niedziela, 27 stycznia 2013

Odyseja czerwonej walizki

Kiedyś dawno została mi sprezentowana piękna czerwona walizka, na kółkach, z zamkiem etc. Bardzo elegancka i przydatna, zwłaszcza gdy w 2011 roku jechałam po raz pierwszy na Tajwan – ledwo idąc, bo dzień wcześniej miałam zszywane rozcięcie łydki, po mięśniach, głębokości bagatela – centymetra. Przynajmniej mogłam się na niej wspierać…
A teraz uzupełniając raport o zagubieniu bagażu – poczułam się ważniejsza wpisując nazwę znanej firmy galanteryjnej. No bo brzmi lepiej niż chińska ortalionowa torba no-name, kupiona za 20 zeta na targu. I zrobiło mi się durno, bo zawsze sądziłam, że nie przywiązuję uwagi do metkowego szpanu. No cóż, wyszło szydło z wora…
No tak, skąd raport o bagażu zaginionym?
Ano, bo kiedy wylądowałam we Frankfurcie, tam trwał Armagedon z Apokalipsą okraszony skutkami klęski żywiołowej… No cóż, nasi drogowcy nie muszą mieć żadnych kompleksów – Niemców też czasem paraliżuje nagły opad śniegu… I też nie wyrabiają…
Przygody z Frankfurtu streszczałam – czyli ganianie wte i wewte po największym chyba lotnisku Europy, z gejtu 54 w skrzydle B do skrzydła A i gejta 14, przez terminal C do E i z powrotem. Bo przebukowanie odbywało się po odstaniu swego w kolejce długości kilometra (niedzielni pasażerowie wspominali coś o 6-8 godzinach stania w celu uzyskania miejsca w hotelu (dla uprzywilejowanych)/ łóżka polowego oraz karteczki upoważniającej do skorzystania z prysznica, wyżerki i innych dobrości wszelakich przygotowanych w naprędce przez Lufthansę.
Więc ja, moja wlepka bagażowa i me manele byliśmy przekładani od Annasza do Kajfasza, przez chyba wszelkie lotniska Polski południowej i środkowej (Katowice, Kraków, Warszawa, Poznań, Rzeszów cokolwiek…, wszystkie przełożone/odwołane), przez kilka przemiłych pań: jedną o twarzy rasowej greckiej wiedźmy z mega mejkapem teatralnym, drugą o typowo niemieckich rysach wskazujących na bliskie pokrewieństwo z kobyłą, a trzecią o buzi Natalie Portman i podejściu – wiecie, jedyną osobą która potrafi mnie zdenerwować jest mój mąż… Udało mu się to wczoraj, więc teraz w pracy to ja odpoczywam i jestem jedyną chyba wylajtowaną osobą na tym lotnisku… Niezależnie od facjat – panie dawały radę ogarniać dziki tłum czekający od wczoraj i za to dla niech wielki plus!
Summa summarum, spacerując do toalety i/lub po kolejne batoniki i piciunia wychwyciłam info o locie do Wrocławia (o którym to locie zajebista informacja Lufy nie miała bladego pojęcia, wciskając mnie na planowy rejs FRA-KRK o 18, bo wcześniej nic, na miejsce 120 na liście oczekujących) – 3 minuty później siedziałam już w autobusie, co wiózł mnie i komandosa  gdzieś na totalne zadupie płyty lotniska – grube kilometry od terminalu, żeby nie skłamać – z 10 minut jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy… Aż w końcu wysiadłam – przy płocie na samym końcu pasa startowego i zajęłam jeden z ostatnich wolnych foteli, obejmując go wszystkimi rączkami, nóżkami, mackami, czymkolwiek, żeby ktoś mi go czasem nie zajumał … i polecieliśmy!
Wylądowaliśmy we Wrocku. Na wypasionym lotnisku, z którego startują amerykańskie C17 z zaopatrzeniem do Afganistanu, i na którym lądują także czasem polskie trumny z tegoż Afganistanu wracające. Moja pierwsza wizyta – lotnisko wywarło na mnie wrażenie pozytywne. Fakt, stoi w szczerym polu, na wygwizdowie, dookoła brak niepłaskich elementów krajobrazu – to nie Balice utkane między laskiem, autostradą, jednostką, wioską i supermarketem… A na płycie powitał mnie najweselszy samolot polskiej floty powietrznej – A320 Bingo Airways, w malowaniu ChupaChups :D (zdjęcie z forum fotografii lotniczej) – przysypany sniegiem, ale nadal sympatyczny.
Tak więc wszystko lala superaśnie – dotknęłam piętą oblodzonej Ziemi Odzyskanej dbając, by nie walnąć o nią pośladkiem… Potem wylądowałam w Krakowie, dotarłam do domu… A moja walizka? Ha, tego nie wiedzieli nawet najstarsi górale. Zaległa we Frankfurcie, słuch o niej zaginął, na pokład samolotu do Wrocławia ze zrozumiałych względów (3 minuty do startu ponoć) wzięta nie została. Nie martwiło mnie to specjalnie – analogiczną sytuację miałam w Helsinkach i skończyło się OK, pan z Finnaira przywlókł mi bagaż o 7 rano, pod same drzwi.
Więc dnia następnego, odespawszy nieco cudowną podróż, zadzwoniłam do Lufthansy zgłosić brak bagażu. Miły pan z lekka mnie zjechał, że nie uczyniłam tego wcześniej, skontaktował się z przedstawicielem Lufthansy, kazał przyjechać na lotnisko we Wrocku i tam złożyć zawiadomienie osobiście – bo przez telefon nie wolno. W końcu po zabawie w „solone- słodzone, czyje na wierzchu” pan zgłoszenie przyjął, zapisał jak się nazywam, jak leciałam, obiecał, że dołoży wszelkich starań aby mój bagaż znalazł się w trymiga i się pożegnał się uprzejmie. A ja poszłam spać, zwalczając jetlag i przeziębienie jakie w bonusie dostałam wracając do domu.
Na drugi dzień inny miły pan zapytany o co kaman i gdzie jest moja walizka zapytał – yyy, jaka walizka? Jak się okazało, pan z Lufy zakazał przyjęcia mojego zgłoszenia, tylko – żebym siadła na pupie, zamknęła dziubala i nie robiła nerwowej atmosfery – nikt mnie  o tym drobnym fakcie nie poinformował… Dopiero na drugi dzień drugi pan zmył głowę pierwszemu panu i jakoś moją walizę odnalazł. Była to środa.
W czwartek rano miałam samolot do Norwegii, gdzie zarówno walizka, jak i jej zawartość była potrzebna koniecznie. Akcja ratownicza mego dobytku jak zwykle odbyła się na wariackich papierach – pan z Wrocka i ja telefonami postawiliśmy pół Frankfurtu na nogi, aby jednak zlokalizowano w hałdzie tobołków, toreb i kufrów podróżnych w liczbie ponad 4000 (proszę pana, mnie nie obchodzi 3999 pozostałych, ja chcę tylko tą moją, i to jak najszybciej) tę właściwą, czerwoną, na kółkach, z numerem lotu NNNNNN, z wlepką z Tajwanu.
O 11 zgłosiłam, o 16 bagaż namierzono, o 18 leciał już do Krakowa. I powstał kolejny problem – czy tempeszczaly z Balic zatrybiły co tam w specyfikacji bagażu stoi jak wół, że doręczyć mi go w Polsce można tylko dziś, bo jak nie to zmoka i kolejna odyseja walizki do kraju wikingów? W dodatku pod adres bliżej nie znany, na Berdyczów? I znów pan numer trzy, zastępujący pana numer dwa – stanął na wysokości zadania. Ode mnie telefonów balickie lotnisko nie odbierało, od niego chyba też, to im machnął tak zwaną depeszę… Czyli jakby faks a jakby dzwonek, coś, co odebrać muszą i basta. Nie wiem co tam napisał i jakich słów użył, ważne iż depesza ta spowodowała wielkie poruszenie… Za minut dwadzieścia niespełna niejaki pan Sebastian z Kraków Airport miękkim i ciepłym jak kocyk barytonem okrywał moje stroskane serce – wykazując wielkie zainteresowanie  kwestią mej lokalizacji, pod którą należy wysłać kuriera. Po usłyszeniu trzech adresów, z wskazówkami niemal co do godziny z marginesem minutowym, gdzie konkretnie będę – chyba z lekka zwątpił w życie… Ale – jakby nie było,  o północy nieźle zdziwiony kurier zaraportował wyjazd mego dobytku z Portu Lotniczego im. Jana Pawła II, i z papieskim błogosławieństwem oraz z boską pomocą doślizgał się na totalnie zasypane Powstańców (no właśnie, w Krakowie ulic powstanio-podobnych zlokalizowano kilka = jest i Powstania Warszawskiego, i Powstańców Śląskich, i Wielkopolskich, i Powstania Listopadowego i Styczniowego, i nawet XXlecia Powstania PRL, co niby zowie się inaczej, ale i tak starsze pokolenie spotyka się „na dwudziestolecia” – więc pan Sebastian i pan kurier 5 razy się upewniali że to Powstańców wszelakich, a nie konkretnie którychś tam). I tak oto o pierwszej w nocy odyseja walizki dobiegła końca…
A ja mogłam wysmażyć epistołę z pochwałami, i wysłać ją – na fejsową stronę lotniska we Wrocku, na maila tych od bagażu zagubionego, i – co najlepsze – bezpośrednio do prezesa firmy handlingowej. A co. Mam maila i nie zawaham się go użyć. Mam nadzieję, ze tym panom, co się przyłożyli do roboty – zrobiło się miło. I dostaną premię. Bo ja się chwilę musiałam pogłowić, jak się do prezesowej skrzynki dostać. Dzięki, Sławek R. :DDzięki moi wszyscy lotniczy znajomi… :D
A panu z Lufy pewnikiem ostro ścierpły pośladki… I słusznie, jak tylko ustalę, który z tych wtorkowych pokpił sprawę – to wysmażę maila numer 2, który już taki miły nie będzie… Bo tak się składa, że maile do paru osób z Lufy też mam… Bo takie kłamstewko jakie popełnił agent Lufy/pracownik handlingu, co telefon odebrał – to skurwysyństwo. I jeżeli to on zawinił, mówiąc chłopakowi z handlingu – weź tej babie na wstrzymanie powiedz, że zgłoszenie przyjmujesz, żeby się nie rzucała, a potem pomyślimy, bo ja jako agent Lufy twierdzę, że nie ma takiej opcji, żeby zgłoszenie telefoniczne przyjąć – to jest niekompetentnym, niedouczonym kmiotem i won mu w ziemniaki…
Otóż – panie z Lufy/panie z biura bagażu (zwłaszcza, doucz się) oraz wszyscy inni Lufthansą podróżujący – jak wam zginie bagaż, to możecie go i tydzień opłakiwać, nie zgłaszając z niezagłuszonego niczym żalu. I możecie zgłosić – osobiście, listownie (liczy się data stempla), internetowo (jak się wam uda znaleźć miejsce na stronie LH służące do tego celu, bo mi się nie udało…) oraz – w wyjątkowych wypadkach telefonicznie, przy czym wymagane jest dosłanie potem wywieszki biletowej (czyli tej nalepki co dają zawsze do biletu) i ewentualnie odcinka biletu – może być zdjęcie, mailowo.
Co więcej, pan z Lufy „zapomniał” mi powiedzieć o zakupach na otarcie łez… Mogłam zrobić sobie zakupy z rzeczy „najpotrzebniejszych” typu – mydło, szczotka, pasta, grzebień, kosmetyki pierwszej potrzeby, bielizna osobista do kwoty 100EUR, oraz innych rzeczy mi potrzebnych (w moim wypadku podróży do Norwegii w najbliższym czasie – walizka, ciuchy w rozsądnej ilości, kurtka, buty, czapka, szalik etc), które w bagażu miałam – refundowane w 50%. To każdy kto czyta mojego bloga – niech zapamięta… Każda, nawet najbardziej badziewna linia lotnicza operująca w Europie ma psi obowiązek zapewnić ciepły posiłek w wypadku spóźnienia samolotu o więcej niż 2 godziny, nocleg w wypadku dłuższego opóźnienia, zwrot kosztów za wybranie alternatywnego transportu (pociąg, autobus, taxi)- oraz, o czym nie do końca wiedziałam, zakupy „kompensacyjne”.
Jutro zbieram się do śledztwa- i będę pewnikiem o niebo lepsza niż nasz słynny Antek Zamachowiec. A pan z Lufy dostanie po garbie… Może i jestem sekutnicą, ale przemyślałam dokładnie całe wydarzenie, i nie widzę okoliczności łagodzących. Zamiast poinformować mnie spokojnie i wyczerpująco co mogę zrobić w takiej sytuacji – pan mnie zjechał, wprowadził w błąd i zlał. Zastanawiałam się – a co jeżeli straci pracę w wyniku mojego listu, a w domu ma piątkę głodnych dzieci? Ale nie, Lufthansa nie płaci źle, a on jako pracownik, nawet takie agencyjne popychadło od biletów, regulamin przewozu znać powinien. A jak niekompetentny – to do książek, albo szukać innego zajęcia… Bo w sumie czemu powinnam martwić się czy komuś nie zaszkodzę? Ten pan w poważaniu szerokim miał to, że jestem po naprawdę długim locie, po utknięciu na frankfurckim molochu, że nie mam kosmetyczki, majtek, soczewek kontaktowych, ciepłych ubrań, szczoteczki do zębów… To ja mam się o niego troszczyć? A takiego wała. Może zbity tyłek nauczy go empatii.

4 komentarze:

  1. Może to był jego pierwszy dzień w pracy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Majia
      30 Styczeń 2013 00:36
      Może… Ale umówmy się – to praca, nie przedszkole, dorośli ludzie, nie trzylatki.
      Jak nie wiem, nie umiem – to pytam, sprawdzam… A jak nie – to biorę na klatę konsekwencje…
      Mimo wszystko – szkolenie pan miał, zapytać się kogoś mógł, a że walnął babola jak stąd do Murmańska – to inna sprawa, pogorszona tym, że trafił na ciętą babę. Naprawdę, nie da się myśleć za ludzi, bo to ludziom szkodzi… Zbierze opeera, to się może ogarnie… Opeer i konieczność ponoszenia odpowiedzialności za siebie wpływa baardzo konstruktywnie na każdego
      PS. Sprawdzałam – to nie pierwszy dzień pracy. Nie było żadnych okoliczności łagodzących…

      Usuń
    2. ~Mantis
      30 Styczeń 2013 22:55
      Zamierzasz naprawiać świat? :D

      Usuń
    3. Majia
      30 Styczeń 2013 23:20
      A w życiu. Nie zbawiam świata, ale dbam o swój własny potencjalny komfort… Wychodzę tylko z założenia, że nie muszę myśleć za wszystkich dookoła i wykazywać zrozumienie dla wszelakich niedociągnięć bo coś-tam (dzięki kochani rodzice, za wpojenie mi postawy starszej siostry, ustąp, zrozum etc. To piękna rzecz, ale niekoniecznie najbardziej w zyciu potrzebna i sprzyjająca osiąganiu zamierzonych celów)… To nie był pierwszy dzień tego pana w pracy i narobił ten pan kłopotu wszystkim… Bo jeżeli mnie się rozlicza z tego, ze gdzieś zawalę i dam ciała, to ja jak najbardziej mogę rozliczać innych. Zwłaszcza, że rzadko kiedy kontrahent wykaże zrozumienie dla faktu, że mam grypę, migrenę, PMSa, depresję, problemy rodzinne, wyprzedaże, ciekawe rozmowy na fb, nurkowanie w planach, etc. Płaci mi za konkretną rzecz i może w związku z tym wymagać jej realizacji.
      Ja wychodzę z nieco nietypowego dziś założenia, że trzeba się liczyć z konsekwencjami swoich czynów… Ten pan nie wpadł na arcyprosty acz mało prawdopodobny pomysł, że walnięta baba od walizki może mieć maila do jego szefa… Zonk, prawda? Ale, gdyby obsłużył mnie kompetentnie, powiedział wprost – ależ nie mogę tu Pani pomóć, proszę jednak zrobić to to to i to – całej sytuacji nie byłoby.
      To nie jest kwestia zbawiania świata. To rzecz konieczna do ugłaskania mojego nerwa – bo nikt mi nie wynagrodzi tego stresu i rachunku za telefon, jaki nabiłam dzwoniąc w celu wyprostowania całej sprawy i dostania mojej walizki. Dzień później – dało się rzecz załatwić, tylko na wariackich papierach. A mogło być tak pięknie… Więc, rozszarpany przez lwa prezesa zezwłok tego pana będzie dobrym przykładem dla potomnych i współczesnych.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...