niedziela, 30 września 2012

Bliskie spotkania z przyrodą

Na Tajwanie przyroda rozwija się bujnie – klimat wilgotny, gorący sprzyja kwitnieniu wszystkiego. Stąd w grudniu zamiast łysych gałęzi z soplami na drzewach liście zielone i kwiaty (właściwie, to jak tylko jedne opadły, zaraz pojawiały się nowe, jeszcze bardziej kolorowe), stąd przepyszne grzyby w ilościach, barwach i smakach trudnych do opisania ze względu na różnorodności (od razu mówię – przepyszne), stąd węże w górach, pająki wielkie jak pięść, myszy, ryby i inne.
Koło Wendzarni płynie sobie romantyczny ściek, dalej przechodzący w Ai He – Love River. Nazwa romantyczna, pochodzi od niezliczonej ilości kochanków, którzy w przeszłości, na skutek matrymonialnych decyzji rodziców i swatów mieli zostać rozdzieleni i w związku z tym wybierali samobójstwo w nurcie tej właśnie rzeki. Swoją drogą, trzeba było mieć zaparcie, aby próbować się topić w wodzie głębokiej na jakieś 40 cm, z minimum metrową warstwą zielonego szlamu…
W wodzie tej pływają gigantyczne rybiska, nie wiem jakie dokładnie, ale plusnąć potrafiły dość potężnie – wielkości minimum wigilijnego karpia. Oprócz ryb, dyżuruje tam biała czapla na cienkich nóżkach, a wieczorem porządek wśród rojów komarów zaprowadzają stada nietoperzy, też sporo większych od tych polskich… Przypomnę – jest to środek miasta, dosyć daleki od spełnienia norm czystości powietrza, wody i w ogóle czystości czegokolwiek.
Pewnego dnia podczas lekcji z naszymi xiao laoshi – czyli studentkami, uczącymi się jak uczyć obcokrajowców, zobaczyłyśmy nad głowami całkiem sporego gekona, który zasuwał po suficie, pomiędzy brudnymi rurami od klimatyzacji a jeszcze brudniejszymi rurami od czegoś innego. Co ciekawe, dziewojki zareagowały przerażonymi piskami – czyli jakby Polki po bliskim spotkaniu myszy, i ogólnie były lekko zdegustowane  faktem, że jaszczurka o ślicznych paluszkach śmiga im nad kawą/herbatą/wodą/piórnikiem itp. Gekon wyczuł ich antypatię, bo chwili się kulturalnie zmył, a one nie mogły uwierzyć że: A) nam się podobał B) u nas takie rzeczy to tylko w zoo, albo sklepach zoologicznych, za grubą kasę.
Gekony to pożyteczne zwierzątka, żywią się owadami – a tych na Tajwanie sporo, w większości niezbyt milusich. Mam na myśli komary i karaluchy.
Komary tajwańskie to małe wredne skur…y! Mają nóżki w zeberkę, przeciskają się przez dziurki w okiennej moskitierze bez najmniejszego problemu, inteligentnie chowają się pod stołem/pod łóżkiem/ w szafie – w przeciwieństwie do tych polskich poczciwców, które siedzą na suficie i można je rozplaskać kapciem lub gazetą. A potem w nocy gryzą… I to jak! Nie jak polskie – raz a porządnie, do fula tankując- więc można takiego drania efektownie roztłuc i załagodzić w ten sposób swędzenie… O nie! Tajwański komar, spełniając zalecenia chińskiej szkoły zdrowego żywienia będzie spożywał wiele małych posiłków. Efekt – zamiast jednego bąbla, swędzi cała stopa ( nie wiem czemu, one uwielbiają gryźć właśnie nogi, a szczególnie – spód stopy lub paluszki), bo przecież 3cm dalej należy sprawdzić, czy aby krewka nie będzie lepsza. W dodatku, swędzenie zaczyna się dobre 10 minut po ugryzieniu, i utrzymuje się nawet 2 dni… Aha, i to nasienie szatana roznosi dengę, której niby tu nie ma (oficjalne informacje z internetu), ale jednak jest (wielkie jak byk plakaty na kampusie w kilku językach)…
Karaluchy to następne dranie. Wielkie na jakieś 5-6 cm. Raz na czas mają wyrój, i wtedy jest ich sporo…  W moim mieszkaniu zlikwidowano przed moim wyjazdem kolonię tego draństwa, w poprzednim akademiku też się pelentały. Ponieważ Kasior niezbyt lubi owady a nawet więcej, brzydzi się i boi, trzeba było drania się pozbyć – i to na mnie padło to zaszczytne zadanie. Więc dziab nożem… Ku mojemu zaskoczeniu, przyszpilony scyzorykiem karaluch zaczął wiać, ciągnąc nóż i moją rękę! (to było w zeszłym roku)
A dziś miałam bliskie spotkanie z …
Stoję sobie w oknie, jaram szluga i patrzę na nietoperze latające nad ulicą (pożytek mieszkania na 4 piętrze, które wg polskich standardów jest piętrem trzecim to ograniczona ilość komarów, tutejsze komary są równie leniwe jak Tajwańczycy i tak wysoko do stołówki nie chce im się latać, nawet na egzotyczną krew AB Rh+ made in Poland)…
i nagle czuję, że coś spadło mi na głowę.
I gramoli się po włosach.
Pomna Gilemowych ostrzeżeń o karaluchach ( Gilem mieszkał w tym mieszkaniu przede mną, więc wie co mówi), łapię za to coś, a tu niespodzianka, nie dość, że miękkie i miłe w dotyku, to jeszcze pisnęło rozdzierająco.
Karaluchy nie piszczą…
Więc patrzę na rękę a tam gekonek, malutki, taki ze 3 cm długi, z czarnymi oczkami. Fakt, gekony to jedyne jaszczurki, które umieją wydawać dźwięki, w dodatku nawet dosyć głośne…
Odstawiłam wytarmoszonego jaszczurka na parapet, i mam nadzieję, że zostanie na dłużej… Wszak jeśli gekon w domu, dba o porządek z karaluchami… Oby tylko nie był głośnym imprezowiczem :D

1 komentarz do Bliskie spotkania z przyrodą

  • ~AD

    Piękny okaz białej czapli taplającej się w szambie. Nieźle. Co do nietoperzy – co kraj to inne ptactwo. Gekon śliczna jaszczurka – zdecydowanie wolałabym ją biegającą po moim balkonie od pieprzonych pająków. Parę dni na obczyźnie i już znajdujesz przyjaciół. Taka Mulan musiała iść na wojnę, żeby mieć swojego świerszcza – co przynosi „szczęście” i „potężnego” smoka Muszu – który miał ją chronić. A Majia Gong Zhu ma gekona! Farciara!! Nadaj mu jakieś imię, zrób mu domek z kartonu…etc.

Ebitsuri

Moja tajwańska koleżanka przyjmuje znajomych z Japonii, w jej gestii leży organizowanie im czasu wolnego. Ogólnie Japończycy urocze istoty – ze wszystkiego się cieszą i władają lokalnym językiem na tyle, żeby poruszać się samodzielnie po mieście. Dziewczyna nie pochodzi z KHH, dopiero tu przyjechała zacząć studia i usiłuje się odnaleźć w nowym, wielkim mieście. jest to o tyle trudne, że do tej pory mieszkała na wyspach Penghu, gdzie do szkoły pływa się łódką, a więcej niż 3 skutery i 2 samochody napotkane w ciągu godziny świadczą o niebywałym natężeniu ruchu ulicznego.
Tak więc wesoła gromadka jest jakby turystami w KHH i to ja mam największą znajomość miasta… Wczoraj wybyliśmy na „normalną” kawę (w 7/11 podają szczynowate popłuczyny z instantu) nad jezioro Smoka i Tygrysa, taksówką bo nie wiedziałam jakim autobusem się tam doczłapać. Kawa spełniła zadanie – postawiła skośne oczka w słup i nadała energię, pęd i kierunek na imprezową nockę.
Dziś też zabrałam ich na kawę, tym razem wietnamską, jeszcze mocniejszą a potem poszliśmy na Ebisuri. Pod tą nazwą kryje się wizyta w lokalnej spelunie 18+, będącej skrzyzowaniem kasyna z basenem. W stronę automatów nawet nie zerkneliśmy, natomiast po odczekaniu do 13 ( niektórzy pamiętają, że to magiczna godzina, w PRLu o tej porze zaczynała się legalna sprzedaż alkoholu) w palącym słońcu (nie chciało nam się zasiadać w jaskini hazardu) zapłaciliśmy, zajęliśmy miejsca dookoła basenu z wyjątkowo paskudnie wyglądającym roztworem szlamu i bakterii pełniącym funkcję wody i nadciągnął Mistrz Ceremonii.
Nie wyjmując szluga z ust wręczył każdemu z nas: pojemniczek z robalami oraz wędkę, fachowo nawlekł haczyki i polazł w siną dal.
Nożeż w mordeż, łowienie ryb w klimatyzowanej hali??? czegoż to skośniaki nie wymyślą…
Więc zarzuciłam wędzisko, a za mną moi japońscy koledzy ( standardowym prawem bladej twarzy obsłużono mnie z honorami na początek, białas wszak to gość podnoszący rangę lokalu i czekać nie może) i po 3 minutach kontemplowania wnętrza zalatującego mordownią z każdego kąta usłyszałam wrzaski Japończyków, a spławik kolegi zanurzył się pod wodę jakby go jakiś rekin chwycił. Obstawiałam Koi, czyli karpia w kolorach tęczy a tu niespodzianka….
Na końcu wędki dyndała krewetka, z niebieskimi szczypcami zresztą… Taka ze 20 cm długa.


Krewetę wpakowano do wiaderka i oddaliśmy się polowaniu… Sama złowiłam 3, jedna za drugą, summa summarum po godzinie zabawy pan kazał nam oddać wędki, bo czyniliśmy zdumiewające spustoszenie w zasobach bajorkowatego basenu. I teraz zaczęło się najlepsze… Świeżutkie i przebierające łapkami skorupiaki Mistrz Ceremonii nadział na szpilę ( 3 szpikulce właściwie, bo złapaliśmy chyba ze 40 szt), posmarował solą i wsadził do opiekacza, gdzie usiłując się ewakuować z piekącego gorąca rumieniły się na miły oku kolorek łososiowo-różowy. Do smaku piwko (3.50 zł) i tak oto obiad w dniu dzisiejszym załatwiony :D
Za jakieś 20 zł od łebka zabawa na 3 godziny zapewniona, w dodatku wyżerka gratis … Szkoda, że u nas nie ma takich atrakcji :D
Za chwilę mykam do sklepu zakupić Vifonowe racje żywnościowe, gdyż prognoza pogody wieszczy objawienie się super-tajfunu Jelawat w piątek. Zaiste, biorąc pod uwagę częstotliwość ziewania (po szklance kawy – siekiery) – jest to prawdopodobne. Ogólnie jakaś taka z waty dziś jestem, jak po solidnej dawce Aviomarinu- i najchętniej walnęłabym się spać…
A ebisuri muszę powtórzyć :D tym razem nie obcinając się z sączeniem piwka przy basenie

2 komentarze/y do Ebitsuri

  • ~AD

    Widziałam duże krewetki. Mniejsze okazy mam w akwarium. Ale ta ze zdjęć które dane mi było zobaczyć to monstrum. Kolejny przykład dla mojej teorii – nie jadam nic co miała kiedyś oczy i paskudny wygląd.
  • ~Majia

    Ha, one nie tylko miały oczy, ale jeszcze szczypce. I w dodatku opiekane w grillu tymi nogami przebierały, bo jeszcze żywe były. Cóż, po małżach pełzających po talerzu rok temu przełknęłam niesmak do zjadania czegoś, co jeszcze żyje… Zwłaszcza, że krewety były przepyszne :D

Michał


Dziś poznałam pierwszego Polaka :D Tzn poza mną…

W zeszłym roku wraz z moją siostrą-bliźniaczką syjamską stanowiłyśmy zgrany tandem nierozłącznych wrednych Polek, w tym roku myślałam, że sama będę reprezentować Kraj Falującej Orchidei, ale już na wstępie poinformowano mnie, że istnieje jeszcze jeden przedstawiciel mej nacji.
Przyjęłam to nieco sceptycznie, azaliż Poland, Holland,Russia i inne takie – prawie to samo, ale…
Dziś stoję sobie w kolejce w 7-11, i nagle słyszę – cześć, ty jesteś Madzia? Po polsku… :D więc ów Misiau, Miszal czy jak go tam nie zwali inni opowiadający faktycznie istnieje, gada po mojemu i nawet wywiązał się z zadania odnalezienia mnie… Właściwie to już wczoraj na zajęciach z słuchania ze zrozumieniem miał niejakie podejrzenia, bo imię Madzia jasno wskazuje na kraj pochodzenia, ale jakoś nie zagadał bo cośtam. Więc z uwagi na naciski czynione przez biuro szkolne, nadrobił dziś to niedociągnięcie.
Jak miło pogawędzić z Polakiem :D brakowało mi moich i Kasiko radosnych konwersacji mocno okraszonych slangiem, i mam nadzieję na nawiązanie przyjaznych stosunków towarzyskich, dzięki którym nie zapomnę ojczystej mowy (bo już złapałam się na myśleniu po chińsko-angielsku, po prostu otoczenie wymusza takowy miszmasz) :D
Michał ukończył sinologię i przyjechał się tu doedukować, więc poziom jego umiejętności znacznie przerasta moje skromne możliwości. Ale cóż, damy radę.
Komentarz dnia – przy fajeczce na murku koło uroczego ścieku opływającego Wendzarnię – ooo, jak ja dawno nie słyszałem swojskiego „kurwa mać”

2 komentarze/y do Michał

  • ~AD

    Czyżby Twoje przeznaczenie? Pan M. 6000 km od domu – może to okaz?! Bądź delikatna.
  • Majia

    Nie dopcham się :D ten okaz to ma branie wśród lokalnych dziewojek :D a akurat w kwestii damsko-męskiej prawo pierwszeństwa dla białasa nie obowiązuje. Zresztą, nie przyjechałam tu romansować, tylko się uczyć!!! NO!!!

Majia gong zhu – Księżniczka Madzia


Imię jest ważną częścią człowieka. O tym czy w jakikolwiek sposób determinuje osobowość czy sukces w życiu – jestem coraz bardziej przekonana. Chińczycy mają w tej materii zdecydowanie bardziej przegwizdane niż Polacy. 


Po pierwsze, nie istnieje u nich coś takiego jak polska „lista imion”, więc trzeba się zmóżdżać. Po drugie, z uwagi na to, że dzieci mało, imię musi być wypasione na maksa, aby od epoki pieluch i smoczka determinowało wielkie efekty wysiłku i niebagatelnej kasiory wpakowanej w wychowanie potomka. O ile na kontynencie zdarzają się imiona w rodzaju „Zdobywca Kosmosu” czy inny „Pogromca Imperialistycznych Świń”, na Tajwanie trochę mniej zdziwiają, aczkolwiek moja nauczycielka japońskiego miała na imię Meili – Piękno/Piękna. Faktycznie, śliczna była i urocza.
Nie ma zatem problemu pięciu Kasiek w jednej klasie… No chyba, że to klasa angielska. Otóż – aby ułatwić obcokrajowcom nawiązywanie kontaktów i uniknąć krępujących „przejęzyczeń” (kto ma świadomość istnienia tonów, ten wie jakie to skomplikowane, o przejęzyczeniach będzie później, ale bardzo łatwo można przerobić (niezamierzenie) imię na inwektywę z rodzaju – wstętna małpa czy śmierdząca stopa), Chińczycy zaczęli używać też „English names”. I wówczas w jednej klasie może trafić się – ze 3 Mary- Kate, 4 Cherry, 2 Susan i 3 Marków. O ile Tajwańczycy używają imion równolegle ( i czasem mają ze 3 angielskie imiona, w zależności od humoru, nastroju i momentu życiowego rozdroża), to w Hongkongu w metrykach stoją znajomo brzmiący Adamowie i Evy, a tradycyjne chińskie imiona są w mniejszości.
Jeszcze jedno. Standardem jest, że Tajwańczycy mają 2 sylabowe imię + nazwisko (1 sylaba), na kontynencie z kolei w ramach oszczędności papieru i tuszu (oraz dla ułatwienia zadania słabopismiennym masom chłoporobotniczym) całość ma 2 sylaby. Nazwiska z kolei są ze sztampy. Istnieje 10-15 głównych rodzin, i np.: 8 panów LI i 10 pań HSU w jednej klasie to norma… Aha, kobiety tutaj nie zmieniają nazwiska po zamążpójściu, natomiast w Japonii jak najbardziej. Jedynym odstępstwem od reguły będzie zmiana na szpanerskie, zachodnie… Bo wszak Smith brzmi lepiej niż Lin, przynajmniej w skośnych uszach.
Każdy obcokrajowiec dostaje swoje chińskie imię, żeby tubylcom też było łatwiej. Albowiem wymówienie na przykład – Felicitas, Katarzyna, Magdalena czy Guillame może być problemem. Zwłaszcza ten ostatni, obdarzony przez rodziców chyba 5-członowym imieniem, z których to pierwsze za diabła nie dało się wymówić tak jak on by sobie życzył (poddałam się po 33 próbie).
Konkretnie kiedy na pytanie jak mam na imię padała odpowiedź Magdalena, Tajwańczycy robili wielkie oczy i dławili się po Maaaaa…… Na pełne, dwuczłonowe imię wraz z nazwiskiem pytali czy to z tytułem honorowym i skrótem biografii (bo chińskie słowa raczej należą do tych krótszych). Oczywiście, zanim nauczy się taki biały/czarny tępak wymawiać swoje chińskie imię, też bywa zabawnie (patrz wredna małpa i kwiatowy pies), no ale…
Moje imię wymyśliła nauczycielka, patrząc na formularz zgłoszeniowy. Więc efekt finalny był nijak nie podobny do oryginału. Potem dowiedziałam się, że moje imię jest wiejskie, odpowiednie dla starszej pani i w ogóle to brzmi kontynentalnie. No cóż.
Stąd nowe, podobne do mojego (瑪嘉 wymawia się mniej więcej Madzia, 3 ton/1 ton, bez większego hardkoru), ale i tak zamotałam nieco sprawę, więc legitkę drukowano mi dwa razy. I nadal jest trudne do wymówienia i zapamiętania, a ponadto, jak to określiła koleżanka, brzmi aborygeńsko. Aborygeni to obecnie modna grupa etniczna na Tajwanie, więc może być.
Postanowiłam sobie zatem machnąć pieczątkę. A jak. W Polsce nie ma takiego parcia – pieczątki firmowe muszą być, ale exlibrisy albo całkowicie prywatne pieczątki uchodzą za lekką ekstrawagancję. Natomiast w krajach azjatyckich to konieczność. Pieczątkę musi posiadać każdy obywatel, który chce np założyć konto w banku. A że na parterze mojego domu mieści się punkt grawerunkowy do kluczy, breloczków i innych, to po 3-godzinnej konwersacji via Google translate zostałam właścicielką swojej własnej piecząteczki w preferencyjnej cenie :D
A podczas klepania towarzyskiej konwersacji wyszło, że Google moje chińskie imię tłumaczy jako PRINCESS :D
W ogóle pieczątki wywodzą się ze starej tradycji uwierzytelniania dokumentów odciskiem palca. U nas analfabeta sygnował trzema krzyżykami, tam klepał linie papilarne. I w ogóle zabawna rzecz- bez pieczątki dokument jest nieważny… Z kolei rangę w hierarchii urzędowej wyznacza ilość przyklepanych stępelków, stąd (ponoć, nie widziałam a słyszałam) szczególnie ważne dokumenty są opieczętowane od góry do dołu, a nawet dokleja się osobną kartkę na dodatkowe jeszcze więcej pieczątek.
Tymczasem moja pieczątka pieczołowicie schowana czeka na kolejną klasówkę ze znaczków, kiedy to zamiast biedzić się jak ja do jasnej ciasnej się nazywam, po prostu przywalę stempelek i będę myśleć jak by tu napisać to co chcę napisać…

sobota, 29 września 2012

Co zrobić, kiedy miska z pierogami niespodziewanie ucieka sprzed nosa?

Tajwan leży w pasie aktywnym sejsmicznie, więc raz na czas trafia się większe trzęsienie ziemi. Mniejsze zdarzają się właściwie ciągle, więc miejscowi je ignorują. Właściwie jak dotąd raz zdarzyło mi się zarejestrować jedno odczuwalne, ale- jako osoba pochodząca ze stabilnego tektonicznie kraju – zupełnie nie wiedziałam, co się dzieje.
A było to tak. Siedzę wraz z Kasiko w makaroniarni, wcinam swój pseudorosołek z makaronem i zielonymi pierogami, i nagle czuję, że miska mi się przesuwa. Więc groźne łyp na Kasiorka, czemu kopie w stoliczek i zabiera mi tym samym makaron spod pałeczek???Przecież i tak niezbyt biegła jestem w sztuce dziamdziania patyczkami, i mi spada, a tu taki paskudny numer głodnemu wycinać?!? Skandal!!!
Ona na mnie spojrzenie podobnego kalibru, więc szybko orientacyjne łyp nr 2 pod stół, co by jej kończynę przyłapać na zdrożnej działalności – a tu zonk. Nogi Kasiorka zupełnie daleko od tej stołowej… Więc co się dzieje?? Dopiero po dłuższych dywagacjach i dedukcji przy herbacie i piwku doszłyśmy, że to właśnie trzęsienie ziemi było…
Ale nie zawsze jest tak lajtowo.Do najtragiczniejszego trzęsienia ziemi na Tajwanie doszło we wrześniu 1999r., kiedy to wstrząsy o sile 7.6 w skali Richtera spowodowały śmierć 2400 osób i zniszczyły lub uszkodziły 50 tysięcy budynków. Jak opowiadała nasza nauczycielka – mieli jechać na wycieczkę szkolną a tu w nocy -łubu dubu i tyle z wycieczki, że się szkoła zawaliła…
Co roku, w rocznicę tego zdarzenia organizowane są w szkołach specjalne ćwiczenia – jak zachować się w razie trzęsienia ziemi. Brali w nich udział miejscowi, zagranicznym nie zaproponowano, no cóż, białasów można spisać na straty :D Albo, białasy będą tak nadziabane że i tak sobie poradzą, albo miejscowi i tak uratują białasa w pierwszej kolejności przed kobietami i dziećmi…
Podobnie jak w Japonii, obywatele od niemal niemowlaka są uczeni, jak postępować w sytuacji kiedy w środku nocy łożko z przyległościami zacznie się telepać (albo w środku dnia, przybory biurowe z biurkiem i innymi nagle wykonają taniec irlandzki). Dzieciaki uczy się chodzenia na sznurku za przewodnikiem stada (zwyczaj pożyczony od młodocianych małpek, które podróżują bez ryzyka zgubienia trzymając poprzednika za ogon), włażenia pod stół/ łóżko i przede wszystkim szybkiego opuszczania miejsca zagrożonego za pomocą specjalnych lino-kołysek które mają obowiązek być w każdym wyższym budynku.
Z uwagi na ryzyko wybuchów, w nowszych budynkach nie ma już przyłączy gazowych, tylko wszelkie artykuły AGD działają na prąd, ewentualnie zdarzy się gaz w butli. Nie wiem czy to z uwagi na ryzyko walnięcia w głowę, czy dlatego że mieszkam w tzw „apartamentach na wynajem” , mało tu serwantek, półeczek, zwłaszcza wiszących, natomiast te stojące są zazwyczaj dosyć masywne i cholernie ciężkie  Wiem, bo robiłam lekką zmianę aranżacji i musiałam to dranstwo przepychać :D .
No cóż, pomimo optymistycznych doniesień (2 silne trzęsienia ziemi od początku tego roku w Kaohsiung, w lutym i w czerwcu), pozostaje mi żywic nadzieję, że ta „atrakcja” mnie ominie. Jakkolwiek uwielbiam adrenalinę, to może być trochę za bardzo wstrząsające przeżycie.

Xiang gang 香港


Zdjęć tegorocznych z Hongkongu nie będzie. Powód – notkę wcześniej. Skleroza nie boli, ale trzeba potem kombinować.. Kiedy ogarnę wstawianie zdjęć, wrzucę kilka słitaśnych z zeszłego roku.

W ogóle udało mi się cudem zdążyć na samolot. Miałam niby 2 godziny przerwy pomiędzy lotami, ale…
Lotnisko w Hongkongu ma kształt sporaśnej litery Y. Samoloty lądujące dokują się w lewym górnym rogu, stanowiska pobrania kart pokładowych i odprawy znajdują się w ogonku, a właściwie w samym jego dole, a poczekalnie dla odlatujących pasażerów umieszczono logicznie – w prawym górnym rogu tejże wielkiej litery.
Pomiędzy tymi punktami krąży kolejka – najbardziej wypasione metro jakie ukazało się mym oczom ( rok temu wraz z Gąsienicą spędziłyśmy dłuższą chwilę na rozdziawianiu paszczęk na widok podwójnych przeszklonych drzwi oraz czyściutkich nowiutkich wagoników (miałyśmy więcej czasu na turystykę, więc jako te owce błędne z zadupia Europy importowane wytrzeszczałyśmy okrągłe oczęta na wszystko).
Oprócz kolejki funkcjonuje też system taśmociągów (czyli ruchomych schodów nie jadących pod górkę), a w dodatku przewala się pomiędzy tym wszystkim dziki tłum Azjatów wszelkiej maści plus nieco białasów plus śliczne panienki z kontroli zdrowia. Panienki odziane w obowiązkowe maseczki skanują tłum skośnymi oczkami i wymyślnymi aparatusami, co ma wykryć sarsa, ptasią grypę i inne bakterie.
Po zlokalizowaniu panienki od informacji „kaj tera poliźć” usłyszałam „I am afraid…
(i zaczęłam się bać, bo Chińczycy naród uprzejmy, nie mówią NIE, tylko w taki właśnie nie-wprost sposób przemycają info mocno niekorzystne).
No i dowiedziałam się – zapierdalanko na drugi koniec lotniska, bo jedne i drugie chińskie lotnicze nie mogą się mieścić w jednym miejscu ze względów prestiżowo-politycznych, więc tajwańskie wyekspediowano jak najdalej. Odstałam swoje w kolejce (szczerze zdziwiona, że z racji mej białej skóry nie wyłowiono mnie od kopa, nie rozwinięto czerwonego dywanu i nie obsłużono z orkiestrą i konfetti), i po jakimś dłuższym czasie trafiłam przed śliczną Chineczkę w różowym mundurku, która z trudem niejakim dukając po angielskiemu jakoś próbowała ode mnie uzyskać informację czemu nie zdałam walizki i jeżeli ją zdałam, to co to za manele targam na swym wiotkim ciele?
No cóż, miły pan w Katowicach przymknął oko na na 3 kilo nadbagażu w walizce głównej (wzruszyła go moja historia o przeprowadzce na rok i konieczności posiadania odpowiedniej ilości szpilek, pudrów i innego szpeja) oraz na całkowicie nieregulaminową pod względem gabarytu i ilości liczbę tobołków podręcznych, w tym 10 kilo plecaka turystycznego, laptop z papierami (kolejne 5 do 8 kilo) i jeszcze aparat, i kurtka i polarek…. Panu z KTW serdecznie dziękuję!
Ale Chineczka (niewtajemniczona w machloję pana z KTW) rozdziawiła oczy, ja przestałam rozumieć w jakimkolwiek języku poza polskim, więc summa summarum musiała skapitulować… :D i tak oto obwieszona tobołkami dostałam kartę pokładową z miejscem przy oknie. Po pólgodzinnym targowaniu się w kwestii logistycznej nadszedł czas na rączy kłus do stanowiska kontroli bezpieczeństwa…
Kolejka standardowo wiła  się jak rzeka Jangcy, no i trafiła mnie konieczność rozbebeszenia moich bambetli, bo wyczajono coś potencjalnie niebezpiecznego. No to rozwaliłam na 80% lady (lada miała żeby nie skłamać dobre 4 m długości) tzw majdanek i dawaj pokazywać, co to za terrorystyczne akcesoria przewożę. W tym:
*nad wyraz niebezpieczny aparat z padniętą baterią ( udało się odpalić na 3 sekundy żeby udowodnić że to cyfrówka a nie granat ręczny, ale miałam serce w gardle),
fiszbiny od stanika (z braku miejsca w bagażu głównym, które zajęły lekarstwa, witaminy, buty i inne arcypotrzebne utensylia, ciuchy władowałam w podręczny, lepiej się tłumaczyć z garderoby niż z przemytu farmaceutyków i zostawiać na zmarnowanie tak ważne substancje jak witaminka C i aspirynka)
* pęsetka (kosmetyczka nr 2 z artykułami pierwszej potrzeby typu cążki, kremiki, mokre chusteczki też trafiła do podręcznego, miałam zresztą nadzieję na jakiś prysznic po drodze)
*spinacze biurowe (piórnik jak wyżej, zapomniałam że Mac Gyver za pomocą długopisu potrafił obezwładnić pluton komandosów więc wpakowałam mój piórniczek z pandą do podręcznego…)
*oraz pasek, skitrany gdzieś w połowie plecaka… który to pasek z uwagi na ilość dziwnych metalowych zdobień wywołał zresztą poruszenie podczas prześwietlania…
Jak biedny funkcjonariusz od bezpieczeństwa zobaczył górę szmat wyłaniającą się z plecaka 50 litrów, w celu pokazania mu tego paska -zdębiał. Ale się nie poddał, walcząc niestrudzenie o wolność ojczystego nieba (od malowniczo rozkawałkowanych metalowo-mięsnych odpadków po potencjalnym zamachu). A ja następne 10 minut ku uciesze gawiedzi pakowałam bety do plecaka, miotając słownictwem wysoce nieparlamentarnym i upychając szmaty nogą… (dobrze, że nikt nie rozumiał co to za inwektywami rzucam soczyście…)
Potem w ostatnim momencie wpadłam do kolejki na samolot, przepchałam się przez biznesklass (licząc po cichu że każą mi tam zostać, żebym nie musiała walić po głowach pasażerów plecakiem, lapkiem i aparatem co się w biegu rozkołysały nieco, niestety nie udało się) – i wystartowałam do Kao.
Cel osiągnęłam jeszcze za dziennego światła, ale po odstaniu swojego w kolejce paszportowej wylazłam już po zmroku (przy zwrotniku 20 minut po zachodzie słońca ciemności kryją ziemię) i metrem oraz autobusem udałam się na poszukiwanie przystani swego życia na najbliższy rok. W autobusie zachowywałam się jak ostatni ułom, walizka mi odjechała ze trzy razy gdzieś na tył, laptop pieprznął o podłogę przy próbie łapania walizki, z torebki wysypała się zawartość bo się tak nieszczęśliwie wywróciła, a z racji wypchania zapięcie jej było niemozliwe… No cóż, białasy są dziwne i mają swoje prawa… A potem przespałam najbliższe 24 godziny, czekając aż mi zejdzie opuchlizna z nóg (normalnie nie mieściły się w żadne buty)… Nawet to, że mój pokoik (na 3 piętrze bez windy!!!) przypominał żywcem skrzyżowanie sauny z rozprażonym tosterem mi nie zakłóciło radosnego szuejdziao (czyli spania)…

1 komentarz do Xiang gang 香港

  • ~AD

    Mówiłam!!! Zostaw coś jeszcze z tego całego tobołku. Dobrze że zadziałał Twój urok osobisty – bo musiałabyś wracać do HongKongu po resztę rzeczy pozostawione w przechowalni bagażu :D A Pan na lotnisku w KTW rzeczywiście musiał albo mieć wielkie serce, albo nie lubi Azjatów (i pomyślał „a niech się pogłowią co z Tobą zrobić”!?)

Messerschmitty i Antek pod bawarskim niebem – Muzeum Lotnictwa w Monachium

Ładowarka a raczej jej brak popsuła mi nieco plany fotograficzne. W Monachium, przy wielkiej na trzy kondygnacje muzealne rakiecie V2 aparat powiedział – padam z głodu, pierdolę, nie robię. Dalsze uwiecznianie niemieckiej myśli lotniczej niestety, pozostało uwiecznianiem w głowie.
To co udało się uwiecznić, jest na google+








Cóż, wrócę, bo oprócz ciekawych pomysłów natury techniczno – konstruktorskiej Niemcy mają nieco dziwny sposób eksponowania samolotów, co sprowadza się do rozwłóczenia ich po możliwie dużej ilości placówek. I tak, jest Muzeum Narodowe Deutches Museum, gdzie w 3 salach (pomiędzy statkami, repliką jaskini Altamira, historią szklarstwa i instrumentami muzycznymi) stoją eksponaty nie byle jakie:
– ze 3 przedwojenne Junkersy z blachy falistej,
- samolot solarny,
- pocięty na kawałki (przekroje poprzeczne) kadłub jakiegoś samolotu z logo LH oczywiście,
- wspomniana już rakieta V2 i wojenne samoloty odrzutowe oraz rakietowe (wojenne = okres II WŚ)
No ale oprócz tego jest oddział na zadupiu, gdzie powitał mnie poczciwy Antek w liczbie 2 (jeden lata z misją lotów turystyczno – krajoznawczych, drugi stoi odpicowany w muzealnym hangarze, a na ogonie ma wielką czerwoną gwiazdę). Dyżurujący tam pracownik, przemiły pan Rainer z zawadiacko napomadowanym i zakręconym wąsem oprowadził mnie nie szczędząc fachowych informacji. Ba!  Pozwolił mi nawet wleźć do eksponatów normalnie nie przeznaczonych do regularnego włażenia dla wycieczek.
Jest ponadto jeszcze muzeum Dorniera, jest muzeum pod Heidelbergiem gdzie mają Tu 144 Konkordskiego oraz Concorde’a i cała masa innych, które też chcę kiedyś obejrzeć…
Zmordowana całodziennym bieganiem po Monachium, potuptałam na regularne międzynarodowe lotnisko, opchałam najdroższe kilo bananków w życiu i zajęłam się czekaniem na samolot mający mnie i czeredę Chińczyków teleportować 5056 mil Lufthanzy dalej na Wschód, kierunek Hongkong. Pomimo, że usadził się ( a raczej rozlał) obok mnie dobrze odżywiony chiński gentelman, podróż minęła mi znośnie… Byłam tak zmordowana, że usnęłam pomimo pasjonujących (i głośnych) rozmów prowadzonych dookoła (tzn, przekrzykiwania się przez 5 najbliższych rzędów siedzeń)… O mało nie przespałam fantastycznego menu samolotowego, kto zna mój przepadlisty żołądek bez trudu oceni stadium wyczerpania… No, ale wciągnęłam ostatnie europejskie jedzonko, popiłam hektolitrami soku pomidorowego plus wszystkimi innymi płynami gratisowo oferowanymi przez obsługę (moja rada – wino Lufthansa selection można sobie darować… nawet trzeba, obrzyyyyyydliweee)… I obudziłam się już nad Chinami, a w okienku ujrzałam migoczące pod kadłubem pola ryżowe… Sąsiedzi zaczęli się przekrzykiwać po chińskiemu ( i ja zaczęłam rozumieć urywki konwersacji), a samolot pomału obniżał się podchodząc do lądowania w Hongkongu…

Uleciała hen hen


Pojechałam se w diabły. A właściwie – do krainy małych żółtych ludzików.
Siedzę właśnie w pokoju gorącym jak piec chlebowy, walczę z opuchlizną nóg po dwudziestokilko godzinnej podróży i pomału do mnie dociera, że znowu jestem na Tajwanie.
Tak naprawdę – to miałam poważne wątpliwości. Czy warto, czy dam radę… W Polsce zastanawiałam się, czy rzucić na szalę całe oszczędności i wybyć tak po prostu, na rok, może dwa… Ostatnia potężna chęć powrotu do pieskiej, ale bezpiecznie znajomej rzeczywistości dopadła mnie nad miską taniutkiego (6 EURO całość z zupką i sokiem) ryżu w azjatyckiej knajpce w Monachium… No bo na dobrą sprawę mogłabym potyrać rok dwa pięć w Europie, za ojro, i próbować sobie układać życie, kupować mieszkanie itp. A rzucać się w kulturę w której „może być trudne” oznacza ” za ch… nie da się tego zrobić”, jajecznicę wsuwa się pałeczkami a ziemniaki serwują na słodko… czy to aby tak ma być, taka moja droga?
Tajwan Pierwszy (wrzesień 2011-styczeń 2012) kojarzył mi się dobrze, oglądając zdjęcia widzę uśmiech swój od ucha do ucha i mam same dobre wspomnienia radosnej beztroski. Potem po pół roku luzu – powrót do Polski, hardkor od kopa, studia kończone trochę na wariackich papierach i z piętrzącymi się trudnościami, trochę za piekne oczy…Część zaliczeń dawane w dzikich terminach „bo to wy na ten Tajwan…”, zawirowania osobiste i zawodowe. No i kiedy dotarło do mnie – że nie mam pracy, mam dyplom (wiadomo co na chwilę obecną można z nim zrobić) i mam jeszcze dosyć ostro rozwalone życie rodzinno – osobisto -uczuciowe, narosła we mnie granitowa pewność, że łatwiej mi będzie zdystansować się do problemów polskich siedząc 8000km i trzy strefy czasowe dalej. Ale do samego końca był taki mały chochlik, który mówił mi- zostań. Wiem, że nie było tego widać, w końcu jak się na coś uprę, to nie ma przeproś… Ale wątpliwości mam, choć starannie je ukrywam.
I gdyby jedna osoba powiedziała – zostań, jakoś spróbujemy razem się zmierzyć z tym co się dzieje, pewnie bym została.
No cóż, takie słowa nie padły. Czy padną kiedyś w przyszłości? Mam taką nadzieję.
Tymczasem rozkminiam po zdjęciach swój jak zwykle wariacki lot, i staram się zrekonstruować braki w walizce, jakie za pomocą priorytetowych przesyłek Poczty Polskiej będę musiała zwalczyć.
Na razie na liście znalazły się :
* Kriokomora przenośna – żeby się nieco schłodzić
* ładowarka od aparatu… została w plecaczku cudów fotograficznych, który to plecaczek z racji gabaryta oraz wyposażenia w statyw został sobie rozparcelowany na drobne. Cóż, kupi się , zwłaszcza ze tu inne wtyczki i napięcie „bezpieczne”, amerykańskim wzorem (co bez jakieś przetwornika czy innej machiny oznacza wydłużony do wieczności czas ładowania i spadek mocy)
* coś na ochłodę – najlepiej termo torba rozmiaru wora na zwłoki (moje, opuchnięte), bo tu gorąco
więcej grzechów znajdę rano, albo w przyszłości, kiedy będę na gwałt potrzebowała …XXX… (tu wstawić)
* arktyczny chłodek, bo gorąco. Pożegnałam babie lato i przymrozki, witaj klimacie podzwrotnikowy z 90% minimum wilgotnościąShare on facebo

piątek, 28 września 2012

Witaj, Świecie!

Ponieważ Onet nieco mnie poirytował - postanowiłam przenieść swoje królestwo i jego kroniki na Googla.

Całe szczęście - istnieje takowa opcja :D

Zapraszam zatem do świata równoległego :D
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...