
http://www.flickr.com/photos/prince470701/5429540147/in/set-72157626008723328/lightbox/ widoki stamtąd
Sizihwan to koniec Kaohsiung, ostatnia stacja metra – dalej już tylko morze, wyspa Cijin z czarnym piachem na plaży, oraz takie atrakcje jak całkiem niezła do spacerów górka, ZOO, Małpia Góra ( z prawdziwymi, paskudnymi makakami łażącymi luzem) oraz najpiękniej usytuowany uniwerek w Kaohsiung, SunYatSen University/alias ZhongShanDaXue (中山大學). O ile pieszo na kampus wchodzi się bezproblemowo, dzięki tunelowi wybitemu w podstawie góry, to wycieczka dla zmotoryzowanych dostarcza sporej ilości adrenaliny. Asfaltowa droga wije się serpentynami po zboczu góry, porośniętym wiecznie zieloną roślinnością. Szeroka nie jest, a zaraz za poboczem (całe szczęście ograniczonym barierkami lub krzakami) skalisty klif niemal pionowo spada we wzburzone morze. Po serpentynach dziarsko zasuwają rowery, skutery i samochody, lekceważąc ograniczenie prędkości – stąd średnio 10 wypadków śmiertelnych rocznie, drobnych stłuczek i połamanych kości nikt nie liczy.
I własnie tam po zmroku zabrał mnie Młodociany, doceniając fakt, że umiem być pasażerem motocyklisty i nie wierzgam dziko na zakrętach ani nie piszczę przerażona prędkością czy nachyleniem zbocza. Fakt, był moment kiedy konkretnie miałam serce w gardle, ale dzielnie wytrzymałam.
Tym oto bajkowym tunelem wpełzłam ruchem robaczkowym na górę (mając w pamięci informację o wężach, pająkach, karaluchach i komarach), Max dzielnie mi pomagał oświetlając drogę swoim Jabłkofonem (w przeważającej części czasu  bardzo jasna latarka waliła mi po oczach, ale nie będę przecież marudzić…), a ukoronowaniem wspinaczki  (w japonkach…) był widok gwiazd górą i dołem – jaśniejszych niż gwiazdy, rozświetlonych statków, zakotwiczonych na redzie, aż po horyzont. Zdjęcia rzecz jasna zrobiłam przy kolejnej bytności, już za dnia !!!
W dzień jest tam równie miło, ale nieco tłoczno – jest to ulubiona miejscówka tutejszych parek i samobójców, więc u wejścia do krzako-tunelu trwa niezła przepychanka o to kto się wbije pierwszy na górę :D . Niepisanym chińskim zwyczajem, nie ma bowiem mowy o takich oczywistych rzeczach jak – ustąpienie komuś miejsca czy taktowne szybsze opuszczenie lokacji z uwagi na innych oczekujących. O  nie! Dostałeś się – to siedzisz do oporu… Przetestowałam to przy okazji wizyty na poczcie, gdzie musiałam w cholernej tasiemcowej kolejce stać 2 razy po 30 minut, bo naiwnie odeszłam od okienka po papierki do poleconego, a po opuszczeniu stanowiska nikt cie tam już nie dopuści, stój se durny białasie raz jeszcze jak nie wiesz takich prostych rzeczy…
Tym razem na stromych klifach odbywała się tradycyjna chińska sesja zdjęciowa. Zwyczaj tutejszy przewiduje, że para wstępująca w związek małżeński spędza cały boży dzień na fotografowaniu się w rozmaitych wymyślnych kreacjach w malowniczych okolicznościach przyrody oraz architektury (są i smokingi, i tradycyjne czerwone weselne szaty, i suknie balowe i inne). Potem z najlepszych zdjęć układa się fotostory w formie książki, i udostępnia gościom weselnym, a ci z kolei zostawiają kasę dla nowożeńców opakowaną w czerwone koperty… Podpisane wyraźnie imieniem i nazwiskiem, aby było wiadomo ile w przyszłości należy zwrócić.
Z Sizihwanu na moja wielką prośbę ruszyliśmy w stronę kolejnego romantycznego zakątka – lotniska Kaohsiung XiaoGang International Airport. Tuż za pasem, po zwyczajowych kapustach i kalafiorach porastających obrzeże pasa startowego aby kiepscy piloci mogli zaryć w warzywne grządki – sprytni Tajwańczycy pobudowali kawiarnie z widokiem na starty i lądowania… Nie wiem, co Młodociany sobie pomyślał, bo najpierw z lekka się krygował że to daleko i w ogóle (jakoś przez gardło mu nie chciało przejść, że to miejsce na randkę), później dał się przekonać po przespaniu z problemem – a potem zwątpił w życie. Jak tylko weszłam na platformę widokową, rozłożyłam aparat – świat przestał istnieć. Konwersacja ograniczyła się do yhy, uhu, eeeech, aaach! i ewentualnie odpowiedzi na pytania profesjonalne typu -co to za samolot, dlaczego raz na tą stronę a raz na tą, dlaczego one tak krążą.
Kto mnie zna i widział koło samolotu, ten wie i zrozumie… Biedny Max natomiast zupełnie zgłupiał, gdyż moje zainteresowanie latającymi machinami przekroczyło chyba jego zdolności pojmowania i akceptacji dla zdziwaczenia białasów.
Po trzech godzinach grzecznego wyczekiwania u mego boku, bez Jabłkofona zaanektowanego w celu śledzenia rozkładu lotów online, biedny Młodociany przedstawiał sobą obraz nieszczęścia totalnego, więc zaproponowałam ewakuację. Udałam się do toalety, przykucnęłam na siusiu – i zatrzęsły się ściany a powietrze wypełnił znajomy ryk potężnych silników odrzutowych samolotu średniego i dalekiego zasięgu… Ledwo dopięłam spodnie i wyskoczyłam jak poparzona, po to aby ujrzeć znikający w krzakach ogon i Młodocianego podającego mi aparat z wiele rozumiejącym uśmieszkiem na buzi. Siedzący obok starszy i mocno szczerbaty pan wyjaśnił nam – że to najnowszy zakup linii TransAsia, A330 -300 świeżo przybyły z Francji, właśnie odbywający loty testowo treningowe.
Na pocieszenie zawlokłam Maxa jeszcze do portu, i zaznajomiłam z szarlotką :)zasłużył sobie tym przygotowaniem aparatu do focenia A330. Zmłócił ją szybciej niż ja – co jest sporym osiągnięciem….
Młody z pełnym dziobem i uznaniem dla kunsztu Polki sprzedającej szarlotkę wybełkotał do Grażyny -”Szensliwy” – jedno z pięciu polskich słów, jakie przyswoił (pozostałe to: ciemno-dzimno, sieszniszka (miało być księżniczka ale nie dał rady) Madzia, dziękuję i cześć). Proszę zauważyć, że nie nauczyłam go żadnych bluzgów!!! Swoją drogą, Azjata naprawdę musi być mega talentem, aby swojskie ekspresyjne Kurrrrrrr i inne pierrrrrrr wyartykułować… więc po co zrażać do śmiesznie brzmiącego języka Kraju Falującej Orchidei?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...