czwartek, 31 stycznia 2013

Zadbaj o swoją przyszłość i wyniki w nauce, obywatelu!

Chińczycy mają regularnego jobla na punkcie pieniędzy, bogactwa, awansu itp. Nie ma tam zbyt wiele miejsca dla wolnych ptaków niebieskich, ścieżka kariery jest wytyczona chyba od momentu poczęcia (a czasem i przed). 
W wypadku par starających się o dziedzica w grę wchodzi nawet odpowiedni azymut łożnicy w sypialni, tudzież dieta przyszłych rodziców, wystrój pokoju do igraszek, pozycja gwiazd, potencjalny horoskop noworodka – i Polki monitorujące cykl owulacyjny śmią marudzić na skomplikowanie procesu „robienia” tak aby trafić w jajeczko... 

Oczywiście, ścieżka kariery obowiązkowo zakłada – odpowiednie wykształcenie. Zdolny robotnik to nie człowiek sukcesu, studia gwarancją kariery, bez szkoły to nie ma rozmowy i basta. Chłoporobotnicy to robili karierę za towarzysza Mao, teraz na topie nawet u komunistów jest kombo rewolucyjnej przyszłości dziadka, partyjnej synekury rodzica oraz zagranicznych studiów pacholęcia.

Ponieważ edukacja jest na Tajwanie płatna (także ta podstawowa, i to nie są pieniądze typu komitet rodzicielski i wycieczki, na co marudzą polscy rodzice, tylko regularne czesne płacone co miesiąc, czasem obniżane lub częściowo umarzane w wyjątkowych okolicznościach), wybór odpowiedniej szkoły jest zmorą rodziców i dzieci. A warunkiem przyjęcia, oprócz kryterium portfelowego – są oczywiście rezultaty osiągane w centralnych i lokalnych egzaminach, odbywających się co pół roku, rok, dwa lata…

Co więc mogą zrobić oszalali rodzice oraz będące pod stałą presją dzieci? Ano, bunt nie wchodzi w rachubę, polskie „odwalcie się, moje życie etc” jest tu mocno nieprawdopodobnym scenariuszem. Mogą więc dzieci ćpać amfetaminę (co robią, ale niezbyt nagminnie, raczej niszowo i pokątnie), uczyć się wieczorami w buxibanach (będących zorganizowanym odpowiednikiem polskich korepetycji), uczyć się po nocach na własną rękę dodatkowo, oraz ubiegać się o pomoc boską i metafizyczną, niezależną od nauki.

Pomocy boskiej udziela mistrz Konfucjusz oraz bożki Dao (w szczególności Bóg Kultury i Literatury Wenchang Wang), plus rzecz jasna – w tradycji Dao także i przodkowie.

Świątynia Konfucjusza w każdym mieście przeżywa oblężenie w sezonie egzaminacyjnym, i zbija kokosy na sprzedaży kadzideł oraz pieniędzy do spalenia (god’s money). Podobnie ma się sprawa ze świątyniami Dao, należy złożyć ofiarę w pieniądzach zwykłych, owocach, ewentualnie wykupując świeczkę/ żarówkę w wielkich kolumnach obracających się przy ołtarzach i zbierających energię z modlitw ogólnych na poczet wzmocnienia szczęścia tych, których stać było na wykupienie tego poczesnego miejsca. Ponadto należy oblecieć cały kompleks świątyni z kadzidłami, przed każdym ołtarzykiem skłonić się trzykrotnie, przedstawić urzędującemu na tymże ołtarzyku bogu i wyłuszczyć mu swą prośbę. Można po polsku, boski sekretariat obsługuje bowiem ponad 100 języków, więc i języki Unii Europejskiej ma obcykane (tak mi powiedział wolontariusz świątynny, kiedy go spytałam po jakiemu mogę swe prośby pokorne zanosić i pytać o wróżbę). Oprócz kadzidełek w kadzielnicach, pali się też w wielkich piecach pliki papierowej gotówki w boskich nominałach.

Co bardziej dbający o swe powodzenie, mogą spisać prośbę wraz ze szczegółowymi danymi, pod które należy wysyłać boskie wsparcie… Ale! Nie wystarczy imię i nazwisko czy szkoła i klasa! W trosce, aby nadprzyrodzony czynnik nie wsparł czasem kogoś innego, podaje się i rysopis, i nawet miejsce, zajmowane podczas klasówki czy egzaminu, plus rzecz jasna czas egzaminu z dokładnym adresem! Karteczkę należy przywiesić w możliwie łatwo dostępnym i widocznym dla boskiego oka miejscu.
Na tym zdjęciu wypłosz Młodociany w ostatniej klasie szkoły średniej wiesza zbiorowe błaganie o powodzenie podczas egzaminu dojrzałości na kłach smoka pilnującego wejścia do miao, czyli taoistycznej świątyni. Jako przewodniczący klasy miał taki moralny obowiązek, jako osobnik z drastyczną niedowagą był predestynowany do wygibasów na karkach współwyznawców . Niestety, jemu boska interwencja się nie trafiła, albo był zbyt leniwy i zjadł za mało pierożków (o tym za chwilę), summa summarum, na państwową uczelnię techniczną się nie dostał, i miał wybór albo wysoko notowanej w rankingach prywatnej Wendzarni albo podrzędnej państwowej szkółki w mniejszym mieście – ale sam przyznaje, że akurat w ostatniej klasie Senior High to miał w głowie tylko koszykówkę i ewentualny wyjazd do USA, żeby tam grać.

A teraz bardzo ważna rzecz, czego nie spożywać a co wpierniczać niczym małpa kit, wypychać w żołądek po migdałki!

* Nie powinno się jeść wołowiny, bo buddyści i taoiści mają krowiego boga, wychowanego przez krowy, i za spożycie mamy-żywicielki ów bóg srodze się zemści… Inna sprawa, że Tajwańczycy wołowinę jadają niezbyt chętnie, chyba podobnie jak Polacy koninę, nie ze względu na zakazy religijne, ale tabu obyczajowe, bo krowa lub wół były żywicielem całej rodziny, orały ziemię, dawały mleko, woziły do miasta towary na handel… Więc – od steków wołowych i hamburgera – ręce i kubki smakowe precz!

* W dowolnych, zdecydowanie za wielkich ilościach można zajadać się cebulą i szczypiorkiem, gdyż jego nazwa 洋葱 (Yángcōng) brzmi podobnie do 聪明 (Cōngmíng) czyli sprytny, mądry. Chińczycy nie cierpią z powodu cebulowych beknięć, bólu brzucha, wzdęć i innych dolegliwości powodowanych przez to szlachetne warzywo. Nie wspominając już o odorze wydalanym paszczą po spożyciu, który im absolutnie nie przeszkadza i właściwie niestosowne jest krzywienie się na takie cebulowo- czosnkowe zionięcie, bo przecież – to normalne, i o co chodzi… I właśnie o tą cebulę mi najbardziej chodziło w posiłku przedegzaminacyjnym autorstwa Młodocianego, on zaś zupełnie nie potrafił zrozumieć, czemu ja mam jakieś ale?

* wskazane jest spożycie baozi i zongzi, czyli takiej bułki na parze mięsnym/warzywnym farszem (wegetariański lepszy na egzamin, mięsny smaczniejszy) oraz pieroga ryżowego zawijanego w liście banana – jak dla mnie posiłek za karę, bo fanką kleistego ryżu nie jestem w nawet najmniejszym stopniu.


Dlaczego? Bo po chińsku包子(baozi) + 粽子(zhongzi) brzmią podobnie jak 包中 czyli sukces na egzaminie, przyjęcie do szkoły… I żeby było zabawniej – to właśnie placówki oświatowe, w trosce o swoich absolwentów i miejsca w rankingu – faszerują biedne dzieci tym paskudztwem oraz wiarą w przesądy (no dobra, u nas szkoły i przedszkola organizują topienie Marzanny a samorząd Krakowa za gruba kasę organizuje Noc Kupały, więc nie jesteśmy wcale lepsi… Ale na egzamin to u nas podają wodę i batoniki w liceum, a potem to chyba tylko kijem przez krzyż)

I tak pokrzepiony tym pysznym śniadankiem, człek idzie na egzamin, pije kawkę i pisze piorunem. W moim wypadku dlatego, że ostatkiem sił trzymałam żołądek na wodzy, a nie chciałam beknąć gromko na caaaaaałą salę, rozsiewając gęstą, zawiesiście zieloną chmurę o zapachu serowo-cebulowym… Choć ponoć – według Tajwańczyków, czkawka i beknięcia przynoszą szczęście, tłumić ich nie należy – a wręcz pieczołowicie dbać, by żołądkowe decybele niosły się po okolicy, głosząc dobrą nowinę dla karmy obywatela X.

środa, 30 stycznia 2013

Koniec semestru


Semestr się zakończył…

Zakończył się rzecz jasna – egzaminem, w obliczu którego drżały mi nieco łydki… Pomimo wielu plusów, wynikających z posiadania nauczycielek po angielsku mówiących gorzej niż ja po chińsku – pewną niedogodność stwarza problem w uzyskaniu szczegółowych informacji. Częściowo z racji ograniczonych możliwości lingwistycznych, częściowo z uwagi na nimb tajemnicy otaczający „final exam”, miałam poważne trudności w odpowiedzi na zagadnienia dotyczące formuły i zakresu materiału.
W Huayu ZhongXin uczy się sporo cudzoziemców, na różnych poziomach. Generalnie na moim poziomie było chyba z 5 klas, z czego jedna przerobiła podobnie jak my -cały podręcznik, jedna przerobiła z wysiłkiem pół (do tej klasy chodzi mówiąca w pięciu językach chyba Węgierko-Niemka studiująca po angielsku w Singapurze oraz Francuzik z zegarkiem SpongeBob i wyrazem twarzy jakby mu kto wyjątkowo dorodną kupę pod nos podetkał…) – i wszyscy mieliśmy jakoby pisać jeden test, a może każda klasa z osobna?
Zarówno Nico wraz z Jocelyn, jak i Max owym testem byli znacznie bardziej przejęci niż ja. Moje podejście do nauki jest tu bowiem absolutnie niezrozumiałe … Nico rzekła – „musisz napisać na minimum 90%, jesteś taka zdolna” i oczy w słup jej stanęły, kiedy usłyszała – że jedyne co muszę, to umrzeć i zapłacić podatki, a reszta to kwestia dobrej woli… Wybełkotała – no ale jak to? no tak to, uczę się dla siebie, nie rozliczam się z obecności i osiągniętych procentów, a nawet – jeśli będę miała taki kaprys, mogę ów egzamin olać i nikt mi nic nie zrobi… Nie do pojęcia dla biednych Azjatów, prujących na pamięć książki, aż im oczy na wierzch wychodzą i żyłki pierdzące grożą pęknięciem z nadmiaru napięcia. Max przyniósł mi nawet tradycyjne śniadanie egzaminacyjne, i spotkał się z totalnym niezrozumieniem, on bowiem z azjatyckim poświęceniem wstał o 6 aby o 7 z minutami przywieźć mi pod nos cieplutki zestaw „przedegzaminacyjny”, składający się z dań wedle tradycji sprzyjających wysiłkowi umysłowemu i pozytywnym rezultatom, a ja nieomal go zabiłam wzrokiem za pobudkę a i reakcja na posiłek składający się w dużej mierze z cebuli była daleka od entuzjazmu… (dlaczego cebula i inne paskudztwa, będzie niebawem)…
Na egzaminie zostałam przywitana ze zdziwieniem przez Japonkę Saori oraz z radością przez pozostałych studentów z Kraju Kwitnącej Wiśni i Kryzysu Demograficznego, również kwitnącego. Saori mnie nie lubi, pozostali nie demonstrują niechęci a wręcz sympatię, tym większą im lepiej potrafimy się porozumieć w coraz mniej łamanym chińskim. Saori wygląda jak dziewczynka z Ringu obdarzona mega trądzikiem i okularami-kujonkami, potrafi wydać miesięcznie 1500 NT na wszystko, z rozrywką i jedzeniem łącznie (za wydaję minumim 4 xtyle), żywi się tostami i niczym więcej aby oszczędzić – i nawet znalazła sobie part time job w MacDonaldzie (nielegalny zresztą, bo jako studentce pracować jej nie wolno). Nie śpi po nocach tylko zakuwa, a koleżanki z pokoju terroryzują ją, że jak nie wyrecytuje po chińsku strony z podręcznika do ekonomii, to nie pójdzie do kibelka… No dobra, Saori przeraża, nie tylko wyglądem ale i zachowaniem graniczącym z jakimiś z deczunia psychotycznymi odchyłami – ale jej prędkość przyswajania chińskiego budzi we mnie wielki podziw.
Tak więc zasiedliśmy w sali, pani studentka mająca nas pilnować odczytała listę obecności, włączyła magnetofon i zaszyła się w czytaniu książki, a my słuchaliśmy testu tak skomplikowanego, że niemal uwłaczającego mej inteligencji i wiedzy… Potem trzeba było coś przeczytać, coś napisać i pójść do innej sali, gdzie miła pani kazała od nowa czytać i odpowiadać na pytania oraz opisywać obrazki. I (przynajmniej mi) często zaznaczała czerwone hieroglify na karteczce ewaluacyjnej. A ja poczułam się jak w podstawówce, mentalnie mi się w momencie dorobiły dwie solidne kitki z kokardami, podkolanówki i tornister z Koziołkiem Matołkiem…
A potem, już po teście dowiedziałam się, czemu jestem uważana za złą studentkę…
Po pierwsze – nie przychodzę na zajęcia, kiedy jestem chora. Nie kwitnę w kącie z maską na twarzy, nie ogrzewam pomieszczenia ciepłem swej gorączki, i nie rozsiewam mikrobów – aby zostało dostrzeżone moje poświecenie na polu walki i w boju o wiedzę. O nie. Ja perfidnie leżę pod kołdrą, nie otwieram książki i w dodatku oznajmiam, że kultura europejska uważa za wielkie faux-pas narażanie osób postronnych na widok skwaszonego i niewyjściowego oblicza grypowego…
Po drugie- zadaję pytania, wykraczające poza poziom studiów. To chyba logiczne, że zapytam dlaczego tak a nie siak?
Po trzecie- mówię, że nie rozumiem zamiast z tępym wyrazem nierozgarniętego pyska udawać, że rozumiem. Od tego jest nauczyciel, żeby mi tłumaczyć,nawet i pięć razy, do skutku.
A po czwarte….
Może opowiem całą sytuację…
Rozmawiam z Nauczycielką Chen o ankiecie, którą nam rozdała.
Kwestionariusz cały w krzaczkach… Pierwsze pytania dałam radę, potem zrobiły się schody. Trzeba było zaznaczyć, co sprawia nam problem , jak ćwiczymy chiński, czego nie rozumiemy, jak chcemy mieć tłumaczony materiał, jakie metody Nauczycielki Chen są OK a jakie zupełnie beznadziejne… , i pojawiły się nieco bardziej skomplikowane krzaczki, jakie pierwszy raz na oczy widziałam (jak się potem okazało, znałam je ze słyszenia, ale krzaczki nie mówią, tylko wyglądają… A te wyglądały nie tylko nieznajomo, ale i wybitnie nieprzyjaźnie).
Japończycy, których system pisma jest do chińskiego łudząco podobny – rozwiązali bez problemu i w trymiga… A ja siedziałam jak ten cioł między Saori i Fumie. Saori nie zapytam, bo nie, poza tym Saori po angielsku rozumie słabo, a mówić no cóż, japońska duma nie pozwala jej dukać w barbarzyńskim narzeczu komandora Perry’ego, który kiedyś zbombardował Jokohamę… Fumie jest kochana, ale niezbyt bystra – a angielski ma niewiele lepszy niż Saori… Japończycy oddali i czekają na mnie a ja się pocę na stronie nr 2… W końcu oddałam puste kartki i mówię – ze dokończę po przerwie, bo muszę słownik znaleźć, bo słówek nie znam. Nauczycielka teraz dopiero zakumała, że ja nie Japonka, hieroglifów nie rozumiem. (Na zdjęciu od lewej – niezidentyfikowana Indonezyjka, Fumie i Saori. Naprawdę, szukałam zdjęcia na którym będzie miała normalną twarz – nie znalazłam…)
Siedzę więc i pod kierunkiem nauczycielki Chen zaznaczam właściwe odpowiedzi. Wyjęłam swoje fiszeczki* żeby zapisać nowe aczkolwiek ważne słówka typu – gramatyka, składnia, komplikacja – a Nauczycielce Chen prawie wyskoczyły oczy z orbit i pyta co to.
- Fiszki – odpowiadam. Przecież nie nosorożec. Aczkolwiek, nosorożec by chyba mniej ją zaskoczył…
- Sama to zrobiłaś? – indaguje przeglądając moje 4 kolorowe**, ręcznie wymalowane znaki…
- Tak, sama – no przecież nie zgraja murzynów, albo małych koreańskich dzieci przy taśmie produkcyjnej. Murzyni są z natury niepiśmienni, a chińskie/koreańskie dzieci znają te hieroglify od kołyski i nie pomyliłyby się tak perfidnie jak ja w niektórych miejscach… Nie mówiąc już o zachwianych proporcjach tu i ówdzie…
- Ah – westchnęła nadal zdziwiona niebosiężnie nauczycielka – To ty się przygotowujesz do zajęć jednak?
- Oczywiście, że się przygotowuję, powtarzam materiał itepe, a co chodzi? – teraz ja zamieniałam się w wielki znak zapytania, a po chińsku 嗎 (ma w tonie neutralnym czyli bez tonu).
- Bo ty nigdy nie masz wypełnionej książki i musisz rozwiązywać ćwiczenia na lekcji, więc sądziłyśmy z Nauczycielką Jiang, że ty się nie przygotowujesz i nie podchodzisz poważnie do nauki.
Teraz mi szczęka opadła do podłogi, bo sama bym na to nie wpadła, że powinnam wypełniać ćwiczenia w książce nie tylko lekcję w tył (czyli to, co zrobiliśmy podczas zajęć) ale i lekcję w przód, czyli – to co dziś mamy poznać, ja powinnam przeczytać w domu, rozwiązać a potem tylko sprawdzić podczas kursu. Aha. To po co mi nauczyciel codziennie? Jak mogę rozwiązać i sprawdzić raz w tygodniu na przykład? Wpadlibyście na taki makiaweliczny plan? Bo ja jakbym swoje dzieciory nakryła na wypełnianiu książki w przód, to bym na pewno nie była zachwycona… OK, po raz kolejny - różnica kulturowa nokautuje mnie na wejściu…

* Fiszki – to takie małe karteczki na kółeczku.
Z jednej strony pisze się słówko po obcemu, z drugiej po naszemu, i można szybko i skutecznie przewracać i uczyć się na przykład w autobusie… Jak dla mnie bardzo skuteczne – ale ja jestem typem osoby uczącej się przez pisanie, notowanie i tzw „pamięć ręki”.
** dlaczego cztery kolory? Bo chiński ma 4 tony, i każde słówko zapisuję w kolorze, który wybrałam do oznaczenia konkretnej intonacji. Tak mi się łatwiej zapamiętuje…
OK, robienie fiszek zajmuje chwilę – ale tylko chwilę, a potem to kwestia 20 minut dziennie na przerzucenie po kolei zawartości fiszko-booka, no może 20 rano, 20 wieczorem i 20 czekając na obiad w knajpie :D

wtorek, 29 stycznia 2013

O chlebie i miłości


Moje xiaolaoshi nie miały wielkiego zapału do uczenia mnie gramatyki, ćwiczenia wymowy (nie dziwię się, sama się ledwo rozumiem momentami i to mówiąc po polsku a nie po chińsku) oraz innych konwencjonalnych bzdetów. W zamian za to ciągały mnie po urokach lokalnej kultury i przedstawiały tajwańską filmografię.

A o czym może być film na Tajwanie? Najpewniej – o jedzeniu. I miłości, możliwie problematycznej.

I o tym jest 愛的麵包魂 , czyli w dosłownym tłumaczeniu – miłość duszy chleba, po angielsku albo „Brad’s Bread”, albo „The soul of bread”. Bo jest i o niebie, i o chlebie, i o sosie, i o problemach związku Tajwańczyka z Tajwanką.
Na głębokiej tajwańskiej prowincji jest sobie piekarnia. Personel to trzy osoby – zakochany w muzyce tata alias Mr.Chiu, córka XiaoPing- sprzedawczyni, oraz GaoBing -robol do wszytskiego, spełniający jednocześnie oprócz zwyczajowych zadań czeladnika/piekarza/kucharza/akrobaty – także zaszczytną rolę chłopaka XiaoPing Chiu.
Aby piekarnia działała w sposób interesujący dla widza – Mr Chiu jako szacowny rentier zajmuje się przede wszystkim marzeniem o saksofonie, który pozwoli mu przyćmić konkurencję w postaci innego zespoły emerycko- rockowego; XiaoPing sprzedaje wypieki dukając słówka angielskie i francuskie oraz zaczytując się w przewodniku po Paryżu – i marzy biernie o wyrwaniu się z zapadłej tajwańskiej dziury. A GaoBing ręce urabia sobie po łokcie, próbując podźwignąć podupadający biznes i uszczęśliwić dziewczynę – jak to typowy, odpowiedzialny aczkolwiek nieco fajtłapowaty Tajwańczyk… To nic, że talentu do kulinariów brakuje mu chyba bardziej niż mi… Ani, że towarzysko to najtaktowniejszy nie jest, ale nie daje za wygraną…
(Od lewej – dwójka odtwórców głównych ról z okolicznościowymi bułami)
Na przykład, oświadcza się. Żeby było romantycznie – układa tak z zachodnia deklarację z serduszkiem… Z płonących świec… Szkoda tylko, ze zwędzonych z świątyni ( to tak po tajwańsku, żeby było oszczędniej…). No co? No przecież dziewczyna dobiega już  30stki, czas się ustatkować (tak naprawdę ma 28 lat… i z tą trzydziestką i starzeniem to z lekka GaoBing przesadził…)…
Na to wszytsko w spokojnie sobie płynące swoim wioskowo-tajwańskim rytmem – pojawia się Brad. Albo JeanPierre. Mówiący po angielsku, albo francusku, jakby już na sam angielski dziewczyna nie zaczęła sikać po nogach… Półbiały (albo nawet biały w całości), wyglądający niczym model (oh, ach, ą, ę…), urodzony w Paryżu, autor znanego na całym jakoby świecie telewizyjnego programu kulinarnego, poszukujący inspiracji co nagle wygasła… I oto pojawia się w sklepiku sympatycznej, nieśmiałej, słodkiej aczkolwiek dla mnie z lekka przytrzymanej XiaoPing - niczym ikona wszystkiego co w obcych/białasach tak fascynujące. Nie da się ukryć, że przystojniejszy od swojsko żółtoskośnego GaoBinga, i mniej ciapowaty niż nieudolny pomagier cukierniczy… Na efekty nie trzeba długo czekać – fhancuski akcent Brada/Jean Pierre’a oraz jego wypieki kupują mu sympatię – tatusia Chiu (bo dzięki Bradowi ma swój saksofon, na mocy tajnego układu, na który nie było rady), XiaoPing (bo wypieki Brada mogą uratować cukiernię, no i on jest taki … zdolny… i taki biały… i taki … cuuuuuudooooooowny…) oraz całej społeczności miasteczka z przyległościami.
Cudowny Brad, aka Anthony Neely i jego adwersarz w słodko-słodziasznej piosence promocyjnej filmu

A co może zrobić zwykły tajwański GaoBing, zazdrosny zresztą niemożliwie o swoją niemal narzeczoną? Ano – nic. Jakby nie próbował zdyskredytować przebrzydłego białasa, ten wygrywa w przedbiegach…  I lepiej gotuje, i lepiej całuje i nawet spiewa i gra tak, że wszytskie panie w wieku 5-105 oddają mu swe serca… Nie powiem, co zrobił ciapowaty piekarczyk. Obejrzyjcie sami (wersja z angieskimi napisami jest na jutjubie i innych stronach, jakich wspominać głośno nie wolno)…
Czy warto? Nie jest to „powalające arcydzieło”, trzymające w napięciu i grożące obgryzieniem pazurów aż po łokcie. Ale – to ciepłe kino, z pachnącymi bułeczkami w tle… Pokazuje chyba najlepiej z oglądanych przeze mnie lokalnych produkcji dwie rzeczy – jacy są Tajwańczycy, i jacy są biali. Brad to dla mnie cholerny imperialny biały dupek, który przywlókł swe aroganckie białe pośladki”made in America finished in France” (bez obrazy dla porządnych Francuzów i Amerykanów, których poznałam, ale te dwie nacje w znakomitej większości potężnie działają mi na nerwy…) i rozwala „mój” Tajwan – nieśmiałych XiaoPingów i ciapowatych GaoBingów z pewnymi brakami w uzębieniu, ale z dobrymi, szczerymi sercami.
Tak naprawdę najbardziej w tym filmie jest ujmujący prawdziwy Tajwan – taki, gdzie pary chadzają za rączkę i jeżdżą na motorze bez kasków, gdzie jeszcze  nie obowiązuje dresscode i obowiązek makijażu. Tajwan dobrych, uczciwych, ciepłych ludzi i z lekka bardzo zdezelowanych budynków, proszących o łaskę buldożera/dobrego dekoratora wnętrz. Tajwan z wolontariuszami poprzebieranymi za świątynne bożki z wielkimi głowami, tańcujące do mniej lub bardziej rytmicznej muzyki. Miejsce, przypominające mi Polskę ze starych filmów i wspomnień, krainę niewinności i naiwności, niestety – deptaną przez entuzjastycznie witanych białych z szerokiego świata, którzy – ja to biali, wpadają na chwilę i zabierają to, co najlepsze.
Fabuła może nie grzeszy nadmiernym skomplikowaniem, trójkąt jest takim zwykłym trójkątem – ale, naprawdę – moi Tajwańczycy właśnie tacy są… On na głowie i rzęsach stający, aby jej zachcianki spełnić, ona mimozowata i słodko słabo-bezradna, czasem zerkająca w stronę ponętnego (czytaj – właściwie w naszych standardach przeciętnego, a nawet poniżej) białasa… Ale nie koncentruj się na zwyczajnej akcji przebiegającej bez większych udziwnień będących owocem nadmiarowej kreatywności scenarzysty – popatrz proszę na to miejsce, do którego tęskniłam z Polski,
Więc, jeśli masz chwilę – obejrzyj ten film, i poznaj mój Tajwan…

niedziela, 27 stycznia 2013

Odyseja czerwonej walizki

Kiedyś dawno została mi sprezentowana piękna czerwona walizka, na kółkach, z zamkiem etc. Bardzo elegancka i przydatna, zwłaszcza gdy w 2011 roku jechałam po raz pierwszy na Tajwan – ledwo idąc, bo dzień wcześniej miałam zszywane rozcięcie łydki, po mięśniach, głębokości bagatela – centymetra. Przynajmniej mogłam się na niej wspierać…
A teraz uzupełniając raport o zagubieniu bagażu – poczułam się ważniejsza wpisując nazwę znanej firmy galanteryjnej. No bo brzmi lepiej niż chińska ortalionowa torba no-name, kupiona za 20 zeta na targu. I zrobiło mi się durno, bo zawsze sądziłam, że nie przywiązuję uwagi do metkowego szpanu. No cóż, wyszło szydło z wora…
No tak, skąd raport o bagażu zaginionym?
Ano, bo kiedy wylądowałam we Frankfurcie, tam trwał Armagedon z Apokalipsą okraszony skutkami klęski żywiołowej… No cóż, nasi drogowcy nie muszą mieć żadnych kompleksów – Niemców też czasem paraliżuje nagły opad śniegu… I też nie wyrabiają…
Przygody z Frankfurtu streszczałam – czyli ganianie wte i wewte po największym chyba lotnisku Europy, z gejtu 54 w skrzydle B do skrzydła A i gejta 14, przez terminal C do E i z powrotem. Bo przebukowanie odbywało się po odstaniu swego w kolejce długości kilometra (niedzielni pasażerowie wspominali coś o 6-8 godzinach stania w celu uzyskania miejsca w hotelu (dla uprzywilejowanych)/ łóżka polowego oraz karteczki upoważniającej do skorzystania z prysznica, wyżerki i innych dobrości wszelakich przygotowanych w naprędce przez Lufthansę.
Więc ja, moja wlepka bagażowa i me manele byliśmy przekładani od Annasza do Kajfasza, przez chyba wszelkie lotniska Polski południowej i środkowej (Katowice, Kraków, Warszawa, Poznań, Rzeszów cokolwiek…, wszystkie przełożone/odwołane), przez kilka przemiłych pań: jedną o twarzy rasowej greckiej wiedźmy z mega mejkapem teatralnym, drugą o typowo niemieckich rysach wskazujących na bliskie pokrewieństwo z kobyłą, a trzecią o buzi Natalie Portman i podejściu – wiecie, jedyną osobą która potrafi mnie zdenerwować jest mój mąż… Udało mu się to wczoraj, więc teraz w pracy to ja odpoczywam i jestem jedyną chyba wylajtowaną osobą na tym lotnisku… Niezależnie od facjat – panie dawały radę ogarniać dziki tłum czekający od wczoraj i za to dla niech wielki plus!
Summa summarum, spacerując do toalety i/lub po kolejne batoniki i piciunia wychwyciłam info o locie do Wrocławia (o którym to locie zajebista informacja Lufy nie miała bladego pojęcia, wciskając mnie na planowy rejs FRA-KRK o 18, bo wcześniej nic, na miejsce 120 na liście oczekujących) – 3 minuty później siedziałam już w autobusie, co wiózł mnie i komandosa  gdzieś na totalne zadupie płyty lotniska – grube kilometry od terminalu, żeby nie skłamać – z 10 minut jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy… Aż w końcu wysiadłam – przy płocie na samym końcu pasa startowego i zajęłam jeden z ostatnich wolnych foteli, obejmując go wszystkimi rączkami, nóżkami, mackami, czymkolwiek, żeby ktoś mi go czasem nie zajumał … i polecieliśmy!
Wylądowaliśmy we Wrocku. Na wypasionym lotnisku, z którego startują amerykańskie C17 z zaopatrzeniem do Afganistanu, i na którym lądują także czasem polskie trumny z tegoż Afganistanu wracające. Moja pierwsza wizyta – lotnisko wywarło na mnie wrażenie pozytywne. Fakt, stoi w szczerym polu, na wygwizdowie, dookoła brak niepłaskich elementów krajobrazu – to nie Balice utkane między laskiem, autostradą, jednostką, wioską i supermarketem… A na płycie powitał mnie najweselszy samolot polskiej floty powietrznej – A320 Bingo Airways, w malowaniu ChupaChups :D (zdjęcie z forum fotografii lotniczej) – przysypany sniegiem, ale nadal sympatyczny.
Tak więc wszystko lala superaśnie – dotknęłam piętą oblodzonej Ziemi Odzyskanej dbając, by nie walnąć o nią pośladkiem… Potem wylądowałam w Krakowie, dotarłam do domu… A moja walizka? Ha, tego nie wiedzieli nawet najstarsi górale. Zaległa we Frankfurcie, słuch o niej zaginął, na pokład samolotu do Wrocławia ze zrozumiałych względów (3 minuty do startu ponoć) wzięta nie została. Nie martwiło mnie to specjalnie – analogiczną sytuację miałam w Helsinkach i skończyło się OK, pan z Finnaira przywlókł mi bagaż o 7 rano, pod same drzwi.
Więc dnia następnego, odespawszy nieco cudowną podróż, zadzwoniłam do Lufthansy zgłosić brak bagażu. Miły pan z lekka mnie zjechał, że nie uczyniłam tego wcześniej, skontaktował się z przedstawicielem Lufthansy, kazał przyjechać na lotnisko we Wrocku i tam złożyć zawiadomienie osobiście – bo przez telefon nie wolno. W końcu po zabawie w „solone- słodzone, czyje na wierzchu” pan zgłoszenie przyjął, zapisał jak się nazywam, jak leciałam, obiecał, że dołoży wszelkich starań aby mój bagaż znalazł się w trymiga i się pożegnał się uprzejmie. A ja poszłam spać, zwalczając jetlag i przeziębienie jakie w bonusie dostałam wracając do domu.
Na drugi dzień inny miły pan zapytany o co kaman i gdzie jest moja walizka zapytał – yyy, jaka walizka? Jak się okazało, pan z Lufy zakazał przyjęcia mojego zgłoszenia, tylko – żebym siadła na pupie, zamknęła dziubala i nie robiła nerwowej atmosfery – nikt mnie  o tym drobnym fakcie nie poinformował… Dopiero na drugi dzień drugi pan zmył głowę pierwszemu panu i jakoś moją walizę odnalazł. Była to środa.
W czwartek rano miałam samolot do Norwegii, gdzie zarówno walizka, jak i jej zawartość była potrzebna koniecznie. Akcja ratownicza mego dobytku jak zwykle odbyła się na wariackich papierach – pan z Wrocka i ja telefonami postawiliśmy pół Frankfurtu na nogi, aby jednak zlokalizowano w hałdzie tobołków, toreb i kufrów podróżnych w liczbie ponad 4000 (proszę pana, mnie nie obchodzi 3999 pozostałych, ja chcę tylko tą moją, i to jak najszybciej) tę właściwą, czerwoną, na kółkach, z numerem lotu NNNNNN, z wlepką z Tajwanu.
O 11 zgłosiłam, o 16 bagaż namierzono, o 18 leciał już do Krakowa. I powstał kolejny problem – czy tempeszczaly z Balic zatrybiły co tam w specyfikacji bagażu stoi jak wół, że doręczyć mi go w Polsce można tylko dziś, bo jak nie to zmoka i kolejna odyseja walizki do kraju wikingów? W dodatku pod adres bliżej nie znany, na Berdyczów? I znów pan numer trzy, zastępujący pana numer dwa – stanął na wysokości zadania. Ode mnie telefonów balickie lotnisko nie odbierało, od niego chyba też, to im machnął tak zwaną depeszę… Czyli jakby faks a jakby dzwonek, coś, co odebrać muszą i basta. Nie wiem co tam napisał i jakich słów użył, ważne iż depesza ta spowodowała wielkie poruszenie… Za minut dwadzieścia niespełna niejaki pan Sebastian z Kraków Airport miękkim i ciepłym jak kocyk barytonem okrywał moje stroskane serce – wykazując wielkie zainteresowanie  kwestią mej lokalizacji, pod którą należy wysłać kuriera. Po usłyszeniu trzech adresów, z wskazówkami niemal co do godziny z marginesem minutowym, gdzie konkretnie będę – chyba z lekka zwątpił w życie… Ale – jakby nie było,  o północy nieźle zdziwiony kurier zaraportował wyjazd mego dobytku z Portu Lotniczego im. Jana Pawła II, i z papieskim błogosławieństwem oraz z boską pomocą doślizgał się na totalnie zasypane Powstańców (no właśnie, w Krakowie ulic powstanio-podobnych zlokalizowano kilka = jest i Powstania Warszawskiego, i Powstańców Śląskich, i Wielkopolskich, i Powstania Listopadowego i Styczniowego, i nawet XXlecia Powstania PRL, co niby zowie się inaczej, ale i tak starsze pokolenie spotyka się „na dwudziestolecia” – więc pan Sebastian i pan kurier 5 razy się upewniali że to Powstańców wszelakich, a nie konkretnie którychś tam). I tak oto o pierwszej w nocy odyseja walizki dobiegła końca…
A ja mogłam wysmażyć epistołę z pochwałami, i wysłać ją – na fejsową stronę lotniska we Wrocku, na maila tych od bagażu zagubionego, i – co najlepsze – bezpośrednio do prezesa firmy handlingowej. A co. Mam maila i nie zawaham się go użyć. Mam nadzieję, ze tym panom, co się przyłożyli do roboty – zrobiło się miło. I dostaną premię. Bo ja się chwilę musiałam pogłowić, jak się do prezesowej skrzynki dostać. Dzięki, Sławek R. :DDzięki moi wszyscy lotniczy znajomi… :D
A panu z Lufy pewnikiem ostro ścierpły pośladki… I słusznie, jak tylko ustalę, który z tych wtorkowych pokpił sprawę – to wysmażę maila numer 2, który już taki miły nie będzie… Bo tak się składa, że maile do paru osób z Lufy też mam… Bo takie kłamstewko jakie popełnił agent Lufy/pracownik handlingu, co telefon odebrał – to skurwysyństwo. I jeżeli to on zawinił, mówiąc chłopakowi z handlingu – weź tej babie na wstrzymanie powiedz, że zgłoszenie przyjmujesz, żeby się nie rzucała, a potem pomyślimy, bo ja jako agent Lufy twierdzę, że nie ma takiej opcji, żeby zgłoszenie telefoniczne przyjąć – to jest niekompetentnym, niedouczonym kmiotem i won mu w ziemniaki…
Otóż – panie z Lufy/panie z biura bagażu (zwłaszcza, doucz się) oraz wszyscy inni Lufthansą podróżujący – jak wam zginie bagaż, to możecie go i tydzień opłakiwać, nie zgłaszając z niezagłuszonego niczym żalu. I możecie zgłosić – osobiście, listownie (liczy się data stempla), internetowo (jak się wam uda znaleźć miejsce na stronie LH służące do tego celu, bo mi się nie udało…) oraz – w wyjątkowych wypadkach telefonicznie, przy czym wymagane jest dosłanie potem wywieszki biletowej (czyli tej nalepki co dają zawsze do biletu) i ewentualnie odcinka biletu – może być zdjęcie, mailowo.
Co więcej, pan z Lufy „zapomniał” mi powiedzieć o zakupach na otarcie łez… Mogłam zrobić sobie zakupy z rzeczy „najpotrzebniejszych” typu – mydło, szczotka, pasta, grzebień, kosmetyki pierwszej potrzeby, bielizna osobista do kwoty 100EUR, oraz innych rzeczy mi potrzebnych (w moim wypadku podróży do Norwegii w najbliższym czasie – walizka, ciuchy w rozsądnej ilości, kurtka, buty, czapka, szalik etc), które w bagażu miałam – refundowane w 50%. To każdy kto czyta mojego bloga – niech zapamięta… Każda, nawet najbardziej badziewna linia lotnicza operująca w Europie ma psi obowiązek zapewnić ciepły posiłek w wypadku spóźnienia samolotu o więcej niż 2 godziny, nocleg w wypadku dłuższego opóźnienia, zwrot kosztów za wybranie alternatywnego transportu (pociąg, autobus, taxi)- oraz, o czym nie do końca wiedziałam, zakupy „kompensacyjne”.
Jutro zbieram się do śledztwa- i będę pewnikiem o niebo lepsza niż nasz słynny Antek Zamachowiec. A pan z Lufy dostanie po garbie… Może i jestem sekutnicą, ale przemyślałam dokładnie całe wydarzenie, i nie widzę okoliczności łagodzących. Zamiast poinformować mnie spokojnie i wyczerpująco co mogę zrobić w takiej sytuacji – pan mnie zjechał, wprowadził w błąd i zlał. Zastanawiałam się – a co jeżeli straci pracę w wyniku mojego listu, a w domu ma piątkę głodnych dzieci? Ale nie, Lufthansa nie płaci źle, a on jako pracownik, nawet takie agencyjne popychadło od biletów, regulamin przewozu znać powinien. A jak niekompetentny – to do książek, albo szukać innego zajęcia… Bo w sumie czemu powinnam martwić się czy komuś nie zaszkodzę? Ten pan w poważaniu szerokim miał to, że jestem po naprawdę długim locie, po utknięciu na frankfurckim molochu, że nie mam kosmetyczki, majtek, soczewek kontaktowych, ciepłych ubrań, szczoteczki do zębów… To ja mam się o niego troszczyć? A takiego wała. Może zbity tyłek nauczy go empatii.

czwartek, 24 stycznia 2013

Mrożąca krew w żyłach podróż


Kaohsiung pożegnał mnie słoneczną pogodą, termometr pokazywał 25C, lekki wiaterek chłodził czoło rozpalone reisefieber i sperlone kroplami potu będącego efektem szybkiego biegu po okolicznych sklepach/moim apartamencie/okolicy etc, w poszukiwaniu tak ważkich akcesoriów, koniecznych w podróży jak – puszka herbaty zielonej, wonne maści zwane też wszystkoleczącym czerwonym smalcem, dmuchana poduszka, skarpetki w serduszka i króliczki, skarpetki „Shiny Feet” powodujące kontrolowane złuszczanie się skóry w celu uzyskania nienagannego pedikiuru bez konieczności pumeksowania, skarpetki przeciw-żylakowe na długą podróż i inne konieczne bezwarunkowo gadżety. Oraz wifonki, na spróbowanie w cierpiącej na niedobór paskudnego żarcia Ojczyźnie...

Plecak został upchany, walizka przepakowana po raz kolejny w końcu uległa permanentnemu zamknięciu za pomocą solidnej kłódki jasno mówiącej – łapy precz!, i Księżniczka Majia zasiadła dostojnie (hym hym) w Toyocie Yaris, odbywającej dziewiczą podróż pasażerską z Młodocianym w roli niezwykle przejętego kierowcy…
Po drodze jeszcze opchałam wieprzowinkę z czosnkiem – starając się o remedium na zagrożenie wirusami wszelakich gryp i sarsów, których widmo rozpościera się w każdym większym skupisku ludzi, zwłaszcza zaś w samolotach i dworcach. Ponieważ odmówiłam spania w masce, dostępna alternatywą stał oddech godny powalić te groźne stworzenia gdy tylko zbliżą się na mniej niż 5 m… Nie powiem, liczyłam także, na to, że intensywne cuchnięcie pomoże mi przeżyć w zatłoczonym kadłubie stalowego ptaka, pełnego niekoniecznie kochających prysznic Azjatów z Chin Ludowych i innych humanoidów będących w podróży od kilku dni…





W Hongkongu starym zwyczajem popatrzyłam na samoloty – w tym HelloKittyJet, pomalowany we wzorki ze słodką kicią i jej gromadką, ThaiAirlines zachwalające na kadłubie niewątpliwe walory turystyczne kraju, pokryte filigranowymi napisami żywcem wyjętymi z elfickich manuskryptów znanych z na przykład „Władcy Pierscieni” – i bez większego pośpiechu zajęłam swoje miejsce nad przy oknie nad skrzydłem Boeinga 747-400.
Kilka słów o Jumbo. Jumbo jest wielki. Jumbo ma garba na FirstClass. Jumbo ma kabinę pasażerską podzieloną na sekcje po 10 rzędów a nie halę na 30 jak Airbus A330. Jumbo ma fotele 3+4+3 a nie 2+3+2… Co mi się niezbyt spodobało – bo jak sobie wyobraziłam spasionego Chinola rozlewającego swój opasły zadek i roztaczającego chiński aromacik tuz obok… No ale nie było tragedii, przy przejściu zasiadł lekko tylko wonny nieświeżą koszulą Azjata w średnim wieku, a między nami pustka. Co wykorzystaliśmy niecnie – aby ustawiać tam piramidę trunków i poczęstunków na dodatkowym stoliczku, śledzić podgląd trasy niezależnie od  oglądanego filmu. Ponadto w porze spania zakosiłam drugi kocyk i nadmiarową podusię, a także wyłożyłam się na dwa siedzenia   (juuuupiiii, nogi w górę!!! – uwielbiam nogi w górze, tak z amerykańska, ja dupką na krzesełku a nogi na stole, bardzo wyjściowo, pełna kultura)… i nawet dokonałam taktycznego przejęcia siedzenia nr 3- kiedy się obudziłam, sąsiad siedział w osobnym rzędzie… chyba standardowo ukradłam mu kocyk, poduszkę i miejsce, jak to zwykle kiedy śpię (kto spał w moim sąsiedztwie zna moje nawyki - kradnięcie każdego kocyka w okolicy, wpychanie lodowatych stópek w najcieplejsze rejony cudzego ciała, a także szybkie jak błyskawica zadziobanie poduszki poprzez wyszarpanie jej spod głowy niespodziewającego się niczego delikwenta, a ponadto zaanektowanie takiej ilości miejsca, która wydaje się być niemożliwa dla kogoś tak nikczemnego gabarytu jak młua)…
Pan okazał się być miłym obywatelem Filipin podróżującym na jakieś szczytowanie w Davos. If  you ever go to Manila, please give me a call :D Of course I will…
Do Davos nie doleciał, bo…. kiedy przebijaliśmy się przez chmury (a szpary w klapach skrzydeł cięły chmury niczym piankowy tort, co rusz migał placek szaro-białości wyłaniający się na mgnienie oka spomiędzy szczelin klapolotek), stewardessy oświadczyły, że niektóre loty mogą być opóźnione lub odwołana. OK.
Szmerek Azjatów przetwarzających tę informację przerwało zbiorowe westchnienie i masowe rzucenie się skośnookich do aparatów i komórek w celu uwiecznienia połyskliwej białej substancji, która objawiła się wszędzie dookoła gdy tylko obniżyliśmy się poniżej poziomu chmur (a pułap był zaiste niemożliwie wręcz niski). Białe, skrzące się smugi migotały w snopach światła samolotu, zalewały każdą możliwą powierzchnię płaską. Azjaci kręcili na cztery telefony każdy – bo dla nich śnieg był podobnym zaskoczeniem , jak istnienie zimy w styczniu dla naszych drogowców, jak śnieg w górach Taunus, jak dla mnie widoku swojskich kur niosek, spacerujących sobie pod najprawdziwsza palmą…
W czerwonawej psudociemności raźno przemykała kawalkada pługów śnieżnych, a samoloty drzemały pod kołderkami i czapeczkami z puchu. Azjaci wykazywali wariackie uwielbienie pomieszane z zachwyconym zdumieniem na widok białego wszystkiego, oraz pługów odśnieżających pas startowy w karnych szeregach. Wyglądało to przepięknie, nawet ja, ze śniegiem w każdej postaci obyta dałam się ponieść czarowi chwili.
No ale…
Na lotnisku przestało być wesoło. Idąc od odprawy mijaliśmy armageddon z Afganistanem w jednym. W korytarzach i halach stały łóżka polowe, na których spali ludzie przykryci prześcieradłami, dookoła obstawieni tobołkami, gerberkami, wodą. Frankfurt bowiem został sparaliżowany przez niemożliwy do ogarnięcia opad marznącego deszczu, zamieniający lądowisko w lodowisko.
Mój lot do Krakowa o 8 z minutami był: planowany, opóźniony, odwołany, przywrócony, przeniesiony etc. Kolejka do przebukowania biletu ciągnęła się kilometrami. Przemiła pani z obsługi próbowała nam pomóc – wpisując na 150, 50, 100 miejsce na liście oczekujących na lot do… gdziekolwiek, po czym poddała się i stwierdziła, że ona zamyka kramik, o 9 kończy pracę.
Mnie przytulili żołnierze wracający z zagranicznego zgrupowania za wielką wodą, 50 godzina podróży, nocleg na lotnisku. A skąd ty wiesz że jesteśmy wojskowi? Masz wojskowego w rodzinie? Nie mogli uwierzyć, że poznałam tak po prostu na czuja, po chodzie, po butach, po aurze… Dzięki ich sprawnemu grupowemu działaniu zostałam wciśnięta do grupy ich paszportów, korzystałam z ich kolejkowej organizacji pracy – i finalnie odwdzięczyłam się, znajdując jednemu z nich lot do Wrocławia.
Międzyczasie podziwiałam – przy jednym rękawie Airbus A380, wielki dwupiętrowy wynalazek wyglądający dla mnie jak płetwal lub białucha. Przy drugim po sąsiedzku Boeing 747- 700, czyli najnowszy Jumbojet z charakterystycznym garbkiem. I tylko klęłam niemiłosiernie mój akumulator w Alfie, który uznał za stosowne odmówić współpracy… I panorama ze śniegiem wirującym w snopach reflektorów, monochoromatyczny pejzaż w odcieniu milczącej szarości.
Idąc do kibelka usłyszałam -”Wrocław, Wrocław, pasażerowie do Wrocławia, to jest ostatnie wezwanie na lot do Wrocławia”, więc zainteresowałam się od razu, i owszem można mnie było przebukować, oraz nawet znalazło się dodatkowe miejsce dla jednego z żołnierzy. Była 13.30, ja od przeszło 30 godzin w podróży. Po godzinnym odśnieżaniu, czekaniu na miejsce w kolejce startów (ze zrozumiałych względów przepustowość lotniska została ograniczona do 10 samolotów na godzinę, zamiast zwyczajowych 40, więc siłą rzeczy wypychano najpierw loty transatlantyckie i transpacyficzne, bo to 400 pasażerów wobec 50 w lokalnej międzymiastowej popierdółce) wreszcie ruszyliśmy - do domu!!!
Z Wrocławia olbrzymim fartem udało mi się zebrać do Krakowa wraz z poznanymi na lotnisku biznesmenami, wracającymi z Shenzhen przez Hongkong do Grodu Kraka. Wylądowałam na Ruczaju w okolicy Tesco w kurteczce letniej, w bluzie bambi, i adidaskach. Stan konta w komórce wskazywał dumne 0.00 PLN, w kieszeni miałam całe 4 złotówki wynalezione fartem gdzieś w kieszeni ubrań z paczki od rodziny… W tramwaju siedziałam niczym obraz nędzy i rozpaczy – ubrana w kolorystycznie gwałcącą oczy cebulkę, blada, z oczami misia pandy, trzęsąca się niczym ratlerek na spacerze i przysypiająca… Nie było zbyt wielu chętnych żeby koło mnie usiąść, sama bym koło siebie nie usiadła prawdę mówiąc, koło takiego menela…
Do domu rodziców doczłapałam niczym czapla, zataczając się pod ciężarem plecaka i brnąc bo śniegu pokrytym taflą lodu. Po chodniku bałam się stąpać bez podparcia czymkolwiek, bo nadawał się tylko do szybkiego zderzenia z glebą i połamania miednicy ewentualnie solidnego wybicia barku i wyhodowania licznej kolekcji złamań z przemieszczeniami. Do rodziców weszłam o 22.30, wyrąbana jak koń po westernie, i cała szczęśliwa - że jestem w domu.
A następnego dnia rozpoczął się etap kolejny odysei podróżniczej…

sobota, 19 stycznia 2013

Reisefieber do sześcianu


No właśnie

Pakuję się, walizka rozwalona w kącie, a ja biegam jak piesek za własnym ogonem i usiłuję przypomnieć sobie, czego zapomniałam… bo na pewno zapomniałam…
Więc następne notki – będą już nie z tropików, księżniczka Majia bowiem odwiedzi Kraj Falującej Orchidei, a także i jesli się uda – Krainę Zorzy Polarnej oraz Mocarstwo Zdrowym Tranem Płynące. A jak się uda to i o jakąś pustynię bliskowschodnią zahaczy – a co…
Ale bloga postaram się uzupełniać regularnie, kilometrowymi wpisami :D


poniedziałek, 14 stycznia 2013

Najpiękniejszy znak chińskiego pisma



Najtrudniejszy jest „żółw”, 25 ruchów pędzelka, efekt finalny faktycznie podobny.

Jak napisać żółwia tutorial na youtube.
Widać wyraźnie ewolucję od schematycznego rysunku do współczesnego znaku. Ostatni – to stosowany w Chinach Ludowych alfabet uproszczony. Ja żółwia jeszcze napisać nie umiem ładnie, nie mieści się mi w kratce.
A najładniejszy? Ja osobiście lubię znaczki z „mordką” – takie jak 一點, 黑 lub. Lubię znaki wysmukłe, bez zbytniej komplikacji. Ale Chińczycy całego świata jednogłośnie za najpiękniejszy uważają znak AI, miłość.
Przy czym należy zrozumieć, przyswoić i pamiętać jedną bardzo ważną rzecz. Azjaci nie są romantykami. Ogólnie uczuciowi nie są zbyt wylewnie, emocje starannie tłamszą, gdyż ich okazywanie, nie daj boże publiczne to siara wstyd i poruta po całości. Owszem, słitaśne karteczki z serduszkami podobnego autoramentu badziewie jest bardzo popularne, ale raczej wśród nastolatek i niedorosłych emocjonalnie pannic. Natomiast Azjata tradycyjny z wielu powodów nie szafuje „ajlawju’ami”. Swoją dziewczynę określi jako „przyjaciółkę 朋友” ewentualnie „żeńską przyjaciółkę, odpowiednik naszej dziewczyny 女朋友”. Córce a tym bardziej synowi, podobnie jak żonie nie będzie powtarzał że ich kocha, bo to Azja a nie amerykański serial o szczęśliwej rodzinie. Może nie skandynawski zimny chów krów, ale coś podobnego. Azjata o swojej dziewczynie powie, że ją lubi. Albo, że o niej myśli/tęskni. I to jest deklaracja na poziomie bycia parą. Bo 我愛你 to deklaracja małżeńska nieomal, i należy jej nadużywać.
W porcie Kaohsiung stoją śmieszne ludziki z kolorowymi malunkami, różniaście tajwańskimi. Są i aborygeńskie wzorki, i kwiaty śliwy (narodowy symbol roślinny, co jest polskim symbolem roślinnym? Bo ja znam tylko orła i kropka…), i flagi, i zabawne wierszyki- kalambury, odwołujące się do homofonii języka chińskiego, i oprysków i szkodnika – jak mawiał mój nieodżałowany kolega. Projekty wykonali różni artyści i zwyczajni obywatele, w tym Tim.
Tim po skończeniu szkoły średniej nie bardzo wiedział, co chce w życiu robić, więc spełnił obywatelski obowiązek każdego Tajwańczyka i spędził rok w wojsku. Pobyt w armii nie pomógł mu co prawda odnaleźć siebie, ale nadrobił braki w gimnastyce i w efekcie Tim z pulchnego na buzi chłopca- przecinka zmienił się w gibkiego, złoto-opalonego mężczyznę.  Został w Kaohsiung, pracował w knajpie i marzył o nowym lepszym życiu.
Pewnego dnia zupełnym przypadkiem wybrał się na siłownie, spotkać kolegów – ale tak jakoś wyszło, że koledzy nie dopisali. Za to na bieżni tuż obok maszerowała białaska, z lokami upiętymi w wysoki i poplątany kok. Tim jak to nieśmiały Azjata, nie umiejący sklecić zbyt zrozumiałej wypowiedzi po angielsku, przez długie tygodnie przerzucając swoje hantle obserwował spod opuszczonych rzęs maszerującą dziewczynę, rejestrując kątem oka nawet najdrobniejsze zmiany w wyglądzie, odbijanym w lustrach i lustrzanych oknach siłowni. Wreszcie przemógł się – zaczął, uprzejmie się kłaniając po wielokroć, napełniać jej bidon, żeby nie musiała przerywać marszu, modląc się gorąco do wszystkich bogów o cud. I stał się cud. W odjeżdżającą spod budynku dziewczynę wpadł inny skuter. Skończyło się na otarciach oraz siniakach – ale Tim dostał od losu szansę. Przejęty nieziemsko, odwiózł swoją steraną  skuterynką białą poszkodowaną, prawie nie oddychając z wrażenia, że za nim siedzi właśnie ONA. A potem załatwił kwestie pogotowia, lekarza, policji, ubezpieczenia i innych, zdobywając wątły uśmiech i numer telefonu.
Tim wykorzystał swoją szansę w pełni. Najpierw zapalił kadzidełka we wszystkich okolicznych świątyniach w podzięce za boską interwencję, a potem z pomocą słownika mozolnie zaczął klecić pytania o samopoczucie, o to czy aby coś nie trzeba wynieść, przynieść, że może jakieś jedzenie, bo w jego restauracji mają dobre i świeże? Przywoził jej owoce i obiady, i zostawiał pod drzwiami, tłumacząc się smsowo, że bardzo zajęty w pracy, później zaś wieczorem długimi godzinami nadrabiając braki w angielskim. W co drugi weekend zapraszał ją „na miasto”, na bezpłatne atrakcje i do tanich knajpek, gdzie wedle prawdopodobieństwa była pierwszym albo jednym z pierwszych dziesięciu nietutejszych – bo niestety, ale kasy Tim nie miał za wiele.
Angielski chłopaka nabierał płynności, wymowa stała się wyraźniejsza, mały elektroniczny słownik przestał być artykułem pierwszej potrzeby. On opowiadał jej o zwyczajach, o kulturze, tłumaczył czemu tak a nie inaczej, słuchał o problemach z dzieciakami ze szkoły, w której pracowała. Adorował po tajwańsku, tak jak umiał – podrzucał na talerz najlepsze kąski wyłowione w swojej misce lub półmisku, nosił za nią torebkę w kwieciste wzorki, zanim jeszcze pomyślała, że chce  - już kupował jej ulubione słodycze (prowadził w tym celu maleńki notatnik, coś w rodzaju pamiętnika, gdzie skrzętnie spisywał jej preferencje i wybory oraz zagadnienia do opracowania po angielsku, bo może dziewczynę zainteresują).
A pewnego wieczoru ona tak po prostu złapała go za rękę. To było zaraz po Dniu Zamiatania Grobów, bo wtedy bardzo zmęczony wrócił z rodzinnej miejscowości.  I usłyszał, że brakowało go przez tych kilka dni.
Potem częściej chodzili trzymając się za ręce, najczęściej po czarnej plaży Cijin, albo po ścieżkach wokół Małpiej Góry. Ona zaczęła uczyć się chińskiego, pisania – bo rozmówki miała jako tako opanowane. W każdym razie on ją rozumiał.
Któregoś wieczoru zapytała – a jak napisać miłość?
Więc stanął za nią, ujmując  jej dłoń trzymającą pędzelek w swoje szorstkie i nagle spocone ręce, i powoli wodził po kartce: najpierw kreska ukośna w dół, w prawo… pod nią trzy małe, z góry do dołu… potem daszek…pod daszkiem serce… a pod sercem jeszcze jeden, podobny trochę do znaczka spokój a trochę do przyjaciel. Serce biło mu tak mocno, dziwił się, że ściany budynku wytrzymały taką nawałnicę bez szwanku. Poprosiła – jeszcze raz, więc znowu sycił się zapachem jej loków, upiętych w rozwichrzony kok.
(jak napisać miłość – pisze Japonka, ale znak jest dokładnie ten sam)
Kiedy w maju zrobiło się upalnie niczym w piecu, masował jej stopy i nogi kostkami lodu. I nawet ośmielił się ją pocałować, w policzek, delikatnie niczym uderzenie skrzydłami motyla.
A potem pomagał kupić pamiątki. Herbatę, i figurki do postawienia na kominek, i koszulki z flagą Tajwanu. Nawet kiedy widział walizki, nie docierało do niego – że ona wraca do domu. Ostatnią noc spędzili razem, w hotelu tuż obok lotniska. Ona spała zanurzona w miękkiej poświacie lotniskowych lamp filtrowanej przez grube firany, w wygłuszonej melodii lądujących odrzutowców, która niosła ją za morza, góry, lasy. A on zwinięty w kłębek w nogach jej łóżka szeptał ciche zaklęcia chińskiej miłości, wyznania, których nigdy nie odważyłby się powiedzieć wprost. A nawet gdyby powiedział, to pewnie ona by nie zrozumiała. Nawet nie trzymał jej za rękę, choć bardzo chciał, nawet nie patrzył na jej ciało wykopujące się spod cienkiej kołdry, bał się zakłócić ostatni sen na Tajwanie.
I dopiero kiedy idąc od okienka linii lotniczej do bramki kontrolnej puściła jego rękę i patrząc mu w oczy powiedziała – It is over now, zrozumiał – ona już tu nie wróci. Widział przez szybkę łez jak zakłada buty, poprawia plecak i znika za rogiem. I dopiero wtedy się rozpłakał. Na środku hali odlotów, stał i szlochał, a łzy kapały na podłogę. Szlochał na parkingu, długo próbując osuszyć oczy na tyle, żeby wrócić do domu. Szlochał w restauracji, doprawiając kurczaka gongbao łzami. Na siłowni ćwiczył, zaciskając zęby i próbując powstrzymać łzy płynące na widok bieżni, gdzie ona powinna maszerować jak zawsze.
Nawet kiedy jego projekt wygrał – to malując go na makiecie kilka lat później - szlochał.
PS. Tima poznałam w porcie przy figurkach. Nie wiedziałam wtedy, że jest nauczycielem na Wendzarni, to wyszło dopiero podczas urodzinowych celebracji. Tim widząc moje zainteresowanie wystawą "ludków z wielkimi dupami" wyjaśnił mi  historię oraz symbolikę szlaczków na różnych postaciach, poza tym jednym. Resztę opowiedzieli mi moi znajomi. Zresztą sam Tim przyznaje, że poszedł na studia po wojsku, na anglistykę – bo kiedyś przez brak umiejętności językowej kogoś stracił. Dopiero potem doszedł do wniosku, że nie chodziło wcale o to, że nie mogli się porozumieć przez barierę językową, czy o to, że był za biedny żeby ją zatrzymać tutaj. Ale wystarczyło mu motywacji, żeby skończyć dobry uniwerek i założyć prosperującą szkołę językową i nawet zostać wykładowcą na ponoć najlepszym uniwerku językowym Tajwanu.

PS. 2 Mój nagłówek bloga - to też wariacja na temat znaku "miłość". Kiedy zobaczyłam po raz pierwszy kilkumetowej wysokości, jaskrawoczerwoną instalację świeżo umocowaną w Art Parku - nic nie mogło mnie powstrzymać, ani widmo poparzeń gorącą blachą, ani wizja plam na sukience...

Paczka przyszła !!!


Wysłana z Krakowa 26.10.2012…

Wersja ekonomiczna, bo lotnicza niestety w tym pięknym kraju nad Wisłą powala ceną. I…
Teraz mistrzostwo świata w wykonaniu mojej polskiej rodzinki… Ja im podałam adres w wersji krzaczki i w wersji literki. Krzaczki są dlatego, że panie z poczty niekumate, z rzadka umieją przeczytać pinyin bez akcentów i przełożyć na  chiński. Serio, nie jet to łatwe, raz próbowałam – koleżanka dostała wiadomość od kolegi co nie miał chińskich liter na kompie w Niemczech, więc pisał pinyinem (romanizacją) bez tonów – no bo nie miał jak tych tonów oznaczyć (naprawdę się da, ale top zawsze kwestia obustronnej umowy). Przyszła do mnie, bo ja zagraniczna, pinyin to kaszka z mleczkiem (Tajwańczycy stosują pokręcone krzaczki bopomofo i na pinyinie znają się jak kura na pieprzu), więc pomogę ….
Przy nadaniu na Tajwan, żeby było szybko i sprawnie- dla wszelkich danych typu adres musi być normalna, polska pisownia dla naszych pań z poczty, oraz chińska dla pań z poczty tutejszej. Moja mamcia (poznałam jej pismo na paczce od razu!) napisała zaś tak ważne informacje jak:
- Taiwan/Republic of China – coby do drugich Chin głąby nie wysłały
- dzielnicę – na angielskich adresach zawsze jest, na chińskich nie widziałam
- kod pocztowy – przy czym kod jest taki sam dla kilku poczt, więc czasem się bujają z jednym listem przez 20 urzędów, bo nie wiedzą co to za zawijasy tam namalowane, w jakiejś mowie pogańskiej i liczą, że kumaty listonosz rozpozna, a jak nie to abarot, od nowa runda…
- imię i nazwisko córci kochanej, z utęsknieniem na dostawę rodzimych towarów czekającą…
czegoś jakby brak? taaaaak! Mamcia zapomniała napisać – gdzie córcia mieszka. Serio. Wysłała paczkę bez adresu. I jeszcze na brata zwalała, że to on jej tak kazał – a może i kazał? Jakby nie było, ważne że się udało.
Ale jak zwykle z przygodami.
Kiedy mama podała mi numer przesyłki (przez moment miałam serce w gardle, że numer wcięło, albo to była wersja nierejestrowana), zadzwoniłam do Biura Przesyłek w Tajpej – ale niestety, mój chiński był niewystarczający żeby się dogadać z dyżurującym tam panem. Niezawodny Młodociany załatwiał to za mnie, nawet opanował poprawną wymowę mojego imienia i nazwiska, wraz z literowaniem… Rozmowa wyglądała tak:
* Dzieńdobry, ja dzwonię w sprawie paczki… (przełączam, melodyjka tidididididim siumpapapa)
* Tak, dzień dobry… Szukam przesyłki… Paczka ma numer ….., nadana z Polski wtedy-i-wtedy, co z nią jest…. Tak, odbiorca nazywa się Magdalena dwojga imion i długiego nazwiska, z Polski, to taki kraj w Unii Europejskiej… Aha, dobrze, nie wie pani ale sprawdzi pani… to ja zadzwonię jutro.
* Dzień dobry dwa dni później, ach, tak, paczka z Polski, tak tak, dla Magdaleny dwojga imion. Nie, Magdalena nie posiada absolutnie żadnego imienia chińskiego, Magdalena to tradycyjne imię w jej kulturze i nie wypada go zmieniać, ach, nie  nie jest trudne, no i jak z tą paczką… Ach, u was nie ma, ale dzwoniliście do Polski ustalić, że w Polsce tez jej nie ma i jest pewnie na statku? Ach, a statek jest obecnie tu-i-tu  do dwóch tygodni będzie w Tajpej? No wie pani, moja zagraniczna przyjaciółka niezwykle się martwi, bo ta paczka to podejrzanie długo idzie, tak tak, tam są rzeczy jej bardzo potrzebne i już dawno powinny być.
(-Majia, oni mówią, że to przez te wasze Christmas…
- Max, kur..a z pierzem, paczkę wysłali jeszcze przed Halloween, kiedy o Christmas to jeszcze nawet w reklamach nie mówili, a w czasie Christmas to ona była na statku na środku morza, więc nie chrzańcie że statek miał tydzień ferii świątecznych z powodu uroczystości religijnych…!!!)
* Dzień dobry ja w sprawie tej paczki z Polski, dzień dobry, dzień dobry, tak, Magdalena Dwojga imion… ach, nie ma jeszcze? Ale proszę o informację telefonicznie, bo wie pani, na tej paczce nie ma adresu… Tak nie ma adresu, bo wie pani, mama nie zrozumiała, zapomniała napisać… Tak, jest kto, do kogo, kraj, miasto, poczta – nie ma tylko ulicy z numerem…  Tak, proszę dzwonić o każdej porze, jak tylko paczka znajdzie się na Tajwanie, to ja pokieruję dokąd…
(Max, do cholery, ja za tydzień wybywam, a tej paczki ni widu ni słychu… O katastrofach morskich nie mówili, więc gdzie do ona jest???)
* Dzień dobry, ja w sprawie tej paczki z Polski… Cooooo? Jest już w Kao? Gdzie? Aha, Mincu 1, numer 858, 4 piętro… Tak, oczywiście, czyli można podejść jutro, od 8 do 17… Dziękuję…
(Max, żadne jutro, Mincu jest rzut beretem stąd, ten budynek to z okien Wendzarni widać, zbieraj pupę w troki i jedziemy tam natychmiast, jest za dwadzieścia piata, zdążymy!
- Yyyyyy, ale skąd ty to wiesz?
- No ucze się chińskiego ty cholerny głąbie! To że nie gadam głupot jak moje koleżanki z klasy, tylko słucham, nie znaczy że jestem jakaś opóźniona. Po prostu doskonale rozumiem, kiedy się bezczelnie zbiorowo nabijacie z moich koleżanek z klasy i wiem, że mogłabym nie wytrzymać i przylutować któremuś zbyt radosnemu w facjatę, a to byłoby sporym skandalem…
- No ja wiem że się uczysz, ale nie myślałem że ty rozumiesz, bo rzadko mówisz po chińsku… Właściwie to nie wiem, co myślałem, bo ty jakaś taka inna niż wszyscy jesteś, i wiedziałem że czytasz wszystkie neony i pytasz mnie co to napisane, tylko menu ci się nie chce – ale nie wiem czemu nie sądziłem, że rozumiesz jak my rozmawiamy normalnie szybko… Bo jak mówisz to dukasz tak powoli i w ogóle… I w ogóle to mam focha, czyli że rozumiałaś jak rozmawiałem z nauczycielką?
- Tak, zrozumiałam, że zawaliłeś hiszpański, bo ci się nie chciało chodzić w czwartki rano, i że pani ma głęboko to, że musisz mieć wpis żeby się bronić.
- Foch! Ani trochę prywatności nie mam! Taki wstyd, ty wiedziałas o tym hiszpańskim! Idę się zakopać i zaszyć w sobie… No dobra, najpierw odbierzemy tą paczkę…)
O 16.59 trzej uchachani panowie wydali mi pokaźny karton, poklejony taśmą po kontroli celnej. Mieli masę radości, po pierwsze z tego, ze ktoś zapomniał adresu napisać, i nawet mnie przeegzaminowali z tego gdzie mieszkam, a sfochowany Młodociany ani myślał mnie wyręczać… Jak się dowiedziałam, mieli plan dzwonić jutro do Wendzarni w poszukiwaniu studentów z Polski. Bo codziennie dzwonili na jeden uni w Kao, i moją paczkę zdązyło już kilku Polaków obejrzeć…
Młodocianego udobruchałam dopiero czekoladą Wedla, już w domu.
Za paczkę – serdecznie dziękuję :D Tylko gdzie zupki instant, rosołki, barszczyki, ogórkowa z grzankami?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...