czwartek, 6 czerwca 2013

Psia golonka wieczorową porą w upale

W Kaohsiung panują upały sub-tropikalne. Raz, że położenie za Zwrotnikiem Raka w stronę równika, dwa – fenomenalna słoneczna pogoda jaka z drobnymi epizodami chmurno-burzowo-deszczowymi panuje tu niepodzielnie od  2?3? miesięcy, trzy – betonowa dżungla Kaohsiunga nagrzewa się szybko i skutecznie absorbuje ciepło, podnosząc lokalną termikę o jakieś 5C w stosunku do reszty.

Jak sobie radzi z takim wyzwaniem klimatycznym Gongzhu Majia? Ano, jako rasowa księżniczka, ma przestronny pałac z szerokimi werandami, z wielkim ogrodem, chodnikami zraszanymi źródlaną wodą z dalekich lodowców, zacienioną lektykę oraz zastęp Murzynów z wielkimi wachlarzami… Nie ta bajka?  No cóż – radzę sobie zwyczajnie…
Po pierwsze – lekki ubiór bawełniany w jasnych kolorach, do tego koniecznie narzutka z równie cieniutkiej białej bawełny z długim rękawem… Pomimo tego, że nie eksponuje barków i ramion, są one naprawdę opalone w sposób nieosiągalny w Polsce. Do tego mam odbite na stopach ewidentne oznaki chodzenia w japonkach i sandałkach – czyli białe paski :D
Po drugie – krem z filtrem, mogę spokojnie zarekomendować polskie Lirene Kids 50+, bo po mamusi mam jasną, średnio podatną na opalanie skórę, która na zbyt duże ilości słońca reaguje poparzeniami i paskudną wysypką. Tutejsze kremy SPF, oprócz tego, że wyjątkowo drogie (minimum połowę droższe niż w Polsce), to dodatkowo są niepomiernie badziewne. Konsystencję mają wodnistą, spływają z potem i wcale nie chronią przed  słońcem (co objawia się pieczeniem wystawionych na palące promienie części ciała. Jeżeli kiedykolwiek firma Dr Eris będzie chciała wejść na tutejszy rynek – ma sporą szansę zrobić furorę tym mleczkiem, moje tajwańskie  koleżanki podbierają ode mnie po kropelce, po kropelce  i są bardzo zadowolone.
Po trzecie -wiatrak i klimatyzator. Wiatrak chodzi na nonstopie, wczoraj po wejściu do mego tostera poddałam się i załączyłam szatański wynalazek. Pilot pokazał, że w pokoju jest 38 C. Niestety, machina chłodząco – uzależniająca (oj…. ten komfort chłodnych 30C… Ach!) konsumuje prąd 220V (na Tajwanie używa się raczej  tego 110V) , i żre go jak na diabelskie ustrojstwo przystało, więc lepiej ograniczyć działanie powyższego…
Po czwarte – pudry i zasypki oraz kremy z mentolem – dają chwilowy efekt chłodku, co w połączeniu z wiatrakiem pozwala usnąć ( a potem obudzić się mokrym jak po kąpieli…)
Po piąte – wypady w zadrzewione/pozamiejskie rejony, gdzie termika jest unormowana trochę bardziej, i wieje jakiś wiaterek, tudzież jest wyraźnie chłodniej
Po szóste – kapiele. Zimne. W morzu (temperatura zupy, żeby była bardziej ludzka i wiało chłodkiem trzeba się wypuścić jakieś 50 m od brzegu minimum… A wtedy ratownik na brzegu dostaje korby). W basenie Irka (woda również ciepła, ale za to czysta i bezpłatna oraz beztłoczno-beztłumowa).  Pod prysznicem – w założeniu lodowaty ma temperaturę ciała, albo ciut cieplejszą. Najzimniejsza woda jaką znam leci – z wendzarniowskiej machiny do wody (ale przecież nie właduję się pod mini kranik, ani nie wskoczę do fontanny z wodą pitną o temperaturze od plus 4 do plus 12C) oraz do mojej pralki (zgiń, przepadnij – ale miałam ochotę wskoczyć do bębna i chwilę się powirować…).
Po siódme – parasolki i maksymalne wykorzystanie cienia. Zamieniłam się w Chinkę – one bowiem pomykają tylko i wyłącznie bezsłoneczną stroną ulicy, arkadami itp, wejście w plamę słońca traktując jak wejście do Afganistanu. Parasolkę przyniósł mi Młodociany w zeszłym tygodniu, bo stwierdził u mnie „udarek cieplny” (jeszcze nie pełnowymiarowy udar, ale już coś niepokojącego) – po tym jak musiałam na niego czekać w południe przez około 5 minut na słońcu (cienia nie było nigdzie) poczułam się senna i nie chciałam jeść. I tak dwa razy – więc dostałam parasolkę ze srebrnym spodem, żebym mogła sobie cień zrobić w każdej chwili, wedle uznania. Chinki nawet na dwumetrowym kawałku chodnika bez zadaszenia lub przechodząc przez ulice – odruchowo zakrywają ciemiona czymkolwiek, kartką, teczką, ręką – więc coś w tym chyba jest…
Po ósme – lody i dużo wody. O ile początkowo mój bidonik półtora litra budził głupawe uśmieszki, to obecnie Młodociany już nie drze łacha, tylko po raz kolejny przyznał mi rację, bo takie półtora litra to jest w sam raz na jedno popołudnie. O lodach tajwańskich pisałam – to głównie woda/solidnie rozwodniony soczek/jeszcze solidniej rozwodnione mleko, podawane w formie strużków, do tego słodki syrop i owoce.
Po dziewiąte – moczenie nóg w wodzie z lodem.  Trzymanie prześcieradła i koszulki do spania w lodówce. Okładanie buzi i ciała kompresami z lodówki. Kosmetyczka mnie ubije zapewne jak wrócę. A jak nie ubije, to solidnie pomarudzi nad traktowaniem skóry wrażliwej w tak barbarzyński sposób. Może i nie jest to najzdrowsze – ale za to skuteczne.
Tyle o mnie. A jak ze zwierzętami? Właściwie, to nie zastanawiałam się nad tym. Przyjęłam, że tajwańskie pieski i kotki po prostu przywykły do gorąca.   Aż – jak to często bywa – na skrzyżowaniu dróg dopadło mnie oświecenie…
O tym, że tajwańskie psy jeżdżą na skuterach i noszą fikuśnie ubranka – pisałam. I o tym, że nikogo to nie dziwi, nie bulwersuje, nie oburza, nie budzi protestów ekologów i animalsów.

Ale…
Tuż obok nas przystanął skuterek jakiejś parki, a spod kierownicy wyjrzał w moją stronę sympatyczny, biało czarny pysk bordera z wywieszonym ozorem. No tak, border collie pasące owieczki same mają futerko adekwatne do pełnionych zadań, więc raczej jest im gorąco. Border popatrzył mi w oczy, uśmiechnął się, obwąchał nogę i zainteresował się czymś po drugiej stronie skuterea właściciela. A ja ujrzałam… Borderowy zad. Nic dziwnego, nieprawdaż? Psy mają to do siebie, że po stronie przeciwnej do pyska znajduję się dupka z mniejszym lub większym ogonem. Nawet u border collie.
Ale! Ów ogon był owłosiony tylko jakieś 10 cm od końca. A od tego punktu po kark border collie świecił różowo białą skórą w ciemnoszare łaty. Znaczy się – ogolony był na łyso, na mnicha.
Młodociany ma chyba w tyle kasku jakiś czujnik na moje zdziwienia, więc się obrócił, zainteresowany, co też takiego zobaczyłam. Widok długowłosego z założenia psa opitolonego na zapałkę nie wzruszył go specjalnie, i dalej rozglądał się, co to takiego mogło mnie zdziwić. Wytłumaczyłam.
- To przecież normalne- orzekł. – Psy się zawsze goli na lato. Po co mają się pocić i męczyć? W tych futrach to im jest naprawdę niekomfortowo.
-Psy się nie pocą. Nie mają na skórze gruczołów potowych. Mają tylko na łapach. A chłodzą się zianiem i wywalaniem ozora.
- No to tym bardziej należy je golić. U was się tego nie praktykuje? Mój tata był z naszym Kobe u fryzjera niedawno, bo biedak się strasznie męczył i nie chciał wychodzić z domu.
 
Zamknęłam się. Przypomniała mi się babcia Helenka, traktująca Amcię – polskiego owczarka nizinnego – nozyczkami, w wyniku czego kudłata zazwyczaj Amcia przypominała – od strony łba mocno poirytowanego nietoperza, a dalej lwa po konkretnej szarpaninie (babci się czasem nozyce omskły…). Ale czy ktoś z was widział np owczarka niemieckiego podstrzyganego na lato? Albo Lassie/owcarka szkockiego???

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...