poniedziałek, 25 listopada 2013

Symultaniczność po tajwańsku (wakacje2)

Symultaniczność czyli inaczej równoczesność.

Jako chodzący chaos mam skłonnośc do robienia pięciu rzeczy na raz, aczkolwiek staram się z tym częsciowo walczyć, częsciowo godzić. Nie potrafię na przykład uczyć się przy muzyce z telewizora (z kolei mój brat nie skupi sie, jeżeli w tle coś nie będzie mu migać i gadać), ale za to nie mam problemu z np równoczesnym uzywaniem obu rąk do innej czynności każda.

W języku chińskim symultaniczność wykonywanych czynności podkreśla konstrukcja 一邊... 一邊... czyli jednoczesnie robił A i B. Przykład: 邊走邊吃- "szedł, jedząc"

Tajwańczycy są uzależnieni od smartfonów. Gdy tylko usiądą/staną, od razu w ruch idzie ekran dotykowy. Randka po tajwańsku wygląda tak, że ona i on coś zeżarłszy siedzą w knajpie i pykają, każde na swoim mądrofonie.

Tajwańskie toalety są nieco inne niż europejskie. Nie mają drzwi wejściowych - więc można swobodnie ziorać co w środku. Męskie toalety w części pierwszej mają pisuary bez kabinek czy przesłnek (w drugiej są kibelki kucane lub siedziane na grubsze potrzeby). A czasem w ogóle pisuar znajduje się w jakimś kątku, utkany za takimi westernowymi drzwiami, zasłaniającymi pi razy drzwi okolice strategiczne. Więc nikt nie krępuje się specjalnie siuraniem na widoku i leje na kwestie "że ktoś zobaczy" cienkim moczem.

Wchodząc po schodach w Wendzarni musiałam minąc sraczyk męski. Mijając, zapuściłam mimochodem żurawia - i ujrzałam niezapomnianś scenkę rodzajową. Oto przy pisuarze załatwiał czynność fizjologiczną samiec płci wątpliwie zaznaczonej. W lewej dłoni dzierżył przyrodzenie i siurał, a prawą pykał w Candy Crush (sądząc po odgłosach).


A teraz kilka zdjęć z zasobów neta, z miejsca akcji-wakacji. Dziś na tapecie plenery nurkowe :D bo może coś zanurczę


Można tam nurkować z rekinami. Ryb wszelkiej maści jest od groma i trochę, oczopląsu można dostać. Można też nurkować w specyficznym akwenie, który zamieszkują nietypowe zwierzaki, dowodzące prawdziwości tezy "organ nieużywany zanika". Są też wraki, niektóre dostępne dla snurków, inne leżące w stanie niemal nienaruszonym na 50m i głębiej. 

sobota, 23 listopada 2013

Jadę na wakacje! - wstęp do peanu o tajwańskich kolejach

Zimnym * porankiem zawlokłam się na pociąg HSR rozpocząc moją wielką wakacyjną przygodę. Może i ekscytuję się jak dziecko, ale takich wakacji już od dawna nie miałam. Niby mój pobyt na Tajwanie to jedne wielkie wakacje - ale wymarzyłam sobie prawdziwe wakacje pod palmą, pedalskie rybki i mleko kokosowe sączone w hamaku, oraz białą plażę, i smagłych, umięśnionych surferów z zabójczo białymi zębami - a nie te chude wypłoszowate egzemplarze klasycznych pizdetów z krzywymi nogami i zaawansowaną próchnicą, których los zsyłał mi na czarnej plaży Sizihwanu...

* Z uwagi na tutejszy klimat, temperatury rzędu 20C są uznawane za mróz wymagający zadziania czapek, rękawiczek i kurtek puchowych. Poniżej 20C to wręcz trzaskający mróz. Nie nabijam się z Tajwańczyków - tu naprawdę można zmarznąć, zwłaszcza gdy jedzie się motorem w pochmurny dzień. Przypominam - tutejsi nie znają magicznej formuły "ogrzewanie centralne", "system grzewczy" nie doczekał się chyba nawet krzaczków, okna są nieszczelne a wilgotność wysoka. No i dodając do tego relatywnie wysokie temperatury letnie, kiedy ma się wrażenie bycia mlecznym prosięciem gotowanym w sosie własnym - efekt jest taki, ze bardziej marznę tu przy 18C niż w Norwegii przy -10C.

Stanęłam przed zadaniem zamówienia biletu na HSR, czyli shinkansen, czyli kolej wysokich prędkości. Tajwan takową posiada, zowie się "gaotie" w języku obowiązującym. Obsługuje jakieś pi razy oko 400 kilometrów trasy wzdłuż zachodniego wybrzeża wyspy (wschodnie jest za mało skolonizowane, a środkiem zawadzają góry) i łączy Tajpej z Kaohsiung w półtorej godziny. Jakie prędkości rozwija, i jak wygląda przekonam się dopiero w sobotę, ale dworzec z zewnątrz robi wrażenie - wleźć nie wlazłam, bo na tajwańskich dworcach obowiązuje podobna zasada co na lotniskach - wchodzą tylko posiadacze boardingu alias biletu. 
Te kupuje się nie tylko w kasach, ale także przez internet, komórkami - a nawet w 7-eleven i innych odpowiednikach "Żabki".
Zakupiony uprzednio bilecik wrzuca się do machiny stojącej na wejściu, machina uchyla bramkę i wypluwa bilecik. Dotarłszy na miejsce docelowe, wychodząc oddaje się zużyty bilecik specjalnie przeszkolonemu w dziedzinie odbierania tegoż panu w eleganckim mundurku lub wrzuca do machiny, która uchyla bramkę.
Czasami zdarzy się, że nierozumna biała klempa niezaznajomiona z tak oczywistym porządkiem rzeczy jak zabawy z maszyną, bilecik upcha w kieszonce, a następnie go tam zmasakruje, poszarpie na drobne kawałeczki,wyzgina 16 razy, zrobi origami i jeszcze zmemla, tak że nie ma czego wrzucić do machiny... Stoi wówczas biała klempa jak ta pipa grochowa i blokuje przejście i w dodatku nie kuma w żadnym ludzkim dla Tajwańczyka języku, tylko paszczę rozdziawia i gały wybałusza, i "łot, łot" bełkota... Wówczas czasami panowie odpuszczają. czasem zaś widząc zbliżające się kłopoty w postać białej twarzy - wówczas szybko zapewnia się takiemy białemu z założenia niegramotowi traktowanie specjalnej troski - pan od stróżowania przy bramce odwoła na boczek, pomacha, otworzy bramkę służbową, byleby nie tamować wawrtkiego potoku podróżnych spieszących na perony i do pociągów, co się nie spaźniają. A białas cieszy się, że go tak honorują vipowsko...

Zatem - Tajwan ze swoimi tajfunami i trzęsieniami ziemi dorobił się kolei zasuwającej powyżej 200km/h, żeby połączyć północ z południem, oddalone od siebie o całe 300 km w lini prostej. I robi to w godzinę trzydzieści sześć minut.



Rezerwuję zatem bilety. Młodociany nadzoruje zza mego ramienia, jakbym nie wiedziała albo machina do biletów chciała mnie zaatakować... Patrzy i mówi - oooo popatrz, tu są przystanki i czasy! Oooo, i w Tainan jest za 15 minut??? (Tainan jest oddalony o jakieś 60 km, pół godziny jazdy autem przy dobrym ruchu)
A potem pada to pytanie zdradzieckie...
- A wy Polsce macie HSR?
Kłamać czy ze wstydem wtajemniczyć go w sposób na szybką duchową odmianę - czyli podróż z Krakowa do Gdyni z postojami, przestojami i innymi atrakcjami, po wykonaniu której masz spore szanse stać odkryć niezgłębione dotąd mroczne zakątki swej duszy... 
- Nie, nie mamy w Polsce szybkich kolei. Ale ostatnio były testy takiego pociągu więc może...
- To kiedy, w nastepnym roku?
- Za 10 lat może, albo i za 20...
- Kiedy mówisz 2 to raczej używajLiǎng niż Èr, my tak raczej mówimy.. (To taki niuansik. Dwa (liczebnik)to er, drugi (liczebnik porządkowy) 第二Dì èr, dwadzieścia 二十ershi, ale - jakoś tak wychodzi że znacznie powszechniej uzywa się liang na określenie ilości "dwóch sztuk czegokolwiek"
- Spoko, ale ja miałam na mysli 20 lat...
- Ty chyba żartujesz! - zdziwił się  Młodociany, po czym ofufał straszliwie, że sobie z niego bezczelnie i prosto w twarz jaja robię.
Musiałam mu wytłumaczyć nieco dokładniej kiepska sytuację kolei w Polsce. Chwilę pomyślał, po czym rozjaśnił się - Aaaaaa, już wiem! To dlatego, że te wasze pociągi są stare i niedoinwestowane, to dlatego macie z pociągach lodowe toalety!

Jak wrócę - napiszę więcej o wrażeniach z jazdy czymś, co w Polsce możemy oglądać tylko w telewizji. Tymczasem wklejam kilka zdjęć z miejsca dokąd pojadę.





Dla tego, kto zgadnie w jakim zakątku świata rozbijam swój hamak - przewidziałam nagrodę.
Z podpowiedzi:
- jest to wyspa, jedna z ...set w tym państwie
- doleci się tam bezpośrednio z Tajwanu
- jest popularną destynacją turystyczną, ale Polaków tam raczej mało
- z rzeczy mnie interesujących, oprócz hamaka - jest tam zarąbista rafa, sporo wraków samolotów, dwa niezwykłe rezerwaty. Chińczyków niewiele, według danych etnicznych z wiki - poniżej 10%


piątek, 22 listopada 2013

O nauce chińskiego - kwestia organizacji semestru

Akurat nadszedł koniec "semestru" - CCLa of Wendzarnia poszalała i w miejsce 3 semestrów różnej długości, sprzężonych z rokiem szkolnym na Uniwerku Wendzarnia wprowadziła 4 równe - trwające w założeniu 11 tygodni (plus minus drobne obsuwy z uwagi na święta państwowe i kataklizmy).

Ale żeby nie było za różowo i poukładanie, to mój następny semestr będzie trwał tygodni ...trzy. Dlaczego? Bo w mojej nowej grupie uczą się (poza mną) studenci Wendzarni, których semsetr szkolny trwa do 10 stycznia, i do 10 stycznia Uniwerek Wendzarnia pokrywa im kurs chińskiego w CCLa of Wendzarnia. O czym poinformowano mnie... w sumie to nawet mnie nie poinformowano o tym mało znaczącym fakciku, że moja grupa została rozbita, Japonki będą uczyły się z innymi Japończykami do egzaminu wymaganego przez japońskie uczelnie. Wszystkiego dowiedziałam się mimochodem od Japonek. Grrrr. A co ze mną???

Ponadto szkoła już trzy razy zmieniła terminy zajęć.
- wersja pierwsza (czerwiec 2013) - semestr zimowy .... yyy zacznie się pewnie jakoś w końcu listopada a może w początkach grudnia... nie jestem pewna... A kiedy się skończy? oj, tego nie wiem, pewnie w sierpniu będzie coś wiadomo...

wersja druga (sierpień 2013) - dostaję maila-semestr letni zaczyna się 7 września, potrwa 11 tygodni, zakończy się w listopadzie. Semestr zimowy zakończy się przed Chińskim Nowym Rokiem, w tym roku rezygnujemy bowiem z przerwy świątecznej na Boże Narodzenie, gdyż zajęcia na University of Wendzarnia trwają bez względu na to, że gdzieśtam daleko jacyś buddyści mają wolne.
Zatem bilety do domu można kupować na okolice 20-30 stycznia, powinny być tańsze bo Chińczyki z Europy będą gremialnie wracać do domów i trzeba będzie zoptymalizować zapełnienie dodatkowych samolotu na trasie powrotnej Azja Europa.
wersja trzecia (wrzesnień 2013, bilety zakupione, jestem w CCLa i stoję przy ladzie) - ale semestr zimowy potrwa końca lutego! i będzie zawierał w sobie dwa tygodnie różnych ferii... Jak to dlaczego nikt cię nie poinformował? No nie mógł, bo my tak właściwie, to decyzję na ten temat podjęlismy w zeszły piatek, przecież to dużo czasu...

OK. Klnąc w duchu solidnie, uśmiecham się grzecznie do Sabine za biurkiem, bo akurat Sabine nie jest tu niczemu winna. OKila, OKila, czyli zamiast zdawać egzamin końcowy w lutym po prostu mam przyjąć przed rozpoczęciem zajęć i zdać go wtedy? No dobra, lepszy rydz niż nic

- wersja czwarta (i chwilowo ostateczna, ale pewnie sytuacja się rozwinie - listopad 2013) - no wiesz Majia, nie mamy za bardzo dla ciebie grupy, ta japońska uczy się do ich egzaminu (tak, wiem że mój chiński w porównaniu do chińskiego najsłabszych w tej grupie Kaede i Miyoki wypada słabo i raczej nie jest to grupa dla mnie idealna). Możesz iść na zajęcia o 10, do grupy która jest jeden level niżej (czyli przerobić po raz drugi zajęcia o kawie, bankowości, rozrywkach oraz zdrowiu) albo... no nie wiem... Bo nie ma więcej obcokrajowców na twoim poziomie i o tej godzinie...

{Tu nastąpił stek bardzo brzydkich słów, którego nie wygłosiłam co prawda, ale dziób mi poczerwieniał w przypływie ciśnienia, para poszła uszami i żyłka napięła się stosownie... Nie uszło to uwagi Tima i Sabine, którzy szybko obiecali coś wymyślić i skontaktować się z szefem, akurat niebecnym}
... Majia? Jest grupa wymieńców, oni będą się uczyć do 10 stycznia o 8 rano. Skończyli dokładnie tę samą książkę co ty, ale i tak nie będziecie kontynuować tego podręcznika tylko kupicie nowy, na krótki semestr zimowy i krótki letni, to nowa decyzja władz CCLa.

I jak tu nie kląć na czym świat stoi? Nie wiem, co wymyśliły władze CCLa w osobie wrednej Ma Laoshi. Rozumiem, że chce ona pokazać całemu światu, że emerytura nie dla niej i energii oraz zapału reformatorskiego ma za pięcioro. Szkoda tylko, że pomyślunku praktycznego za grosz. Krzyżówki rozwiązywać, wnuki bawić, a nie brać się za coś, co wymaga rozważań logistycznych i logicznych!

Czego nie omieszkałam się powiedzieć Sabine, doskonale wiedząc, że Ma Laoshi swoim zwyczajem strzela z ucha za kolumienką i szuka materiałów do ploteczek. No to będzie miała o czym ploteczkować.

Efekt finalny jest taki: zamiast semestrów mniej więcej dopasowanych do roku szkolnego Wendzarni (anonsowanego zawsze z dużym wyprzedzeniem) jest galimatias. 
Wcześniej każda grupa była prowadzona indywidualnie - czyli stosownie do potrzeb i mozliwości oraz uznania nauczyciela w ciągu semestru można było skończyć książkę (12 lekcji) lub dojść do jej połowy, jeżeli grupa była słabo łapiąca. Potem (już w zeszłym roku) stanęło na obowiązkowym limicie 8 lekcji, czego bardzo żałowałam. Moi koledzy i koleżanki z klasy byli nad wyraz bystrzy, a tak od połowy semestru nie robiliśmy nic nowego/ rozwojowego/ ciekawego, bo po osiągnięciu limitu 8 lekcji nie wolno było ruszyć z materiałem.
Po czym z czterech w założeniu równych 11tygodniowych semestrów tworzy się nagle przez pączkowanie nieokreślona ilość semestrów "dłuższych" i "krótszych". 
Dłuższy to normalny 11 tygodniowy - taki jak wrzesień - listopad czy marzec - maj. Ale potem pojawiają się schody i dwugłos - część studentów kontynuuje 11 tygodni (są to osoby uczące się chińskiego poza uczelnią - pracujący na Tajwanie, przygotowujący się do studiów, mieszkający tutaj itp, jakieś 30% studentów CCLa). Pozostałe - związanie z University of Wendzarnia, czyli studenci -wymieńcy, zazwyczaj przybywają na wymianę semestralną. Siłą rzeczy do końca kolejnych 11 tygodni nie dobrną, nie przystąpią do egzaminu i nie dostaną papióra dla uczelni macierzystej, i będą w czarnej dziurze z zaliczeniami i "creditami" oraz punktami UCTS. Więc dla nich stworzono (podejrzewam że ad hoc, gdy wku..eni kursanci zaczęli się dopytywać co i jak) ów poroniony "semestrzyk krótki". W zimie 3 tygodnie (bo przerwa świateczna), w lecie 3 lub 4.

Zapytałam Sabine, co mam zatem zrobić pomiędzy końcem semestru "krótkiego" a Chińskim Nowym Rokiem (3 tygodnie)... Odpowiedź - nie wpasujemy cię do żadnej grupy, ale zawsze możesz wykupić lekcje indywidualne... 
Podejrzewam, że kolejna siupa zacznie się po rozpoczęciu nowego semestru akademickiego na Wendzarni (15 luty 2014), jak zjadą się nowi studenci. Bo dla nich (według obowiązującego harmonogramu CCLa) kurs chińskiego rozpocznie się trzy tygodnie później, w marcu...

W Polsce mamy niezły burdel w papierach i organizacji. Ale burdel tajwański to burdel na kółkach... I co gorsza, podobny rozpi..d panuje nie tylko w Wendzarnia CCL, ale w każdej szkole, więc na dobrą sprawę nie ma gdzie się ewakuować...

Dobrze, że już niedługo wakacje!

PS. Gdyby ktokolwiek kiedykolwiek rozważał naukę - zarówno w Wenzao Ursuline University of Languages (dawniej Wenzao Ursuline College of Languages) jak i tutejszym Mandarin Center - moja opinia jest neutralna. Ani nie potwierdzam, ani nie odradzam. Merytorycznie - nauczycielki są w znakomitej większości kompetentne, miłe i przykładają się do pracy. I częściowo rekompensują chaos organizacyjny i dziwne pomysły kadry zarządzającej.


czwartek, 21 listopada 2013

O Chinglishu słów kilka (z przykładami)

Chinglish - to łamany chińsko-angielski. Albo angielski z silnymi wpływami chińszczyzny. Albo chiński z domieszką angielskiego, czyli lokalny odpowiednik "lengłydża". 
Co to lengłydż, każde dziecko wiedzieć powinno - swego czasu w okresie apogeum migracynego Polaków na szeroko otwarty angielsko-irlandzki rynek pracy bardzo bawił mnie poniższy dowcipasek:

Przychodzi Polak do sklepu w Londynie i mówi: 
- Poproszę PIŁKĘ.
Sprzedawca wzrusza ramionami i kręci głową. 
- PI-ŁKĘ!
Bez efektu. Polak po chwili zastanowienia: 
- BO-NIEK!
- PLA-TINI! 
- ROO-NEY! 
Sprzedawca: 
-Oh, yes, football! 
Polak na to: 
- Tak, piłka! Dobra, Anglik, a teraz skup się: DO ME-TA-LU!

Lengłydż-czingliszem posługują się ambitni studenci pierwszego roku (i nie tylko, wyżej też się trafi) chińszczyzny, zmuszani sytuacją (np koledzy z klasy nawijają po wietnamsku i ewentualnie odrobinę po angielsku, więc trza się zmóżdżać po chińskopodobnemu, aby załapali co też chcemy im przekazać bez rysowania na tablicy) i nakazem nauczycielek, egzekwujących bezlitośnie mówienie po chińsku. W związku z tym nasuwa się działający na nerwy zwyczaj mówienia chińską konstrukcją gramatyczną, okraszoną angielskimi wstawkami w miejscu, gdy zasób słownika pierwszaka nie wystarcza. Przykład?

Rozmawiam z Jaredem, fanatycznie stosującym się do zaleceń nauczycielki, oraz Wietnamką A-hai. Temat rozmowy - lody z pomidorami. Tak, pomidor nie jest tu uważany za warzywo, nie nakłada się go na kanapkę z szynką, nie posypuje solą/pieprzem/szczypiorkiem, nie łączy z mięsiwem obiadowym itp. Pomidorek koktajlowy (duże malinówki i inne lwie serca nie są tu znane, no chyba że jako kuriozum, albo eksponat w ogrodzie botanicznym) zwyczajowo ląduje tu w lodach, sokach, deserach owocowych, w wersji dosładzanej. Wypowiedź wyglądała mniej więcej tak:
我要吃一個tomato我喜歡吃很大tomato,跟yyy ...鹽跟黑pepper 是在台灣,沒有這個kind of tomato台灣有sweet tomatoes served with raisins... 冰淇淋tomato很奇怪 我喜歡西瓜冰淇淋,可為什麼它們有tomato
W tłumaczeniu wypowiedź Jareda (chiński zastąpiłam polskim, angielski został bez zmian):
Chcę zjeść tomato. Lubię duże tomato, z solą i black pepper. Ale na Tajwanie nie ma tego kind of tomato. Są małe sweet tomatoes served with raisins. One w lodach są, to bardzo dziwne. Lubię jeść lody arbuzowe, ale dlaczego są w nich tomatoes?

Zrozumieliście o co biega z tym tomato? Bo ja tak, ale Wietnamka A-hai już nie, i trzeba było jej rysować to tomato i inne drobiażdzki, bo ona po angielsku słabo, jak to osoba pochodząca z karju głęboko komunistycznego. 

Osobna sprawa to chiński akcent nałożony na angielski. No dobra, my Polacy nie jesteśmy też kryształowi. Dobrze wiem, że kiedy nie uważam, moja owca (sheep) zmienia się w statek (ship), a z przeprawy z prześcieradłem (sheet) i wariacjami na temat przypominają żywcem scenkę z anegdoty o "hłabim, co zasłał łóżko". Ale - oddajmy w kwestii rozumienia asio-inglisza głos mojej koleżance:

We finished our meal and were having a conversation for a while. The Asian waiter approaches me out of five people:
"Madame, would like the beer?"
I thought it was very kind of him, but I wasn't feeling thirsty at the moment and I couldn't help but notice that he didn't ask the others.
"No, thanks."
"Taty" said my mother-in-law kindly "I think he meant the bill, not the beer."
I laughed at myself yet again and paid. Still, I can't help but notice that he didn't ask the others...

Niestety, potwierdzę - Azjaci mają to do siebie, że mamroczą paskudnie niewyraźnie zazwyczaj (chyba, że dobry nauczyciel zagraniczny/dłuższy pobyt w kraju anglojęzycznym nauczył ich mówić głośno, wyraźnie i po angielsku). No cóż, my mówiąc w języku azjatyckim typu wietnamski czy chiński też bełkoczemy straszliwie, w sposób dość trudny do zrozumienia, no chyba że z pomocą szklanej kuli i innego szpeja do czytania w myślach. 
Tak, doskonale znam ten wyraz najwyższego skupienia wyryty na twarzy interlokutora, w dodatku przeradzający się w lekką panikę lub totalne niezrozumienie - gdy rozmawiam z kimś nowym po chińsku, a ten ktoś nie kuma, że ja własnie zapytałam ile lat ma jego dziecko, albo że ładną ma koszulę... 
Młodociany, pomimo naprawdę dobrego i płynnego angielskiego, z opanowanym dużym zasobem słownictwa do tej pory myli np department, appartment i departure, wedding i waiting. A wymowy Tibet i Tibetan nie jest w stanie ogarnąć i basta. Po podaniu 10 wersji, ani trochę bardziej zrozumiałej dla mnie niż poprzednich 9 - albo się poddaje i mówi "ten kraj w górach, od Dalajlamy", albo sięga po wikipedię i pokazuje mi paluchem, o co mu chodzi. No dobra, dla mnie nie do przejscia jest chińskie coraz więcej 越來越 Yuè lái yuè (z uwagi na zestaw akcentów) oraz serdecznie witamy 歡迎光臨 huānyíng guānglín. A o innych drobnych (acz znaczących) przejęzyczeniach bym mogła opowiadać z tydzień.

Oczywiście - tak jak mi podczas pisania ręcznie zdarza się zeżreć pół krzaczka, a resztę odwrócić albo wymienić z innym krzaczkiem i stworzyć coś, co powoduje znaczące wybałuszenie i tak wielkich oczu Nauczycielki Ye - tak i literówki w anglojęzycznych tekstach powszechnego użytku są normą. Powszechnie spotykane potknięcia typu Tursday zamiast Thursday czy Marry Christmas to zaiste drobiażdżki, błahostki tak naprawdę nie mające znaczącego wpływu na zrozumienie (ależ mi się tolerancja podniosła, hły hły). 
Trochę zabawniejsze są przejęzyczenia - rodzaju roasted dick zamiast roasted duck, czy  incest stick zamiast inscent stick. Ale moim ulubionym są wielkoformatowe reklamy, okraszone tekstem po angielsku, ale takim, że można się dłuuuuugo zastanawiać, co autor miał na myśli. Ewentualnie trafiają się niezbyt fortunnie złożone całkiem poprawne słowa, dające razem w kupie nowe znaczenie - niekoniecznie zamierzone.
Ot, na przykład te dwa:

Ale - jestem daleka od szydzenia z tutejszego dziwnego angielskiego, zwłaszcza gdy przypomne sobie kłujący po oczach afisz z krakowskiego TESCO, ogłaszający przecenę na "świerk kujący", albo inne "kfjatki"...







piątek, 15 listopada 2013

Pojazd bojowy wielozadaniowy - o tajwańskich skuterynkach mowa

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy zaraz po wyjściu z klimatyzowanego wnętrza lotniska Kaohsiung - to ruch uliczny. We wczesnowieczornym zmroku błyszczała rzeka świateł, sunąca ulicą...
Ale - dźwięk był jakiś inny niż w Polsce, taki bardziej bzycząco- pierdzący.

Ze zdumieniem mój mózg przetrawił informację o hordzie wszędobylskich jednosladów śmigających z każdej strony, zwinnie, płynnie i szybko, w każdym możliwym kierunku...


Na Tajwanie skuter jest podstawowym środkiem komunikacji. Skuterem jeżdżą studenci i uczniowie ostatnich lat szkół średnich. Skuterem pomykają panie domu oraz seniorzy. Nie dziwi nikogo kierowca skutera odziany w formalny garnitur z krawatem oraz spinkami do maknietów, czy pani w mundurku sekretarskim w zestawie z niebosiężnymi szpilami tropiąca slad węża na eleganckiej motorynce dobranej pod kolor lakieru do paznokci. Normalnym zwyczajem jest "skuterowanie"psa na "moto-spacer" 

Rower jest dla dzieci (głównie starsi gimnazjaliści i niepełnoletni licealiści pedałują poboczem) i turystów, samochód z kolei wypada zbyt drogo w eksploatacji dla oszczędnych Tajwanczyków, chodzenie na piechotę zakrawa na szczyt perwersji - i wielkie poruszenie budzi informacja, że skutera nie posiadam, i posiadać nie zamierzam, chyba że w wersji pancernej w dodatku wyposazonej w przenośny anihilator i pole siłowe trzymające innych uzytkowników drogi w bezpiecznym dystansie od mego wrażliwego ego. 
Aby poruszać się skuterem po Tajwanie, należy  posiadać międzynarodowe prawo jazdy w odpowiedniej kategorii, dostępne tu dla osobników pełnoletnich. Aczkolwiek istnieją wyjątki od reguły - Mloodociany jeszcze w gimnazjum jeździł skuterem za zgodą rodziny, posługując się prawem jazdy starszego brata... A kontrole drogowe na południu Tajwanu po obczajeniu, iż prowadzi łajgłoren, czyli białas, i trzeba się będzie zmóżdżać po obcojęzycznemu - odpuszczają sobie dalszą interakcję i każą iść/jechać precz. Dodatkowo, na nowego typu skuterynki elektryczne, prawa jazdy posiadać nie trzeba - to w ramach promocji ekologii, lokalnego przemysłu oraz walki ze smogiem produkowanym przez często stareńkie i sterane pojazdy.

Więc - skuter na Tajwanie zastępuje z powodzeniem samochód. Jest szybszy i tańszy w eksploatacji, łatwiej się go parkuje a w dodatku nie  grzęźnie w korkach. A gdy posiada się kilkuosobową rodzinę?
To też nie problem. Dwuosobowy z założenia skuterek tak naprawdę może pomieścić rodzinę z dwójką dzieci i zakupami (tu - rodzina mojego kolegi ze szkoły, jak widać wszyscy przepisowo posiadają kaski)... 

Albo pięć osób. Więc po co kupować auto??? Albo mordować się z przyczepą?

Słabo widać na zdjęciu - ale zapewniam was, że ten dzieciak z tyłu jest przypięty do dorosłego czymś w rodzaju pasa bezpieczeństwa, a ten z przodu siedzi w foteliku...

Zakupy... Rozumiem, parę siatek, ale coś większego, cięższego?
Proszę bardzo:

Panowie wiozą lodówkę. Wybaczcie jakość, ale chwila minęła, zanim podźwignęłam szczękę z asfaltu i uruchomiłam aparat

Pan doposaża mieszkanie - tak, to jest materac.

Koleżanka całą przeprowadzkę z zakupami zakończyła szybko i skutecznie za pomocą dwóch skuterków (jej i chłopaka)

A gdy trzeba coś pomalować, wyremontować, ogrodzić - po co płacić za ciężarówkę, jeżeli można skuterkiem? Po co laweta, jak skuterek można holować skuterkiem?


A gdy za oknem plucha i leje? Żaden problem - parasol też da się zainstalować, ba są nawet specjalnie zaprojektowane w tym celu, o ergonomicznym kształcie dopasowanym do specyficznego dizajnu.

Skuter nawet zastępuje specjalistyczne cysterny do przewozu ładunków ADR (czyli niebezpiecznych, tak w skrócie), bowiem Tajwańczycy powszechnie przewożą na skuterku tak ze trzy butle z gazem, i nikt nie widzi w tym nic zdrożnego.

No dobra - a teraz moje ulubione zastosowanie skutera, w dodatku cudzego w charakterze argumentu... Wyobraź sobie, że masz 60 sekund na podjęcie decyzji, bowiem nikt nie będzie się oglądał na to, że stoisz na pasach, gdy skończy się czerwone...


czwartek, 14 listopada 2013

Tego nie spodziewałam się usłyszeć...

Na płaskim ekranie telewizora w niemal pustej jadłodajni migała tajwańska porcja muzyki z obowiązkowymi napisami na dole ekranu (to, gdyby ktoś tekstu nie rozumiał w wersji "spiewanej", intonowanej odmiennie niż mówiona z uwagi na wartość artystyczną).
Kręcąc mordą niczym krowa w kropki bordo wciągałam makaron z profesjonalnym slurpaniem, tak udatnym, że z daleka nie odróżnisz mnie już od autochtona, gapiąc się jednym okiem w ekran, a drugim w książkę do chińskiego.
Na ekranie roztaczał się mile wiejący chłodkiem krajobraz arktyczny, z Azjatką w czerni jakby inspirowaną Madonny "Frozen", tylko mniej się miotającą i spiewającą w milszej dla ucha tonacji, w której dopiero po dłuższej chwili rozpoznałam znajomą twarz i głos należący do Hebe Tian. 

A potem usłyszałam coś dziwnego.

Zogniskowałam słuch z całych sił. Wytężyłam umiejętność rozumienia karkołomych łamańców językowo-logopedycznych, ćwiczoną od czasu do czasu.

I prawie spadłam z krzesła.

Zbliżenie ukazało ponętne, jasnoróżowe usta mówiące wyraźnie : "Prawdo"
A potem powoli i dokładnie dopowiadające resztę cytatu z wiersza znanej polskiej poetki - "nie zwracaj na mnie zbyt bacznej uwagi".


Nie przesłyszałam się.
Piosenka promująca najnowszy album Hebe jest faktycznie inspirowana wierszem Wisławy Szymborskiej, a Hebe pracowicie uczyła się pokonywać karkołomne meandry polskiej fonetyki i składni pod okiem Polaka. 

Dla niecierpliwych/ nielubiących Hebe i chińskiej muzyki, ale ciekawej Szymborskiej w chińskim wykonaniu - ok 4:50.


wtorek, 12 listopada 2013

Z dziwnych cute gadżetów

W sklepie z artykułami papierniczymi oprócz zakątków z długopisami i karteczkami, jest też dział "zdobniczy" z figurkami i maskotkami do postawienia na biureczku w celach dekoracyjnych.

PONIŻSZY ARTYKUŁ MOŻE BYĆ LEKKO NIESMACZNY, WIĘC PROPONUJĘ NIE CZYTAĆ DO ŚNIADANIA...

Opócz Żółtej Kaczuszki i Hello Kitty można tam spotkać takie coś:


Poznajcie - Unchi-chan, prosto z Japonii.

Tak, to jest porcelanowa kupa. W celu złagodzenia drastycznego efektu i podreślenia uroku, występuje w kolorach pastelowych, w sam raz do dziewczęcego pokoiku. Unchi-chan / Unchi-kun był bohaterem kreskówki dla dzieci w wieku przedszkolnym, uczącej poprawnego korzystania z toalety. Drugi trop łączy etymologię figurki z popularnymi kreskówkami (i mangą) Dr Slump oraz Dragon Ball, gdzie pojawia się minimum trzech różnokolorowych jegomościów tegoż kształtu, zapachu i autoramentu.


W każdym razie moje pierwsze spotkanie z kupką w charakterze ... ozdobnika? odbyło się na Tajwanie, w sklepie oferującym drogie produkty "made in Japan", kiedy to rzucił mi się w oczy kubeczek, z pokrywką w nader niespożywczym kształcie zwiniętego precelka, z oczkami i usmiechem. Jak się potem okazało, do kubeczka można było dokupić cały zestaw herbaciany, utrzymany w dokładnie takiej samej stylistyce... A także - zawieszki do komórki w wiadomym kształcie i szerokiej famie kolorystycznej (na co moda przywędrowała z Japonii).


Zatem - ktoś chętny na strugaczkę/ pojemnik na pinezki/ pojemniczek na pomniejsze akcesoria biurkowe?






poniedziałek, 11 listopada 2013

11.11 na Tajwanie. Dzień "Niepodległości", "Niezależności","Nieparzystości"

W Polsce w listopadowo pochmurny i chłodny poranek upłynie pod znakiem byczenia się w ramach przedłuzonego weekendu, transmisjach uroczystości państwowych, przemów polityków i ewentualnych strajków, demonstracji oraz korków w związku z rozpoczynającycm się szczytem klimatycznym.

A na Tajwanie?
Dziś rano Nauczycielka Ye zerkneła w dziennik i się usmiechneła.
- Jaki dziś mamy dzień? - zapytała klasę (czyli mnie, oraz dwie Japonki, Miyoko i Kaede). A mnie przypomniał się majowy "Dzień Wyznawania Miłości"
Japonki nie wiedziały, ja wyjaśniłam, że dziś są urodziny Polski, najprościej ja się da (jak powiedzieć "niepodległość", "ustalenia traktatu wersalskiego" oraz "zabór" po chińsku nie mam bladego pojęcia), analogicznie do "urodzin Tajwanu" obchodzonych w dniu Podwójnej Dziesiątki - ale chyba nie o to chodziło Nauczycielce Ye, bo wąpię by miała aż tak szeroką i drobiazgową wiedzę z zakresu historii nowożytnej świata.
Zaiste - nie o to chodziło. 11.11 oraz 11:11 według zachodzniej numerologii posiłkowanej zapewne i chińskimi i indyjskimi, i biblijnymi, i innymi przesądami - jest momentem złym na wskroś, pechową datą, a dla innych szczególnie szczęśliwym. Zaś dla Tajwańczyków 11.11 z uwagi na nagromadzenie jedynek - jest Dniem Singla. W którym to dniu należy (niespodzianka!) jeść, pić i świętować, a nawet może znaleźć drugą połówkę.

Tajwańscy single - głównie płci męskiej w tym dniu będą jeść długie, smażone "placuszki" youtiao 油條, odrobinę podobe do polskiego chrustu - tylko wieksze i słone, ponadto udadzą się do barów i na karaoke - aby tam, wraz ze wzrostem smiałości skorelowanym do proporcjonalnego wzrostu poziomu % we krwi - spiewać piosenki w męskim towarzystwie, ewentualnie sie nabzdryngolić na smutno, lub nawiązać znajomość z singielką płci przeciwnej (lub tożsamej, bo na Tajwanie króluje tolerancja i akceptacja dla rosnącej rzeszy kochających inaczej).

Youtiao spożywa się z uwagi na jego kruchość i łatwość rozdzielenia na dwoje - co symbolizować ma koniec nieparzystości, a przegryza się owego preclo-palucha faszerowaną bułeczką na parze baozi. O, jak tu

Święto Singla jest tradycją stosunkowo nową - a swiat usłyszał o niej szerzej w 2011 roku, gdy z uwagi na nagromadzenie jedynek w dacie, chińskie domy towarowe zorganizowały alternatywę dla walentynek i przyciągnęły tłumy singli. Notabene, spora część z singli podczas shoppingu i innych atrakcji towarzyszących obchodom poznała swoją druga połówkę, i w lutym wróciła - obchodzić Walentynki :D 
A jak ja będę świętować Dzień Nieparzystości? Ano, będę musiała przyłączyć się do sprzątania terenu wokół budynku, bo z uwagi na zagrożenie dengą w miasto ruszyły kontrole inspektoriatu d/s komarów, i nasz dom dostał ostrzeżenie, że jest nieco zbyt "komar friendly" i jeżeli nie poprawimy jego obronności, dostaniemy mandaciki... Ale kto wie, może przy tej robocie poznam jakiegoś interesującego singla?

sobota, 9 listopada 2013

Kraj wynalazców papieru...

Chińczycy wpadli na pomysł Czterech Wielkich Wynalazków: papieru, druku, kompasu i prochu strzelniczego już wiele tysięcy lat temu. O dwóch pierwszych w odsłonie praktycznej dziś opowiem szerzej.

Według kronik, minister rolnictwa Cai Lun,  urzędnik na dworze cesarza He Di wynalazł opracował przemysłową, a więc masową metodę produkcji arkuszy papierowych z użyciem szmat jedwabnych i lnianych. Zachwycony nowinką, tańszą niż jedwabne zwoje i lżejszą niż bambusowe tabliczki - cesarz He Di nagrodził eunucha- kancelistę złotem i szlachectwem - co niestety nie wyszło temu ostatniemu na zdrowie. Zamroczony nagłym splendorem wplątał się w intrygi i rozpoczął życie ponad stan, co zakończyło się wyrokiem sądu. Po śmierci wdzięcznego cesarza He Di - Cai Lun, wezwany przez nowego cesarza do odbycia kary, popełnił samobójstwo wypijając truciznę.
Druk powstał niemal równolegle z papierem Cai Luna. Chińską metodę określa się fachowo jako estampaż, czyli przybijanie kamiennych pieczątek. Ze zrozumiałych względów, u Chińczyków wyglądało to nieco bardziej skomplikowanie niż u Gutenberga... Układano poszczególne znaki-pieczątki, lub tworzono wyrytą w kamieniu lub drzewie matrycę, i ją odbijano.


W tajne tajniki supertajnej tajemnicy wprowadzono mnie podczas wycieczki dla tępych zagraniczniaków - i sama zrobiłam swój arkusik papieru czerpanego w wybranym kolorze, okraszonym dla ozdoby płateczkami kwiatuszków, a potem jeszcze na ów arkusik naniosłam za pomocą worka z tuszem nadruk. O tym niebawem, w którymś z kolejnych wpisów

Tajwańczycy - potomkowie Chińczyków o czterech wielkich wynalazkach uczą się już w przedszkolu. A papier i jego przetwory... No cóż. Może pokażę wam taki standardowy tajwański sklep papierniczy... 
Biznes "stationery" jest bardzo perspektywiczną i prężną działalnością. Wpływa na to pęd do nauki (przymus raczej), zastosowanie technik głównie pamięciowych, oraz - zamiłowanie do cute kawaii, ke ai. No i niebagatelna mania kupowania...
Pierwszy raz zobaczyłam tajwanski papierniak - i zdębiałam, mózg stanął mi w w poprzek a oczy nie wiedziały gdzie się zogniskować, ujrzałam bowiem Halę Marzeń. Wszystko było takie - śliczne, ładne, praktyczne, kolorowe, odjechane, potrzebne mi natychmiast... I tylko portfel z bardzo ograniczoną zawartością pozwolił mi nie wydać tam minimum średniej krajowej brutto, i nie wyjść w charakterze wielbłąda, objuczonego dobrością wszelaką...
No dobra. 
W Polsce mój studencki zestaw piórnikowy wyglądał mniej więcej tak:

ołówek, gumka, długopis, ewentualnie jakiś zakreślacz i coś kolorowego, plus w porywie szaleństwa zakładko- separatory. Bida z nędzą i nuuuuuudaaaa.
Natomiast na Tajwanie... No dobra, udaje mi się już trzymac nerwy i ręce na wodzy, pozostawać obojętna na zew żelopisów w tęczowych barwach, ignorować długopisy i gadżety okołodługopisowe wręcz proszące się o zabranie do domu, oczy odwracam od bogactwa innych pomocy naukowej i do tego sklepu koniecznie zabieram kartkę z planem zakupów oraz plus minus odliczoną kasę (i tak wychodze zazwyczaj z czymś ekstra, ale nie bakrutuję)... No bo jak tu oprzeć się chęci posiadania takich cudów do pisania (przykladowo, bo wybór jest szeroooki):

Przecież to jak cukierki! Jeżeli preferujesz żelopis, nie ma problemu, można do żelopisa zakupić nakładki - i takie do wygodnego trzymania, i takie, które nadadzą piórnikowi indywidualny rys.
A kubki na długopisy i inne biurowe drobiazgi? Jakie kubki, trzymac w kubku lub puszce jakikolwiek artykuł piśmienniczy to grzech, gdy można mić na stoliku takie coś:


Tak, to są gumki do mazania, pomocnik biurowy, taśma miernicza i stojak na pisaki...
Ale najwięcej piszczenia i zastygania odstawiłam koło dłuuugiej półki z karteczkami, po polsku "markerami", "separatorami", "znacznikami", "sklerotyczkami" kojarzącymi się głównie z czymś żółtym, przylepionym na dokumentach, z prośbą o poprawkę... Tajwańskie "sticky notes" to zupelnie inna liga. Zresztą - popatrzcie sami:








 


No i jak tu nie zapałać wielkim uczuciem chęci natychmiastowego posiadania? Zaraz wszystko jest "super-potrzebne" i "megaprzydatne", "mogące na 100% pomóc w nauce", "konieczne do ułatwienia pewnych czynności" albo - po prostu będzie tak fajnie wyglądało na moim stoliku. Ale że jedno to tak skromnie i ubożuchnie, to aż ręka świerzbi o dołożenie do koszyka sąsiedztwa, bo razem to dopiero jest efekt...
Młodociany prawie pokładał się ze smiechu, widząc me rozterki i dylematy, piski i ADHD międzypółkowe. W końcu nie wytrzymał i spytał:
- Czy wy w Polsce nie macie sklepów papierniczych?
- Mamy. Ale nie takie fajne. I mniejszy wybór fajnych rzeczy, i w ogóle, rzadko są tak wystawione luzem bez bodyguarda i systemów alarmowych, bo by szybko nóg dostały...
- Ale przecież to nie jest coś drogiego! Po co kraść?

Ceny? Jednostkowo od 2zł do ok 10zł, podobnie jak w Polsce -może ciut niższe. Ale... Wiadomo, jak sklep tani, to wyda się na tanie gadżety małą fortunkę, co też uczyniłam ostatnio - i teraz zamiast spożywać jakiegoś rarytasa, to smętnie gapię się na gumki do mazania w kształcie torcików tudzież pojemnik na pinezki przypominający do złudzenia hamburgera...

piątek, 8 listopada 2013

O ogrodach... ogródkach... doniczkach...kwiatkach

Tajwan to mała wyspa, z wilgotnym i ciepłym klimatem - więc logiczne, że powinna przypominać rajski ogód pełen kwiatów, owoców, drzew, zwierząt, papug, motyli, elfów w zwiewnych sukienkach i tak dalej, co sobie człowiek zamarzy.

Zatem każdy nastawiąjący się na ogrodowe pikniki, spacery po kwiecistych łąkach oraz te papugi, małpki wraz z elfami, szemrzącymi potokami, rabaty eksplodujące kwieciem, drzewa uginające się od owoców - może się zawieść srodze, przynajmniej w dużym lub średniej wielkości mieście. Bo oprócz bycia rajską wyspą, Tajwan jest także wyspą małą, zamieszkałą przez chińską ilość ludzi upchanych na niewielkiej nadającej się do kolonizacji powierzchni. Bowiem tak lekko licząc z połowa wyspy Tajwan to góry bądź inne tereny niezbyt odpowiednie do budowania czegokolwiek, z różnych względów, najczęściej nachylenia lub niestabilności gruntu.
Dlatego też ceny ziemi użytkowej, której sprzedaż obwarowana jest licznymi obostrzeniami, są niebosiężne. Podobnie zresztą cenne m2 mieszkań i działek budowlanych. Jeżeli kiedykolwiek zdarzyło się wam walczyć z klaustrofobią na nowopowstałym osiedlu budowanym według standardów biznesowych, gdzie wszystko jest za blisko i za wysokie - zapewniam was: według tajwańskiego dewelopera takie np osiedle Europejskie w Krakowie to szczyt rozrzutności, normalnie marnotrawstwo cennej powierzchni, którą możnaby sprzedać, odległość między blokami 5m, pfyyy.

Zatem siłą rzeczy - ogrody przydomowe nie są zbyt popularne. Owszem, w ramach dbania o zdrowie i zachowania eko równowagi w Kaohsiung miasto zafundowało liczne parki, ale rabatek, kwiatków i wiewiórek brak.

- w okolicy Pier2 są za to rzeźby z wielkimi dupami ustawione kolorowo wzdłuż alejki, a na dawnej bocznicy portowej rdzewieje malowniczo złom, ułożony w rozmaite instalacje

- W Art Parku nawet można znaleźć i rabatki, a oprócz tego - rzeźby rzecz jasna i odjechane znaki drogowe.


- W Wetland Parku rzeźb nie ma (inna tendencja i moda architektoniczna), za to są mosty, pomosty i kręte ścieżynki wokół rachitycznych drzewek i krzewinek (no dobra, po wakacjach i tajfunach jest o niebo lepiej, roslinność jakby zgęstniała i ożywiła się).


- W najstarszym chyba w Kaohsiung (i największym) parku wokół Chengqing Lake (Jeziora według nazwy Krystalicznej Czystości, w realu nieco bardziej zagloniałego) są bilety wstępu (!!!), jest pagoda, plac zabaw dla dzieci, kilometry alejek i krzaczorów - ale kwiatki spotkamy tylko na wejsciu

- W okolicach centrum Hakka jest kolejny park, przybrany elementami kwiatowymi charakterystycznymi dla kultury Hakka (i straszą tam też niekoniecznie charakterystyczne dla kultury ludu Hakka komary wielkości wróbli)


- W okolicy Wendzarni są dwa małe parki i jeden duży, z trzema świątyniami. Mały  park ma wymiary ok 10 m szerokości i z 50 m długości. Z kolei duży park przyświatynny jest wielki, zajmuje całą górę, i z uwagi na bliskość jeziorka (feng shui wymaga wody i wzgórza przed świątynią...) straszą tam bliscy krewniacy komarów z Parku Hakka.

- Wzdłuż Love River na długości minimum 5 km zorganizowano kulturalny deptaczek w cieniu drzew, z obrazkami z kwiatów doniczkowych zmienianymi stosownie do okoliczności (ostatnio na topie były kaczuszki, wcześniej serca, jak to na Rzekę Miłości przystało...).

- Kaohsiung ma nawet park na stacji metra :D Dookoła stacji Central Park zlokalizowano (niespodzianka) - park, z krzakami i rzeźbami (a jakże... :D, w końcu Miasto Sztuki), jeziorkiem, fontanną i kortami tenisowymi. A kontynuacją Central Parku jest wejscie do metra. Środkiem płynie szamrząc radośnie prawdziwy strumyk, bokami bujnie płoży się jaskrawozielony trawnik hodowany w tradycyjnie chiński sposób - na tarasach, a do tego optymistyczny akcent wprowadzają kręcące się wiatraczki w kształcie słoneczników i innego kolorowego kwiecia.


Przy czym stanowi to wszystko dobro publiczne, za ciężką kasę fundowane i dotowane przez rząd. 

Ale ogrody prywatne?
Hmmm... Nie spotkałam, nie w Kaohsiung. W ogóle idea posiadania domku wolnostojącego z ogrodem jest zarezerwowana dla osób tak obrzydliwie bogatych, że aż wstręt i mdłości łapią na samą myśl o patrzeniu w ich stronę. 
Ogródek prywatny kojarzy się też z własną marchewką i bazylią, ale kwiatki? Oj tam, oj tam. Jak się zapłaciło grubą kasiorę za każdy centymetr kwadratowy zakupionego/wynajmowanego domu, to wszytsko ma przynosić dochód równoważący ten wydatek. No dobra, wyjasnię. Mieszkam w średnio zadupiastej okolicy będącej odpowiednikiem hmmm.... powiedzmy osiedla Złocień w Krakowie, albo innego Łęgu. Do metra (czyli głównej arterii komunikacyjnej) mam jakieś 20 minut autobusem, 30 minut na piechotę, do zjazdu z autostrady - 10 minut na piechotę. Okoliczne domki liczą sobie w znakomitej większości tyle lat co ja, jak nie więcej. I w tej okolicy za m2 mieszkania trzeba zapłacić ok 10-15000 PLN. Nauczycielka Zheng mieszka z kolei w wypasionej lokalizacji koło Art Parku, gdzie w niedawno wybudowanych wieżowcach, niemal sklejonych ze sobą dla oszczędności marnotrawienia cennej przestrzeni, mrowie ludzików zakupiło dziuple płacąc od metra przeszło 25000 PLN. 
No więc siej sobie człowieku spokojnie rutę i macierzankę na czymś, co kosztowało powiedzmy... bazylion obiadków, trylion herbat z kulkami itp. A możesz tam postawić np kioseczek i sprzedawać kanapki, żeby się grunt amortyzował... Albo babcię możesz posadzić, niech recyklinguje i oddaje odpady do skupu. O! A nie, że zachciewa się malw bzu i fiołków...

Ale tajwański człowiek nowoczesny jest, wie że kontakt z zieleniną wskazany. Albo tradycjonalistą jest i wie, że kontakt z zielenią wskazany. Zatem co robi? Ano, w domku jednorodzinnym na wolnym skrawku przestrzeni upycha donice z krzolami, koniecznie "szczęśliwymi" i "przynoszącymi pieniądze", ewentualnie dość pragmatycznie - odganiającymi komary. Tylko wyjątkowi esteci machną sobie coś kwitnącego, bo jest to "mafan" - trzeba przycinac, podlewac, zamiatać i pilnowac, żeby dzieciarnia okoliczna nie skubała, albo kot sąsiada nie pożarł kwiatuszków, i nie szalał potem urozmaicając później kolorystykę okolicy tęczowymi pawiami.
Najpierw - jak wygląda taki ogród w wersji A) Użytkowej B) Instytucjonalnej C) Cywilnej. 

Użytkowy, czyli zarabia na siebie. W tym wypadku to ogródek jakiegoś metalowego zboczeńca. Wszystko posegregowane, poukładane, nie zarejestrowałam żeby ktoś coś dokładał lub wynosił, więc albo przedsiębiorczy właściciel czeka na lepsze ceny, albo gromadzący to starszy pan zmarł, a rodzina kłóci się o schedę.

Instytucjonalny, czyli ten z trawnikiem, zraszaczem, rabatką i grafitti (czyli mający powiedzmy europejską stronę wizualną) oraz płotem nalezy do Wendzarni. 

Cywilny - zaraz obok, te doniczki z chaberdziami. 

Trochę ubogo... Na usprawiedliwienie Tajwańczyków podam ze trzy powody więcej od razu, dlaczego ogrody mają takie jakie mają. Po pierwsze, ten kraj jeszcze 30 lat temu był biedny aż piszczało. Głodni ludzie mają ograniczone potrzeby estetyczne, kręcące się wokół napchania żołądka, a nie w głowie im jakieś tam konstrukcje z paprotkami i wodotryskami, więc jakim cudem na takim gruncie miała  się rozwinąć powszechna chęć posiadania czegoś ulotnie ślicznego i niepraktycznego?  Między innymi dlatego na wypasionym tarasie mojego bloku, który to taras jest większy od mojego mieszkanka i mógłby być fenomenalnym miejscem na odpoczynek wśród zieleni, ze stoliczkiem do kawy, donicami i hamakiem, a nawet by się dało jakieś oczko wodne zmontować - otóż na tym na oko 30metrowym tarasie znajduje się: pralka i wieszaki na pranie oraz masa kurzu i jakieś nieliczne graty.

Po drugie, współcześni Tajwańczycy pracują. I to nie jak w Polsce w urzędach i posadach państwowych do 16 przepisowe 8 godzin, tylko - do 17, 18 jak nic, a 10  lub 12 godzinny dzień pracy uprzywilejowanego rządowego "białego kołnierzyka" nie jest czymś dziwnym, no chyba że w kontekscie - "co tak mało". Bezrobocie wynosi tu coś około 5%, więc nie ma za bardzo ludzi dysponujących wolnym czasem na grzebanie w rabatkach na poziomie zaawansowanym. Emeryci też pracują, trochę z przywyczajenia a trochę dla pomocy rodzinie.

 Po trzecie - klimat jest jednakowoż zabójczy - zwrotnikowe słońce wypala wszystko, co profilaktycznie nie dostanie nóg i nie schowa się w cieniu, a w mieście dochodzi do tego takie zanieczyszczenie, że Krakowski Alarm Smogowy to by chyba kopyta wyciagnał na pierwszy wdech. Wody opadowej mało, niezbyt regularnie, to i z kwiatków przeżyją głównie komandosi, posuszeni i odporni na wszystko.

Ale! W Art Center znalazł się pośród nowoczesnych rzeźb złomiarskich (dalej mnie intryguje, jak to jest że pomimo relatywnie wysokich cen surowców wtórnych nikt tej dobrości leżącej luzem nie spieniężył??? 

W Polsce potrafią tory tramwajowe wykręcać, a tu leży i nic.) także na razie maleńki kawałek ekspozycji poświecony ogrodnictwu.  Który z przyjemnością załączam. I szczerze mówiąc, choć dyletanctwo me w dziedzinie hodowli (hyy, utrzymania przy życiu) roślin jest zbliżone do indolencji w sferze kulinarnej (lubię jeść, ale gotować... wiadomo) - zafundowałabym sobie taki wazonik w kąciku pokoju, a w nim jakieś zielsko na komary, na aromat w pokoju, i na kwiatuszki też. Gdyby tylko nie drobny niuansik, iż owo draństwo należy na moje piąte (po polsku czwarte) piętro wnieść...

Dla wnikliwych i dysponujących wolnym czasem - proponuję wklepanie w Google Maps takiego adresu: Měishù Park, 美術館路, Gushan District, Kaohsiung, Tajwan i poświęcenie chwili na zabawę w Street Viev. Co prawda zdjęcia są stare, sprzed dwóch lat - a od tego czasu wiele się w Art Parku zmieniło na lepsze, ale można zerknąć na wrześniową tajwańską aurę, na mnogość kwiecia i wypalony słońcem trawnik, oraz monstrualne bloczyska (2 lata temu jeszcze w niezbyt licznej reprezentacji...).

A mi pozostanie przyznać się, że na Tajwanie nigdy nie byłam, i tak tylko podróżuję palcem po mapie i fejsie :D

Aha, przewiduję nagrodę specjalną dla tego, kto znajdzie syrenkę ze znaku "Nie karmić zwierząt" oraz inne atrakcje (od razu mówię, nie wszytskie są w posiadaniu wujka Googla) opisywane przeze mnie w poście o Art Parku





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...