środa, 2 stycznia 2013

Nadrabiam zaległości – Sobota Mikołajkowa w parku rozrywki

Najpierw była powtórka z wizyty w ZOO, z uwagi na nagłe odejście tajfunu. Albo tajfuna.
Powinno się odmieniać analogicznie do M (kto, co?) harpun, D (kogo,czego nie ma?) harpuna, ale słownik języka polskiego podaje, że jednak nie. Jakby się nie odmieniał przez przypadki, i tak nie ma mo czym mówić – bo tajfun Bopha, który początkiem grudnia namieszał w pogodzie, zasnuł niebo chmurami, spowodował spadek ciśnienia i ogólne za-zombienie ludzkości -a na Filipinach przyczynił się do śmierci niemal 1000 osób – ten właśnie tajfun Bopha poszedł sobie swoją drogą, wytracił moc – i zrobiła się miła dla oka pogoda, słoneczna i rześka, jakieś 25 C, obłoki zanikające.








Tygrysy w świetle słońca są jeszcze atrakcyjniejsze, kropka. Pandy i inne zwierzaki nie śpią znudzone deszczem, kropka. Ludzi kotłuje się stanowczo za dużo jak na mój gust, więc przyjemność z niekapania za kołnierz niwelowana jest pętającym się pod nogami azjatyckim niżem demograficznym, z rzadka ogarnianym przez rodziców/dziadków/opiekunów. Oczywiście z ZOO wygoniła mnie super uprzejma obsługa, tuż przed zamknięciem :D . Zachód słońca podziwiałam zatem na nieodległej plaży, wcinając morskie ślimaki z czosnkiem i chili.
Za to sobotę już od rana miałam wypełnioną aktywnościami… O 10 zjawiła się moja tutorka Nico wraz z większą częścią rodziny (pulchną i wesołą mamą, młodszym bratem posługujący się naprawdę dobrym angielskim, wujkiem kopcącym jak lokomotywa oraz statecznym tatą) i pojechaliśmy do mega malla zwanego EDA. Eda to tzw outlet mall, gdzie można znaleźć rozmaite światowe marki w stanowczo za wysokich cenach, udających „okazje i przeceny” – wielki na 5 pięter, długi chyba na kilometr moloch alias świątynia konsumpcjonizmu, skąpana w atmosferze luksusu, dyskretnym połysku marmurów i szumie fontann. Nie byłam specjalnie zachwycona koniecznością dołączenia do upiornego tłumu snującego się w obłąkanym transie kupowania, ale mega mall przebiegliśmy w godzinę (zaiste, jest to osiagnięcie!), aby udać się do EDA-World.
Eda world to kosmicznie droga wariacja na temat mitologiczno – wesołomiasteczkowy. Główne motywy dekoracyjne mniej lub bardziej nawiązują do greckich wierzeń (nam znanych doskonale, a tu rozpropagowanych bajkami Disneya or hollywódzkimi superpropdukcjami) w mniej lub bardziej zmutowanej wersji… Przy kasach biletowych straszą elfo-harcerzyki w czapeczkach Sw Mikołaja ( nie wiem ile temu chłopcu płacą za ganianie w sukience i podkolanówkach, ale pewnie zdecydowanie za mało…). Do parku rozrywki jedzie się kolejką powietrzną, obserwując z góry czekające atrakcje. A z atrakcji są – wyścigi łódek, rollercoastery, karuzele i inne ekstremalne cuda.
Nico, będąca typową Tajwanką, z typowej rodziny o tradycyjnym modelu – wykorzystała obecność białasa do robienia rzeczy, o których nie byłoby mowy, gdyby była sama, i zaciągnęła mnie na każdą możliwą niebezpieczną zabawkę:
- kolejkę górską do wnętrza ziemi,







- dwa nawiedzone domy, w których coś łupie, stuka, spada na głowę ewentualnie szturcha lub wyskakuje znienacka… O mało nie skończyło się to źle – w ostatniej chwili wyhamowałam cios wymierzony w upiorną mordę usiłującą mnie zaskoczyć w zaułku. Ale Nico i jej rodzina pokazowo reagowali na straszliwe bodźce. Jeden domek był hallołinowy, a drugi udawał statek piratów z Karaibów :D
- kolejkę górską z motywem kręcących się filiżanek (gorzko potem pożałowała tego, że poprosiła pana z obsługi o ekstra adrenalinę w postaci szybszego i bardziej kręcącego się pokonania trasy…),



- kolejkę górską pod hydrą psikającą wodą (należało zakutać się w foliową pelerynkę, wypisz wymaluj -rozcięty worek na śmieci w kolorze jebitnie żółtym), kończącą się hamowaniem z mega-rozbryzgiem po wszystkim dookoła. Frankowi pękła przy okazji pelerynka, więc ociekał wodą i chlupał butami w arktycznych dla autochtonów temperaturach rzędu około 20C. Nico z kolei dostała rykoszetem bryzgu po makijażu, więc na pamiątkowym zdjęciu prezentowała się tak upiornie, że odpuściłam sobie zakup okolicznościowej foci w słitaśnej ramce, na szybko udekorowanej wybranymi motywami mitologicznymi za pomocą programu Microsoft Paint…



- kolejkę jadącą szybko i pionowo do góry a potem do tyłu w dół – nie wiem jak to nazwać, ale jechałam tym czymś 2 razy. Najpierw umierałam ze strachu czy aby zaczepy mam dobrze zapięte i czy mój polski ryjek nie rozbryźnie się malowniczo u podnóża tegoż wynalazku, potem zaś rozkoszowałam się widokiem szybko pędzącej mi na spotkanie ziemi, słuchając jak inni ze strachu klną i proszą boga o litość, ewentualnie wołają mamę,
- takie jakby śmigło, z kanapami na końcu, kręcące się dosyć szybko i wysoko – też jechałam dwa razy, z niekłamaną radością – przypomniało mi się latanie nad Krakowem na suszarce do prania czyli motolotni,
oraz wiele innych :D Przy czym – mi się podobało i uśmiech mi się poszerzał, z kolei Nico robiła się coraz bardziej zielonkawa.


Z uwagi na temperaturę i przemoczenie Franka oraz mało wodoodporny makijaż Nico – odpuściłam sobie łódki z pistoletami strzelającymi wodą, ale juz nie dałam sobie wyperswadować kina 4D, imitującego lot nad Tajwanem oraz znanych z polskiego wesołego miasteczka zderzających się samochodzików. Przy czym uwaga – u nas fun polega na waleniu we wszystko co popadnie, tutaj jest to: niegrzeczne, niemiłe, niekulturalne i ogólnie fuj.
Wypad zwieńczyła przejażdżka diabelskim młynem – niestety, EDA zlokalizowana jest na zadupiu, więc po ciemku widać było tylko ciemność, kawałek autostrady oraz łunę nad odległym Kaohsiungiem. Z analogicznego kółka HelloKitty jest lepsza panorama – port, lotnisko i KHH85. No ale za darmo było, więc nie narzekam, Kółko EDA ma swój urok…
Teraz o drobiazgach kulturowych.
W Parku EDA! znajduje się…. replika greckiej uliczki. Białe ściany, błękitne dachy, spadzisto do góry. Stając w wyznaczonym miejscu (jasno oznakowanym wyraźnym znakiem stópek plus napisem „Best Photo Point”) można sfabrykować ujęcie udające wakacje w Helladzie. Ba! W sklepiku na rogu można zakupić prawdziwe greckie pamiątki, uprawdopodobniające wersję bajecznych wakacji w upiornie drogim i ekskluzywnym kraju leniwych pastuchów…
W rollerkosterze nie wypada krzyczeć, piszczeć itp. Dowodzi to bowiem braku opanowania i samokontroli. Więc nalezy zastygnąć kamiennie i w taki oto statycznie granitowy sposób demonstrować swoje uznanie tudzież radość/przerażenie.
Ogólnie wypad był wypasiony… W Polsce bym pewnie nie przemogła się do rozrywek na wysokościach. Bałabym się o jakość mocowań, kwestię kontroli technicznej i inne duperele, skutecznie odbierające odwagę a niestety powszechne i uzasadnione w Kraju Falującej Orchidei i Wszechobecnej Prowizorki…

PS. Wypad był na Mikołajki, ale dopiero teraz mam czas wpis uzupełnić :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...