czwartek, 31 stycznia 2013

Zadbaj o swoją przyszłość i wyniki w nauce, obywatelu!

Chińczycy mają regularnego jobla na punkcie pieniędzy, bogactwa, awansu itp. Nie ma tam zbyt wiele miejsca dla wolnych ptaków niebieskich, ścieżka kariery jest wytyczona chyba od momentu poczęcia (a czasem i przed). 
W wypadku par starających się o dziedzica w grę wchodzi nawet odpowiedni azymut łożnicy w sypialni, tudzież dieta przyszłych rodziców, wystrój pokoju do igraszek, pozycja gwiazd, potencjalny horoskop noworodka – i Polki monitorujące cykl owulacyjny śmią marudzić na skomplikowanie procesu „robienia” tak aby trafić w jajeczko... 

Oczywiście, ścieżka kariery obowiązkowo zakłada – odpowiednie wykształcenie. Zdolny robotnik to nie człowiek sukcesu, studia gwarancją kariery, bez szkoły to nie ma rozmowy i basta. Chłoporobotnicy to robili karierę za towarzysza Mao, teraz na topie nawet u komunistów jest kombo rewolucyjnej przyszłości dziadka, partyjnej synekury rodzica oraz zagranicznych studiów pacholęcia.

Ponieważ edukacja jest na Tajwanie płatna (także ta podstawowa, i to nie są pieniądze typu komitet rodzicielski i wycieczki, na co marudzą polscy rodzice, tylko regularne czesne płacone co miesiąc, czasem obniżane lub częściowo umarzane w wyjątkowych okolicznościach), wybór odpowiedniej szkoły jest zmorą rodziców i dzieci. A warunkiem przyjęcia, oprócz kryterium portfelowego – są oczywiście rezultaty osiągane w centralnych i lokalnych egzaminach, odbywających się co pół roku, rok, dwa lata…

Co więc mogą zrobić oszalali rodzice oraz będące pod stałą presją dzieci? Ano, bunt nie wchodzi w rachubę, polskie „odwalcie się, moje życie etc” jest tu mocno nieprawdopodobnym scenariuszem. Mogą więc dzieci ćpać amfetaminę (co robią, ale niezbyt nagminnie, raczej niszowo i pokątnie), uczyć się wieczorami w buxibanach (będących zorganizowanym odpowiednikiem polskich korepetycji), uczyć się po nocach na własną rękę dodatkowo, oraz ubiegać się o pomoc boską i metafizyczną, niezależną od nauki.

Pomocy boskiej udziela mistrz Konfucjusz oraz bożki Dao (w szczególności Bóg Kultury i Literatury Wenchang Wang), plus rzecz jasna – w tradycji Dao także i przodkowie.

Świątynia Konfucjusza w każdym mieście przeżywa oblężenie w sezonie egzaminacyjnym, i zbija kokosy na sprzedaży kadzideł oraz pieniędzy do spalenia (god’s money). Podobnie ma się sprawa ze świątyniami Dao, należy złożyć ofiarę w pieniądzach zwykłych, owocach, ewentualnie wykupując świeczkę/ żarówkę w wielkich kolumnach obracających się przy ołtarzach i zbierających energię z modlitw ogólnych na poczet wzmocnienia szczęścia tych, których stać było na wykupienie tego poczesnego miejsca. Ponadto należy oblecieć cały kompleks świątyni z kadzidłami, przed każdym ołtarzykiem skłonić się trzykrotnie, przedstawić urzędującemu na tymże ołtarzyku bogu i wyłuszczyć mu swą prośbę. Można po polsku, boski sekretariat obsługuje bowiem ponad 100 języków, więc i języki Unii Europejskiej ma obcykane (tak mi powiedział wolontariusz świątynny, kiedy go spytałam po jakiemu mogę swe prośby pokorne zanosić i pytać o wróżbę). Oprócz kadzidełek w kadzielnicach, pali się też w wielkich piecach pliki papierowej gotówki w boskich nominałach.

Co bardziej dbający o swe powodzenie, mogą spisać prośbę wraz ze szczegółowymi danymi, pod które należy wysyłać boskie wsparcie… Ale! Nie wystarczy imię i nazwisko czy szkoła i klasa! W trosce, aby nadprzyrodzony czynnik nie wsparł czasem kogoś innego, podaje się i rysopis, i nawet miejsce, zajmowane podczas klasówki czy egzaminu, plus rzecz jasna czas egzaminu z dokładnym adresem! Karteczkę należy przywiesić w możliwie łatwo dostępnym i widocznym dla boskiego oka miejscu.
Na tym zdjęciu wypłosz Młodociany w ostatniej klasie szkoły średniej wiesza zbiorowe błaganie o powodzenie podczas egzaminu dojrzałości na kłach smoka pilnującego wejścia do miao, czyli taoistycznej świątyni. Jako przewodniczący klasy miał taki moralny obowiązek, jako osobnik z drastyczną niedowagą był predestynowany do wygibasów na karkach współwyznawców . Niestety, jemu boska interwencja się nie trafiła, albo był zbyt leniwy i zjadł za mało pierożków (o tym za chwilę), summa summarum, na państwową uczelnię techniczną się nie dostał, i miał wybór albo wysoko notowanej w rankingach prywatnej Wendzarni albo podrzędnej państwowej szkółki w mniejszym mieście – ale sam przyznaje, że akurat w ostatniej klasie Senior High to miał w głowie tylko koszykówkę i ewentualny wyjazd do USA, żeby tam grać.

A teraz bardzo ważna rzecz, czego nie spożywać a co wpierniczać niczym małpa kit, wypychać w żołądek po migdałki!

* Nie powinno się jeść wołowiny, bo buddyści i taoiści mają krowiego boga, wychowanego przez krowy, i za spożycie mamy-żywicielki ów bóg srodze się zemści… Inna sprawa, że Tajwańczycy wołowinę jadają niezbyt chętnie, chyba podobnie jak Polacy koninę, nie ze względu na zakazy religijne, ale tabu obyczajowe, bo krowa lub wół były żywicielem całej rodziny, orały ziemię, dawały mleko, woziły do miasta towary na handel… Więc – od steków wołowych i hamburgera – ręce i kubki smakowe precz!

* W dowolnych, zdecydowanie za wielkich ilościach można zajadać się cebulą i szczypiorkiem, gdyż jego nazwa 洋葱 (Yángcōng) brzmi podobnie do 聪明 (Cōngmíng) czyli sprytny, mądry. Chińczycy nie cierpią z powodu cebulowych beknięć, bólu brzucha, wzdęć i innych dolegliwości powodowanych przez to szlachetne warzywo. Nie wspominając już o odorze wydalanym paszczą po spożyciu, który im absolutnie nie przeszkadza i właściwie niestosowne jest krzywienie się na takie cebulowo- czosnkowe zionięcie, bo przecież – to normalne, i o co chodzi… I właśnie o tą cebulę mi najbardziej chodziło w posiłku przedegzaminacyjnym autorstwa Młodocianego, on zaś zupełnie nie potrafił zrozumieć, czemu ja mam jakieś ale?

* wskazane jest spożycie baozi i zongzi, czyli takiej bułki na parze mięsnym/warzywnym farszem (wegetariański lepszy na egzamin, mięsny smaczniejszy) oraz pieroga ryżowego zawijanego w liście banana – jak dla mnie posiłek za karę, bo fanką kleistego ryżu nie jestem w nawet najmniejszym stopniu.


Dlaczego? Bo po chińsku包子(baozi) + 粽子(zhongzi) brzmią podobnie jak 包中 czyli sukces na egzaminie, przyjęcie do szkoły… I żeby było zabawniej – to właśnie placówki oświatowe, w trosce o swoich absolwentów i miejsca w rankingu – faszerują biedne dzieci tym paskudztwem oraz wiarą w przesądy (no dobra, u nas szkoły i przedszkola organizują topienie Marzanny a samorząd Krakowa za gruba kasę organizuje Noc Kupały, więc nie jesteśmy wcale lepsi… Ale na egzamin to u nas podają wodę i batoniki w liceum, a potem to chyba tylko kijem przez krzyż)

I tak pokrzepiony tym pysznym śniadankiem, człek idzie na egzamin, pije kawkę i pisze piorunem. W moim wypadku dlatego, że ostatkiem sił trzymałam żołądek na wodzy, a nie chciałam beknąć gromko na caaaaaałą salę, rozsiewając gęstą, zawiesiście zieloną chmurę o zapachu serowo-cebulowym… Choć ponoć – według Tajwańczyków, czkawka i beknięcia przynoszą szczęście, tłumić ich nie należy – a wręcz pieczołowicie dbać, by żołądkowe decybele niosły się po okolicy, głosząc dobrą nowinę dla karmy obywatela X.

1 komentarz:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...