środa, 19 czerwca 2013

Zabójcza moc herbaty…

Herbata zielona, czerwona i biała słyną ze swoich zdrowotnych właściwości. Chińczycy dobrze wiedzą, że odpowiednio zaparzona i podana herbata określonego rodzaju – pobudzi (ulung), uspokoi i pomoże na trawienie (pu erh, która w Polsce jest znana jako obrzydliwy w smaku „zabójca tłuszczu i pogromca nadwagi”), zielona oczyści organizm, biała pomoże chronić się przed rakiem. Ale – na Tajwanie zdarza się, że herbata występuje w roli zabójcy. I prawdę powiedziawszy, byłam świadkiem takiego usiłowania zabójstwa ze strony popularnego i pozornie niewinnego napoju…

A było to tak…
Tajwan Pierwszy, dzień pierwszy po przylocie. Moja i Katarzyny opiekunko- asystentka zabrała nas na na spacer rozpoznawczo ukulturalniający po mieście. A że wrześniowy skwar (w Polsce dnia poprzedniego było z 15C, tu powitało nas 35C) lał się z nieba i zraszał nasze skronie już nie kroplami, a strumieniami potu – Monica zaproponowała coś do picia prosto z ulicznego straganu… Kupiła nam lokalny specjał – herbatkę z bąbelkami (przynajmniej ja tak zrozumiałam „bubble tea”).  Widząc charakterystyczny kolor bawarkowy poprosiłam o coś innego (bawarka była postrachem mego dzieciństwa, aromat, kolor i kożuch na wierzchu skutecznie zniechęciły mnie do spożycia tegoż paskudztwa), natomiast Katarzynie, nie mającej wiekszego wstrętu do herbatki z mleczkiem, dostał się klasyk… Pociągnęła raz jeden łyk – i mało nie padła, dławiąc się i krztusząc – tak oto tajwańska herbata bąbelkowa zaatakowała niczego nie spodziewającą się ofiarę…
Bubble milk tea, zwana też pearl milk tea - 珍珠奶茶,( zhēnzhū nǎichá) – to wynalazek tajwański o niesprecyzowanym autorstwie… W połowie lat 80 do klasycznej bawarki ktoś dodał kluseczki z tapioki (czyli takiego kisielu, uzyskiwanego z manioku) – i tak oto narodził się superhit!
Jak rozpoznać klasyczną bubble tea?
Od góry lecąc:
plastikowy kubasek zaspawany folią – świetna sprawa, bo nic nie chlapie i można napój po otwarciu wsadzić do torebki (byleby torebką nie majtać za mocno) – nic się nie rozlewa, nic też nie wpadnie popełnić samobójstwo w mojej herbacie/kawie/soku etc. Kto przeżył stres na widok omal nie połkniętej osy taplającej się w słodkim pićku, lub przełknął muszego topielca – doceni szczególnie. Zafoliowany kubek można bezpiecznie transportować w samochodzie bez ryzyka zachlapania tapicerki, można postawić na stoliku i nie drżeć, że jakaś łajza zahaczy łokciem i nasz cenny napitek wyląduje na podłodze lub blacie.
- rurka  o solidnym przekroju – tak około centymetrowym. Aż prosi by  uraczyć się łykiem odpowiednim do średnicy… A czemu jest to taka rura, a nie rureczka? Z uwagi na tajemniczą zawartość, na którą składa się:
- bawarka, przy czym czarną herbatę zabiela się nie mlekiem, a mlekiem lub śmietanką w proszku, często-gęsto niemającą zresztą nic wspólnego z krową (non-dairy creamer, znany w Polsce jako „zabielacz do kawy” a przez wtajemniczonych używany jako tani składnik widowiskowych efektów specjalnych). Użycie „mleka w proszku” wymusza stosowanie shakera w celu rozbełtania bez grudek, w rezultacie dając napowietrzoną piankę herbacianą
tytułowe „perełki” czyli kulki lub kluseczki tapioki w kolorze ciemnobrązowym lub białym. Początkowo używano białych, potem ktoś doszedł do wniosku, że ciemne będą lepiej prezentować się na tle beżu reszty napoju i odtąd zaczęto barwić tapiokę wyciągiem z brązowego cukru (czasem trafiam też na herbatę zwaną „panda”, z dwukolorowym nadzieniem). Kulki zazwyczaj są spore (promień pasuje do średnicy rury), ale furorę robi obecnie „herbata kijankowa”, w której zastosowano maleńkie kuleczko-kropeczki, według reklamy przypominające żabi skrzek…
- do tego trochę płynnego cukru i kruszonego lodu – wedle życzenia – voila! Famous Bubble Tea From Taiwan!
Taką herbatką z rana raczyć się miała zwyczaj moja koleżanka z klasy, zwana pieszczotliwie Korasicą ( z uwagi na wredno-słodziaszny charakter oraz pochodzenie z Kraju Kwitnącej Robótki Ręcznej czyli Korei… Tak, to ta, która usilnie obrabiała zad mój i Katarzyny, uprawiając PR tak czarny, że obce osoby bały się ze mną rozmawiać, nie mówiąc już o przerażeniu, jakie budziła moja osoba pojawiająca się w damskiej toalecie…). Do czasu, gdy na którejś z początkowych lekcji nie mieliśmy za zadanie wydukać naszych własnych preferencji żywieniowych (w ramach okrojonego słownictwa, nie uwzględniającego fanaberii typu – chlebek z serem żółtym i szynką podgrzewany w  mikrofali, ewentualnie – twarożek z rzodkiewką…) i Katarzyna wypaliła – Nie lubię bubble tea.
- Jak można nie lubić bubble tea? – Korasica nie kryła zdegustowania pomieszanego z zaskoczeniem. No cóż, czego się można spodziewać po dziwnych dziwadłach z Europy Środkowo-Wschodniej, które nigdy nie imprezują na mieście…
Katarzyna krótko streściła próbę zamachu na swoje zycie, gdy to pociągneła przez rureczkę, a wredna kuleczka wzięła ją z partyzanta i z zaskoczenia obezwładniła, nieomal wysyłając na chmurkę, gdzie z lirą w dłoni i aureolą na loczkach trzepotałaby skrzydełkami na widok mych przygód i czuwała nad mym bezpieczeństwem lepiej niż Anioł Stróż i PZU z ZUSem i policja razem wzięci (taką mam przynajmniej nadzieję…). A poważnie – akurat na kubkach z bubble tea powinno znaleźć się ostrzeżenie – ciągnąć z zachowaniem ostrożności… Rura bowiem zbiera w pierwszej kolejności kulki, a gdy ktoś nie spodziewa się czegoś mniej płynnego niż herbatka może być solidnie zaskoczony tworem o konsystencji gluta spadającego w niespodziewające się niczego zdrożnego gardziołko… I można się solidnie zakrztusić. Tak solidnie, że aż śmiertelnie, co potwierdziła Nauczycielka Ye, przytaczając kilka przypadków konsumpcji niewinnej bubble tea, zakończonych zgonem. Przynajmniej raz w roku zdarza się taki przypadek, że dziecko niedopilnowane przez mamę udławiło się kulką z herbaty.
- Oh, to straszne… – orzekła zaaferowana Korasica. -W każdym razie, ja bardzo lubię bubble tea – bezczelnie pucowała się nauczycielce, już bez śladów smutku i przejęcia na płaskonosej, skośnookiej facjacie. – Jest pyszna, ale dziękuję za ostrzeżenie, będę uważać…
- Oh powinnaś bardzo uważać, ale nie tylko na zadławienie się bąbelkami…. Kulki z tapioki są bardzo kaloryczne i powodują szybkie tycie, baaaardzo szybkie – uśmiechnęła się chudziutka jak patyczek Ye Laoshi…
I tak oto Korasica przestała pić napój z kulkami, przerzuciła się na herbatę – a ku mojej zazdrości,jej  rozrastający się zad, opinany miniówkami zaczął się kurczyć ( w przeciwieństwie do mojego, choć do stoiska z zhen zhu naicha trzymałam się z daleka…)
Pomimo swych tucząc- zabójczych właściwości, tajwańska herbata z miękkimi, słodkawymi kuleczkami rozpowszechniła się na świecie. Najpierw konsumowali ją tajwańscy emigranci w USA i Kanadzie, a potem, po licznych mutacjach – rozlała się bąbelkowym strumieniem po całym świecie, docierając i nad Wisłę. Aczkolwiek – wersja eksportowo różni się od oryginału znacznie.
Po pierwsze – napój niekoniecznie jest herbatą, niekoniecznie wzbogaconą mlekiem. Występują tu soki, oraz smoothies, jogurty i inne wynalazki. Menu zaczerpnęłam z kilku stron polskich stoisk oferujących herbatkę z kulkami. Reklamy robić nie będę, produktów żadnej z firm nie próbowałam, znaki towarowe -ukryłam.
Po drugie – kulki, wcale nie są już brązowo-tapiokowe. Występują w kolorach tęczy, z nadzieniem, w różnych wariacjach smakowych… Ponoć te nadziewane, tak smakujące białasom – mogą być rakotwórcze, z uwagi na niekoniecznie naturalne składniki koloryzujące i nadające smak oraz aromat, a także niuanse związane z procesem produkcji i przechowywania.
Po trzecie – zamiast cukrem w płynie (norma na Tajwanie, bo kryształki za bardzo się zbrylają wskutek wysokiej wilgotności powietrza) lub miodem – zagraniczne wersje są dosmaczane rozmaitymi sokami i syropami.
Po czwarte – opakowanie. Z internetu wyglądają zupełnie nie-tajwańskie kopulaste zwieńczenia kubeczków, zbliżone kształtem do tych z „restauracji” na M. Tajwańczycy zaś masowo foliują wierzchy kubków, za pomocą takiej specjalnej maszyny obecnej na każdym straganie.
Po piąte – cena. Na Tajwanie jest to produkt relatywnie tani, kosztuje ok 3-4-5 zł za kubek 0.5 litra (poza Tajpej, bo to stolica, więc drożyzna straszy na każdym kroku). W Polsce z tego co widziałam, jest to mocno promowany hipsterski napitek, więc płaci się jak za równie hipsterską  kawę ze Starbucks. Nie mam pojęcia jak wyglądają koszty trendy smakołyku w wypadku reszty świata, ale odnoszę wrażenie – że tanie nie będzie…
Innymi słowy – zaszło dokładnie coś takiego, jak w wypadku tajwańskiej pizzy czy spaghetti… Niby wygląda podobnie, niby pomysł w zarysie zbliżony – ale efekt jest mocno zaskakujący dla osoby znającej oryginał. Mój kolega Weasley spróbował owego szeroko reklamowanego przysmaku w Berlinie – i orzekł krótko, z pewnym zawstydzeniem (Tajwańczykowi nie wypada otwarcie wypowiadać się negatywnie na jakikolwiek temat) – ona była … obrzydliwa! Ten sok w kulkach… Ble!. Aczkolwiek wnioskuję – iż oryginał mógłby się nie sprzedać aż tak znakomicie…
Czy ktoś w ogóle próbował w Polsce lub poza granicami „europejsko-amerykańskiej” wersji? Z tego co widzę, w Polsce rozpoczął się szał na herbatki/napitki z kulkami – ciekawa jestem opinii konsumentów, którzy poświęcili tych kilka-kilkanaście złociszy na modną nowinkę…

8 komentarzy:

  1. Szczerze mówiąc nie próbowałam. Podobno bubble tea zawiera nieomal całą tablicę Mendelejewa. A ja od jakiegoś czasu zaczęłam baczniej się przyglądać produktom spożywczym. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Oryginalna - to herbata, mleko i tapioka, więc nie jest źle. Natomiast ta eksportowa jest już bardziej przekombinowana - barwniki, konserwanty, substancje żelująco - wzmacniające smak itp...

    Mi się marzy - mleko od krowy, wsiowy serek, wsiowy koperek i szczypiorek, na kanapeczce - już niedługo :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Niedziela, po 14 :D Kanapeczkę zapewnia Agga :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Całą farmę oraz wytwórnię przysmaków wraz z filią produkującą frykasy... Pozdrawiam z Hongkongu, czekając na karocę do Europy...

    OdpowiedzUsuń
  5. Zielona z sokiem z jabłek jest świetna ale bez kuleczek ;)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...