piątek, 17 maja 2013

Nadmorskie spotkanie Japończyka i Syrenki


Japończyk – to poznany w zeszłym roku w Krakowie Keisuke, który podczas urlopu odwiedził Tajwan.

Keisukowa firma bowiem nader szczodrze nagrodziła go dwutygodniowym wolnym, w podzięce za trzy lata wytężonej pracy bez opuszczenia ani jednego dnia. Zatem Keisuke tydzień postanowił spędzić u mamusi w Japonii, rozpieszczając żołądeczek wymęczony europejskim żarłem, i tęskniący za swojsko cuchnącym natto (czyli sfermentowaną soją), które jest bardzo zdrowe i Keisuke w Japonii jadał je trzy razy dziennie, oraz rzecz jasna tempurą, udonem i innymi lokalnymi specjałami, kiepskawo podrabianymi na Zachodzie. Dziwne? No to wyobraźcie sobie, że o ile kolega ma ochotę zjeść coś niezwykłego, to w te pędy udaje się do japońskiej restauracji w jakimkolwiek europejskim mieście i ma – coś, na co w życiu żaden Japończyk by nie wpadł, przygotowując np suszi, czy inne wodorosty. Ranking dziwacznych wynaturzeń i gwałtów na japońskiej tradycji kulinarnej otwiera Moskwa oraz Petersburg, nie wiem gdzie znalazła się Polska, bo Keisuker jest nienagannie uprzejmy i mi nie powiedział…
Przybył Keisuke w okresie szalejącego SARSa, i dzielnie zjechał na południe. Na południu straszyła akurat fala upałów, takich pod 35 stopni wściekle prażącego słońca, nie zakłocanego nawet nbajmniejsą sugestią chmurki, ale Keisuke – aby mnie nie zgorszyć, zadział uwaga – adidasy (obnażanie paluchów u stóp to nietakt) , dżinsy (kwintesencja casual dresscode dla hetero, sztruksy są bowiem nieco za mało sztywne i za bardzo pedalskie jak na japoński gust), oraz koszulę z kołnierzykiem (dobrze, że rękawy chociaż podwinął…), Tshirt (który objawił później  na moją stanowczą prośbę, bo bałam się, że udaru biduś dostanie) plus rzecz jasna – aparat fotograficzny z całym plecakiem szpeja. Nikona miał ,takiego 5200, kupionego za 600 EUR w MediaMarkcie, z dwoma obiektywami…
Ja z zazdrością patrzyłam na jego aparat, on na mój z nie mniejszym podziwem, i wzajemnie podejrzewaliśmy się o Bóg wie jakie umiejętności fotograficzne. Tymczasem długie ustawianie się do zdjęcia Keisuke praktykował, bo to jego pierwszy „poważny”aparat, kupiony tuż przed wyjazdem – i nie bardzo wiedział, gdzie naciskać… :D … Brzmi znajomo?  Co do mnie, to podsumowałam swoje osiągnięcia w  tej dziedzinie, prawda?
Ponieważ Japończycy kochają chodzić, taksówkami się Keisuke rozbijać nie chciał, więc przegoniłam go jakieś 4-5 km bo nabrzeżu, przez Pier 2 do Sizihwanu. Tak, żeby pożałował skąpstwa taksiarskiego.
Wyciągnęłam go nawet na plażę – aczkolwiek odkryłam wówczas iż Keisuke nie należy do osób chcących zamoczyć choć czubek paluszka w morzu. No to, żeby mi na czarnym piachu nie wyciągnął kopytek obutych we flagowy produkt firmy z łyżwą, zaordynowałam krótki spacer do wybudowanych na skałach ogródków, domków i przebieralni (ciąg dalszy Hawajskiego Ogrodu). A tam w altance siedziała syrenka. I to nie byle jaka, pozazdrościłam jej ciałka – biust bowiem miała spory a okrągły i trzymający poziom, grawitacją nie zmęczony; do tego brzuch jak deska płaski i wciętą talię; pupkę całkiem całkiem… Nogi nawet miała całkiem całkiem jak na Tajwankę i syrenkę.
Jak wyszpiegowałam – byli to studenci Szkoły Plastycznej, ćwiczący do egzaminu. Oboje zwiesiliśmy smętnie wzrok w kierunku odmętów syrenowatego stroju kąpielowego i oglądaliśmy postępy w pacykowaniu dziewczyny, a po dłuższej chwili kontemplacji zapytałam o możliwość wspólnego sfocenia się, ku ich radości wielkiej. 
Potem półżywego Kesiukę wywlokłam do fortu na wyspie Cijin, kazałam mu biegać pod górkę w upale, ale – warto było. Szczęka mu z lekka opadła :D Wiedziałam, że takie umocnienia zrobią wrażenie na miłośniku historii. A na sam koniec dnia, jeszcze wynalazłam fajny kramik z kawą, gdzie wreszcie mogłam się pochwalić znajomością języka. Niestety, znajomość znaków kany, wbijana Japończykom do główek od podstawówki, była przez cały dzień po stronie Keisuke,. Sprzedawcy od razu widzieli wielki neon „American Pie” nad moją głową, nad czarnym poczochranym łebkiem Keisuke zaś świeciło trudne do przeoczenia „Made in Japan”, w związku z tym uczynni sprzedawcy, sklepikarze i dzieci darły się za nami – Hellou i Konnicziła. Zaś jeżeli chodzi o zamawianie jedzenia, niestety poległam w rozgryzaniu 200 pozycyjnego menu z lodami, więc Keisuke się odrobinę ze mnie natrząsał. Dopiero kiedy pan od kawy zaczął ze mną konwersować, keisukowi szczęka opadła. Bo tak szybko i płynnie… Nie umiał całe szczęście ocenić moich niuansów tonalnych (yyyy… opuśćmy temat litościwie, OK?), więc wydawało mu się, że jestem już na poziomie stratosfery w dziedzinie konwersacji, a znaczki to tak dla funu myliłam… Komentarz pana od kawy- hahahaha, Azjata i nie rozumie po chińsku, pomagać mu musi białas… :D
Wizyta Kesiuke wyjątkowo mnie ucieszyła… Wreszcie – mogłam pogadać po angielsku, bez ciśnięcia na chiński, chiński, ćwicz, ćwicz, ćwicz, wreszcie nikt mnie nie poprawiał,nawet jeżeli powiedziałam coś źle -ale zrozumiale (jak dotąd bywało). Niestety, w związku ze zbliżającym się egzaminem końcowym, moi znajomi w zupełnie dobrej wierze dostają szału pału i w absolutnie szczytnych intencjach wymagają ode mnie pełnych wypowiedzi wyłącznie po chińsku. Psiakość. Doceniam, ale czasem mam dość, więc miło było odetchnąć. No i absolutnie nie zrobiły na mnie wrażenia japońskie czekoladki, które kolega przywiózł w ramach prezentu – bo ja nie lubię przecież mleka, czekolady, białej czekolady, wafelków, słodyczy… :D Jakby jeszcze do tego – ogórka kiszonego przywiózł, kefirek i ziemniaczki z koperkiem…

1 komentarz do Nadmorskie spotkanie Japończyka i Syrenki

  • ~Klarka Mrozek
    oglądam te zdjęcia i przez dłuższy czas myślałam, że ta aktorka to lalka czy manekin, niesamowite.
    Dziękuję za odwiedziny:)Nooo Twój blog to jest kawał dobrej roboty, podziw i szacunek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...