czwartek, 12 września 2013

W tajwańskim markecie II – szybkim krokiem przez stoisko kosmetyczne

Obok mej nowej hacjendy zwanej wigwamem (z tarasem!) rozlokowały się sklepiki „wszystkomające” z gatunku „śledź, mydło, powidło, czernidło i ser” (bo jest to wersja poszerzona o takie rzeczy, których w życiu bym nie szukała w „Samie”) w liczbie trzech. 

Plus księgarnia, elektryczno-elektroniczny, sieciowa drogeria Watsons i inne azjatyckie wynalazki typu „prywatna biblioteka z wypożyczalnia komiksów”, gdzie tajwańskie czytelniczki spragnione komiksowej strawy lub urozmaicające sobie nudny wykład  w Wendzarni za pomocą lektury – mogą znaleźć na przykład hitową serię „50 shades of Grey”.
Do tegoż „Samu z krówką” noszącego dumną nazwę „XXI wiek” (do czego doszłam niedawno, i aż musiałam potwierdzić, że dedukowałam poprawnie – bo wnętrze sklepu mało się ma do nowoczesnej nazwy i trąci myszką oraz komunistycznym wydaniem PSS Społem) udałam się zaraz po przylocie, aby uzupełnić braki wyposażeniowe w wigwamie. Niestety – limit wagi 20 kilo zastosowany przez China Airlines oraz restrykcyjne przestrzeganie ilości tobołków spowodowały przymus okrojenia zawartości walizy. Tak, wiem – durnotą jest zabieranie ze sobą mydła w płynie czy szamponu, ale – każdego głupawo uśmiechniętego mogę wysłać na szopping po Kao z poleceniem – „szampon do włosów cienkich (w Azji chyba nieistniejących) oraz płyn do higieny intymnej w cenie poniżej 1 zł za 5 ml”… I zobaczymy, jakie będą rezultaty…
Wyjaśnię – w Azji moje liche, cieniutkie i śliskie włoski budzą – zachwyt pomieszany ze zdziwieniem i litością. Azjaci mają kudły czarne, mocne,grube i szorstkie, dokładne przeciwieństwo moich. Siłą rzeczy ich kosmetyki do włosów są nabłyszczająco- wygładzajaco- ulizujące… co mi nie służy.  Co ciekawe, nie wiem czy Tajwańczycy nie znają pojęcia „włosów tłustych/frytowanych”, czy po prostu moje z uwagi na swą europejskość są takie inne, bo ile razy mam kudły do mycia, przetłuszczone na maksa, aż olej kapie – tyle razy słyszę – „dlaczego masz mokre włosy?”, ewentualnie – ojej, ale długo ci schną włosy”, albo „nie siedź z mokrą głową w przeciągu/pod klimatyzatorem/koło wiatraka”.
A płyn do higieny intymnej – to coś sprowadzane/produkowane mimochodem, z myślą o fiśniętych turystkach z zagranicy, i kosztuje w w związku z tym – dewizowo (podobnie zresztą jak antyperspiranty, których lokalni nie tykają – bo niezdrowe i trąci gejostwem). Przed wakacjami kupiłam flaszunię 50 ml czegoś rzadkiego niczym woda, woniejącego niemożebnie wanilią – w promocyjnej cenie 12 zł. I zużyłam w tydzień, bo chlapało sowicie z braku dozownika… Nie ma to jak solidna butla „made in Poland”, którą niestety musiałam sobie odpuścić – albo przewieźć w żołądku, bo nigdzie indziej by mi się nie zmieściła.
Zatem – szybki marsz na prawo – i w koszyku ląduje pasta do zębów (mają Sensodyne w całkiem normalnej cenie) oraz płyn do paszczy w egzotycznych wersjach smakowych – pomarańcza z mandarynką, zielona herbata i mięta z wanilią, w cenach nieco tłumaczących postępującą próchnicę wszystkich stadiów, powszechnie spotykaną w tajwańskich dziobkach. Klej do protez tym razem ominęłam szerokim łukiem :D
Potem półka z patyczkami do uszu, wykałaczkami z nitką dentystyczną ( to taki chiński wynalazek, od dawien dawna Chińczycy lubili sobie po posiłku podłubać w paszczy… Tajwańczycy też lubią, i nie obcinają się publicznym grzebalstwem w knajpie. W autobusie zresztą też, aczkolwiek – całe szczęście- rzadko.
Obok – proszek to szorowania twarzy ( za drogi, żebym przetestowała) i sole kąpielowe. To ostatnie o tyle ciekawe, że wanny ogląda się tu w TV i czasem w hotelach, być może jedna na 500 tajwańskich rodzin przezwyciężyła skąpstwo i zafundowała sobie takową fanaberię zamiast praktycznej łazienki 3 w 1.
 A potem oczy stanęły  mi w słupek…
Azjatki słyną z pięknej cery i młodego wyglądu. Co do tego pierwszego mogłabym się kłócić – w Wendzarni widuję studentki z cerą daleką od ideału (maskowaną maseczką lub makijażem w stylu „fabryka tapet”), a czasem biedne ofiary niedającego się niczym zamaskować azjatyckiego trądziku… który można nazwać zarazą i trądem, rdzą i parszywieniem – bo tak wygląda. Po prostu bardzo ciężkie stadium, takie które wyłazi malinowymi koloniami prycholi w kolorze i rozmiarze czereśni, złazi powoli i pozostawia po sobie malowniczy krajobraz księżycowy z dziurami, kraterami i tworami. Dostawszy w "prezencie" od losu taką cerę – coś trzeba robić, aby jednakowoż zmieścić się w normie pięknych, gładkoskórych Azjatek o twarzy nie skalanej zmarszczką do 50 urodzin.
Tajwanki w tym celu sięgają po arsenał kremów (głównie koreańskich i japońskich), jakieś pigułki owocowo- witaminowo-odchudzająco- odmładzające, oraz maseczki. Ale nie takie, jak w Polsce, czyli coś co się pacia na buzi, a potem zmywa lub ściąga po zastygnięciu. Typowym tajwańskim produktem codziennej pielęgnacji jest stosowanie mokrej szmaty, alias sheet mask. Wygląda to tak:
A po rozwinięcie tematu odsyłam do – Azjatyckiego Cukru >>KLIK<<. Kosmetyki azjatyckie to jej hobby – i wie na ten temat znacznie więcej niż ja, więc  siłą rzeczy objaśnienie będzie znacznie lepsze niż w moim wykonaniu.
W każdym razie, oswoiłam się z ideą nakładania na twarz czegoś mokrego, co oprócz tego, że cieknie i nadaje mi wygląd zaiste upiorny (otwieranie drzwi z zieloną glinką i papilotami przegrywa sromotnie z otwieraniem drzwi z płachto-maską na dziobie -w kategorii: „Aby kolędnicy nigdy już nie wrócili pod ten adres…”)- jednakowoż pomimo robienia ze mnie potwornej maszkary - wygładza, nawilża, oczyszcza. 
W Krakowie zostawiłam maski z serii z kotkiem (taaaak, Hellou Kitti ma swoją słodką serię kosmetyków wszelakich…), można przetestować. I napisać -jakie były wrażenia i efekty. Uwaga - kotek piekielny nie ma ust, zastosowanie maseczki może skończyć się utratą mowy i możliwości narzekania :D
Ale krocząc pomiędzy półką z podpaskami oraz wieszakami, tuż obok wspomnianego już proszku do mycia twarzy (i wybielania rzecz jasna, jak to w Azji) zobaczyłam maski… powiedzmy kompleksowe.
-na nos (wągry precz, z dobitnym rysunkiem owych wągrów precz)
-na oczy (aby zniknął wizerunek typu „panda”,pomimo nieprzespanej nocy)
-na usta (ujędrnia i odżywia)
-na stopy (chłodząca, nie wiem czy dodatkowo odwaniająca)
oraz…. na małpka na biust oraz żyrafie cętki na ramiona.
Po tych dziwactwach nie zaskoczyła mnie już nawet zupa do ciała…
Czy ktoś jeszcze dziwi się mojej niewinnej zeszłorocznej wpadce z klejem do protez (>>KLIK<< dla przypomnienia)?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...