środa, 31 lipca 2013

Przeprosiny

Nadeszły wakacje, ja ewakuowałam się z Tajwanu zagrożonego  letnimi kataklizmami czyli upałami powyżej 35C, Miesiącem Duchów i tajfunami. Oraz pomniejszymi uniedogodnieniami.

Gdy małe żółte ludziki oraz ryż przejadły mi się w stopniu straszliwym i zaczęły irytować z mocą grożącą ludobójstwem (oraz wysłaniem ryżu w niebyt) – trzeba było spakować manele i wrócić do chlebowo-kartoflanej rzeczywistości. Oraz ogórków małosolnych, truskawek z krzaka i robienia zakupów bez pokazywania paluchem.
Przepraszam moich Czytelników, za zaburzenie rytmu porannej kawy połączonej z przygodami tajwańskimi. Przepraszam, że nie piszę obecnie zbyt regularnie (delikatnie mówiąc) gdyż zajęta jestem wakacjami studenckimi, czyli ciułaniem grosiwa. Oraz zwiedzaniem. Jednakowoż pozostało kilka tematów tajwańskich, które chcę zaprezentować światu, i mam nadzieję się z tym wyrobić do końca wakacji…
Uprzedzając pytania – tak, wracam na Tajwan. Jakoś mi lepiej tam niż tu, pomimo wielu mniej i bardziej upierdliwych drobiazgów.
Tak, będę kontynuowała pisanie bloga – nie wiem tylko w jakiej formie i na której platformie – przypominam, blog istnieje też w kopii na bloggerze.
Tak, notki mogą być krótsze bo przewiduję znacznie mnie wolnego czasu.
Ale – serdecznie zapraszam! I dziękuję za to, że uzbierało się prawie 30 000 wejść w ciągu niecałego roku. Dziękuję za komentarze i słowa wsparcia oraz podrzucane tematy i inspiracje.
Do zobaczenia niebawem!

sobota, 20 lipca 2013

Chińska medycyna w praktyce – jedz cukier trzcinowy na…

Nadeszła pełnia, a wraz z nią czas, gdy gotuję makaron w czterech garnkach ( A dlaczego w czterech? Bo TAK!!! I nie wtrącaj się), czyli znany każdemu mężczyźnie i kobiecie przemiły objaw zwany syndromem napięcia przedmiesiączkowego. 

I wszystko zaczęło mnie niemiłosiernie wk..wiać. Kochany Młodociany dzielnie znosił z azjatycką uprzejmością mieszankę wybuchową sobaczenia, psioczenia wraz z czepianiem się szczegółów połączoną z rozżaleniem, szlochami i marudzeniem- przez jakieś dwie godziny, po czym poszedł po rozum do głowy i wuja gógla po poradę. A następnie zawinął się, pytając czy nie potrzebuję czegoś – i zniknął.
A ja pogrążyłam się w otchłani rozpaczy i żalu nad tym, że mam krzywe nogi, jestem brzydka, głupia, nieogarnięta życiowo, a ponadto nikt mnie lubi i nie kocha, nie osiągnęłam w życiu niczego i w dodatku zraziłam jeszcze bogu ducha winnego Młodocianego, wyganiając go precz. Standardzik znaczy.
Młodociany wrócił po dwóch godzinach, rozłożył się skromnie w kątku łóżka i rozpoczął indagowanie – czy wszystko w porządku, czy czymś się martwię, czy może u mnie w domu jakieś problemy, albo mi kasy brakuje, albo do doktora trzeba pójść… W końcu w zawoalowany sposób dałam znać w czym rzecz, na co Młodociany się uśmiechnął i skwitował – aaaa dobra przyjaciółka przybyła! Tak też sądziłem!
No niech ci będzie, my to zwiemy ciocią z Ameryki w czerwonym mercedesie. Albo inaczej, mniej przyjaźnie.
Na takie dictum Młodociany najpierw wręczył mi smętne różyczki ze zdechłą kokardką, wydobyte z czeluści plecaka – „Bo taka smutna jesteś, to chciałem ci kupić coś na rozpogodzenie”. Pomimo ewidentnej brzydoty tego pseudobukietu (dekoracja wnętrz i florystyka są widać na podobnym poziomie na południu Tajwanu) – nie sposób się było nie uśmiechnąć. 
A potem wygrzebał jeszcze plastikowy słoiczek z nieforemnymi brunatnymi bryłkami i wielkim napisem 黑砂糖 hēi shātáng – czarny cukier trzcinowy. „Powinnaś to jeść, to pomaga kobietom, tak mówi chińska medycyna”. Zamiast najtańszej bombonierki dla teściowej wolałabym lody z czekoladą i truskawkami (akurat był to grudzień, czyli sezon na tajwańskie małe i kwaśne truskawki) – ale propozycja udania się do miłej narożnej knajpki ze skrobanymi lodami została storpedowana momentalnie.
-Nie nie nie!- oświadczył po polsku Młodociany, czym wbił mnie w podłogę niczym słup z wielkimi gałami i opadniętą szczęką (bo akurat tego wyrażenia nie uczyłam go nigdy, wietrząc problemy wynikające ze sprzeciwu wszelakiego), po czym po angielsku kontynuował- powinnaś unikać zimnych i wychładzających produktów, bo zaburzają krążenie energii w organizmie. Pij herbatkę, ale nie z cytryną bo wychładza, i nie tykaj zimnej wody..
-Skąd ty to wiesz? Macie jakieś zajęcia w szkole o chińskiej diecie?
- Eee, nie… My to w sumie wiemy tak po prostu, ale wolałem zapytać się mamy jak ci pomóc… No wiesz, ona jest jedyną kobietą w naszej rodzinie, i zna się na chińskiej kuchni.
- Rozmawiałeś z twoją mamą o mojej menstruacji???
- No a z kim miałem rozmawiać? Ona też to ma, a ja nie, więc nie wiedziałem jak ci pomóc.
Przełknęłam pogaduchy na temat mojej fizjologii – bo w sumie od pierwszej wizyty w chińskiej klinice medycyny tradycyjnej, wróżącej z pulsu, tęczówki i języka – pamiętam zainteresowanie kwestią menstruacji właśnie oraz defekacji. Pytania odnośnie tego, czy mam normalny okres, opisywanie szczegółów odnośnie jego długości, obfitości i sensacji towarzyszących poprzedzone podobnym wywiadem zgłębiających kształt i kolor mego stolca były nieco mafan, czyli żenujące, ale w końcu jestem u lekarza… To nic, że dookoła kłębił się tłumek tajwańskich babć chętnych do zaczerpnięcia wiedzy na temat trawienia  wedle obcokrajowca – poszłam w szczytnym celu.
Ale spokoju nie dawało mi coś innego… „Kto cię nauczył mówić nie?” – szukałam winnego  mej potencjalnej porażki negocjacyjnej.
- Sam na to wpadłem… Bo wiesz, ja jestem bystry i spostrzegawczy i widziałem jak na swoim komputerze wciskasz TAK, czyli YES, a obok jest guziczek NIE, który pewnie znaczy NO, no i właśnie spróbowałem, i tak własnie jest – prawda?
Nie minęło dwa tygodnie od naszej miłej konwersacji, a Wendzarnia ogłosiła dobrowolny obowiązkowy konkurs krasomówczy. Z którego udało mi się wykpić – ale esej o problemach jakie napotyka obcokrajowiec uczący się chińskiego i wizytujący Tajwan oddać musiałam i basta. Nawet musiałam go wygłosić, całe szczęście już nie publicznie a na forum klasy, z obowiązkowym PPT. Za to na konkursie koleżanka Japonka opowiadała o zaskoczeniu wynikającym z odmienności kulturowej, konkretnie o tym, że Tajwańczycy są otwarci i szczerzy i bezpośredni (uśmiałam się wyjątkowo, bo akurat w tej materii zdanie posiadam zgoła odmienne, ale cóż, Japończycy są inni od Europejczyków i mają inne kanony wszystkiego). I padło tam własnie kilka zdań – że Tajwanka nie chciała zjeść lodów, bo jak to ładnie powiedziała -好朋友來了Hǎo péngyǒu láile czyli -przyszła moja przyjaciółka. Japonka rozgląda się po sali – że gdzie, kto, co, po co, na co etc, i pyta – ale co ma przyjaciółka do lodów? Sam nie widziałabym zbyt wielkiego związku, no może taki, że we dwie trzymają reżim dietetyczny i wspierają się w odchudzaniu.
Tajwanka z opowieści roześmiała się i narysowała na serwetce - 好朋友 – czyli dobra przyjaciółka. A pod spodem -女 子 月 月 友, przekreśliła 友 i wstawiła  有, które czyta się dokładnie tak samo, ale znaczy co innego. Japonce wystarczyło spojrzeć na krzaczki i zrozumiała, mi trzeba było chwili (i pomocy tajwańskiej koleżanki siedzącej tuż obok), żebym zakumała. 好 czyli dwa znaczki pisane razem to „dobrze, dobry, dobra itp”, ale  女 子 pisane osobno to kobieta,朋 to połowa słowa przyjaciel, ale osobno dwa znaczki to 月 月  miesiąc i miesiąc,  有 – mieć. No tak, kobieta ma co miesiąc, dobrą przyjaciółkę – aaaaa! Eureka! Homofonii (o ktorej pisałam wcześniej – KLIK) ciąg dalszy.
Innymi słowy, w związku z przybyciem dobrej przyjaciółki zamiast obżerać się czekoladą – powinnam wchłaniać lekko wilgotne bryłki trzcinowej słodkości made in Taiwan. Co też uczyniłam, pod baczną kuratelą Młodocianego w wersji mama Maxie, faszerującego mnie owym cukrem niczym kaczkę na świąteczny stół. Złe to nie jest, aczkolwiek czarny cukier nie wyprzedził żelek Haribo oraz batoników Bounty na liście ukochanych słodyczy
A co poleca chińska medycyna. na bolączki wszelakie? Ooo, lista jest długa, zawierająca składniki apetyczne – na przykład winogrona czarne dla kobiet miesiączkujących i osłabionych, imbir dla rozgrzania organizmu; apetyczne acz kłopotliwe towarzysko – typu czosnek i cebula dla mężczyzn (obżera się nimi Młodociany, bo pomagają na testosteron, a testosteron pomaga uzyskać mięśnie i podnosi efekty ćwiczeń. Gdy krzywię się na unoszący się wokół fetor, rezolutnie kwituje, że przecież nie będziemy się całować, to co mi szkodzi?) i całkiem nieapetyczne – od psich i byczych siusiaków na potencję, przez niedźwiedzią żółć i obrzydliwe proszki kręcone z bóg wie jakich ziół, o smaku gorzko wykrzywiającym dziób na dziesiątą stronę… No i oczywiście – pić dużo wody. Bardziej szczegółowa dietę zaleca pani doktor po słuchaniu pulsu, wykreśleniu diagramu i przeanalizowaniu wzajemnych związków naszej wątroby, płuc, serca, nerek itp. Dieta jest indywidualna – ale Chinki wiedzą co z czym jeść, dokładnie tak jak my wiemy że na ból żołądka pije się mięte, a po wypiciu rozweselającego dziurawca nie wychodzi się na słońce. Jeżeli macie jakieś pytania odnośnie diety chińskiej, co na co i z czym – piszcie, postaram się dociec i wyjaśnić.

piątek, 19 lipca 2013

Na Wyspach Bergamutach podobno jest kot w butach…

Widziano także osła, którego mrówka niosła … reszta dobytku tutaj KLIK. Z ukłonem dla Piotra Fronczewskiego, Jana Brzechwy i Pana Kleksa.

 A na Wyspach Penghu, znanych Europejczykom jako Peskadory?
Nazwę Penghu tłumaczy się jako „spokojne jezioro” – gdyż wysepki i wyspy rozrzucone są na kształt owalu. I gdy Cieśnina Tajwańska nie rozpieszcza spokojnymi wodami, burzy się i faluje – wewnątrz atolu woda jest błękitno-spokojna.
Atol – to wyspy koralowe. Z Penghu pochodzą słynne na Tajwan z przyległościami wyroby z czerwonych i białych oraz różowych korali, ponadto, rzecz jasna jak na krainę morską – wszelkiej maści i wielkości wyroby z ryb i owoców morza. Szłam plażą podczas odpływu – i oprócz stert wodorostów, deptałam też muszle i muszelki (kiedyś używane zamiast walut wymienialnych), miękkie koralowce, jeżowce oraz skamieniałe gałązki i mózgokształtne kamienie, a spod nóg pryskały mi kraby. Właściwie mogłam rozwiązać problem okolicznościowych gadżetów w trzy minuty, zbierając co bardziej pogięte wytwory głębin – ale nie wiem, jak celnicy w Hongkonu zareagowaliby na plecak wypchany kamieniami…
Idea odwiedzenia Peksadorów narodziła się z niczego… Ot, pewnego dnia posarkałam na czarny piach Siziwanu, co lepi się do wszystkiego i nie da się go zmyć, na krewetki w ryżu krewetkowym, widoczne chyba pod lupą lub w wynikach analizy spektrometrem, na wodę w której nie da się pływać, bo jest jak rosół ciepła i tłusta – i Syrenka Tang zapytała wprost: A może pojedziesz na moje wyspy? Drugi raz zapraszać mnie nie trzeba było…
Wypływaliśmy z Kaohsiung bladym świtem, o 8 rano, i żegnała nas ponura pochmurność potajfunowa, z deszczem, wiatrem i falami w bonusie. Przez moment istniała możliwość  że pomimo kupna biletów z klasie droższej (czyli leżanek na najwyższym piętrze, klasa tańsza to fotele upchane w czeluściach pokładu), przejścia przez kontrolę podobną do lotniskowej, z paszportami i bramką wykrywającą metal i materiały radioaktywne, pomimo zadekowania się w ciasnawej kabince – pojedziemy, ale do d… na raki łapać szczupaki, bo 120metrowej długość prom po prostu nie wypłynie… No, ale wypłynął – jednak, nie da się ukryć, bujało nim dość potężnie, co ululało całą naszą trójkę do słodkiego snu, z którego wyrwał mnie dzwonek na lancz (zawartość soli w ryżu i reszcie pudełka była zgodna z zasoleniem wody oceanicznej tudzież jeziorka w Kopalni Wieliczka) oraz Eminem, ogłaszający „I am not afraid”, co optymistycznie ogłaszało zbliżanie się do portu Magong.
 Ponoć na Penghu deszcz trwa maksymalnie 10 minut, a potem jest słońce, słońce i jeszcze więcej słońca. Trafiłam na odstępstwo od tej reguły – lało resztę dnia, uspokoiło się dopiero przed pokazem końcowym Festiwalu Fajerwerków (filmik – KLIK), więc oglądałam zamknięcie na ciemno-pochmurnym niebie, ale bez parasola. Widowisko odbywało się na Tęczowym Moście i okolicach, i trwało pół godziny, więc kark mógł solidnie zesztywnieć… 
Penghu to przede wszystkim plaże – koralowe i lawowe: płaskie, wysypane złocistym piaseczkiem i umajone okazami życia podwodnego wywalonego przybojem na śmierć sromotną, oraz strome kolumny lawy, wyglądające jak irlandzka Droga Giganta, plus rzecz jasna – ostre kamienie koralopochodne. W zatoczkach i zatokach turyści (bo po co cywilizowanym Azjatom plaża? Skoro opalanie uważają za grzech śmiertelny i skrajną durnotę graniczącą z lekkim pomieszaniem zmysłów) szaleją na bananach i skuterach wodnych, bawią się w windsurfing (nawet Mistrzostwa Świata się tu odbywają), oczywiście rozwalają się na leżakach i spiekają na tropikalny brąz ewentualnie jeszcze fruwają na deskach od kitesurfingu lub nurkują… A Tajwańczycy – grillują :D
Cała wyspa zbudowana jest z korala. Domy i płotki też – te starsze (obecnie bowiem na Tajwanie domy stawia się z łopatologicznie lanego żelbetonu, z uwagi na trzęsienia ziemi i inne atrakcje) – no bo płotek potrzebny jest, gdyż od oceanu wieje jak nie z lewa na prawo, to z prawa na lewo – i wywiewa sadzonki, kiełki i roślinki. A z czego budować, jak nie z koralowych buł, które walają się wszędzie?
Ponieważ Penghu to wyspy, to zamieszkują je – co za niespodzianka – rybacy, a co za tym idzie – dieta oparta jest o wszelkiego autoramentu – małże, krewetki, rybki i ryby, a nawet jeżowce. Ponadto mają tu lody z kaktusa (powiedzmy, że nie zostały moim faworytem w dziedzinie przysmaków, ale nie trafiły do kategorii „dać wrogowi i patrzeć jak się męczy”), brązowe ciastka i krowy. Na widok których Max dostawałam regularnej ekstazy, powtarzając radośnie 牛niú! po ujrzeniu każdego rogatego zwierzaka pasącego się przy drodze. Natomiast na widok wołu (tak właściwie, to te krowy to raczej brązowe woły, stosowane do roboty w polu, a nie produkcji mleka) włażącego dostojnie na drogę – mało nie padł z wrażenia, że takie wielkie, tak blisko i tak niebezpiecznie ojejejejej. Mimo wszystko- 牛niú!
Poza tym Peskadorianie (no dobra – jak inaczej nazwać mieszkańców Archipelagu Penghu, znanego jako Peskadory?) mają zmysł estetyczny i kreatywność rozwiniętą chyba nieco lepiej niż w pozostałej części populacji głównej wyspy. A że kultura recyklingu jest tu rozpowszechniona nad podziw skutecznie (problemy polskiej ustawy śmieciowej zostałyby wyśmiane konkretnie) – to domy, szkoły, hostele i stacje benzynowe udekorowane są pomysłowymi wynalazkami -samizdatami z tego, co wyrzuciło morze – bojami i kulami rybackimi, konarami pogiętymi w abstrakcyjne kształty, kamieniami, muszlami i innymi „zdobyczami”. I słusznie, składować nie ma gdzie, a co się ma zmarnować?
Drobnym minusem jest brak urozmaiconej roślinności – parę palm kokosowych na krzyż, dużo krzoli i wysokiej trawy, trochę iglaków, z daleka podobnych do choinek – co w sumie nadawało głównej ulicy wyspy wygląd fińskiej autostrady…Nie powinno więc zdziwić nikogo, że pobożni i przesądni Tajwańczycy jedyne na wyspie potężne drzewo banyan (więcej o banyanach i ich magicznych właściwiościach TU >>KLIK<<).
W innej świątyni – tradycyjnie kolorowej aż do bólu rozpląsanych oczu – mają żółwie i skrzypłocze zwane też mieczogonami czyli tak zwane żywe skamieliny, paskudnie kojarzące się z larwami Obcego ( tymi co skakały ludziom na twarz w serii Alien z Sigourney Weaver).
A na koniec skróconej opowieści – trochę ciepła dla tych, co mordują się w zimnej Europie (i innych kontynentach) i słonecznych fotek. Efekt jest taki – powróciłam brązowiutka (poza strategicznie rozmieszczonymi białymi plamami) i wypoczęta oraz zrelaksowana nad podziw. TangXin została na Złotej Plaży miasta Magong, wyposażona w mój krem z filtrem, któremu zawdzięczam względną jasność lica (ach, te widmo pierwszych zmarszczek… zgroza! Być może do kolejnych oznak starzenia podejdę bardziej lajtowo… ale buzię zaczęłam chronić przed złowrogim UV, lepiej późno niż wcale), Max zaś po powrocie zarobił zniesmaczony komentarz rodziców – synu, wyglądasz jak wsiowy czarnuch, bowiem odmówił smarowanie się „tym pedalskim badziewiem” alias Sunblockerem i w efekcie przybrał kolor ciemnożółty, podkreślany jeszcze kontrastem z białym podkoszulkiem.
Jedynym minusem całej wyprawy był protest motoru. Zostawiony perfidnie na pastwę losu zemścił się okrutnie – i zardzewiał na tym drucie łączącym rączkę sprzęgła ze sprzęgłem ( czy innym wynalazkiem niezbędnym do jazdy szybszej niż pełznięcie żółwia z zacięciem krajoznawczym). Ale – na pohybel wrednej machinie – tajwańscy mechanicy są osiągalni o każdej porze dnia i nocy, racząc poszkodowanego kierowcę optymistycznym rachunkiem, białą pasażerkę ananasem i telenowelą i wymieniając ów drut szybko i sprawnie.

niedziela, 14 lipca 2013

Po Tęczowym Moście – Seediq Bale: Warriors of the Rainbow

Zanim Tajwan zaczęli kolonizować Chińczycy, Holendrzy i Portugalczycy, Piękna Wyspa była ostoją ludu pochodzenia Austronezyjskiego – zwanych współcześnie Aborygenami Tajwańskimi. Ciemnośniadzi, wielkoocy wytatuowani łowcy, rolnicy  i rybacy odkryli bezpieczny sposób żeglugi – w dłubankach z bocznymi pływakami i katamaranach – i wyruszyli dalej, na Filipiny, przez Indonezję w stronę Papui a nawet Australii. Tak mówi jedna teoria – inna zaś, że migracja odbyła się w drugą stronę (i tę podają przewodnicy w rezerwatach oraz muzeach). 

Jak by nie było – obecnie na wyspie mieszka obecnie 14 plemion  原住民yuánzhùmín, czyli Aborygenów. Plemiona liczą sobie od kilkuset do stu kilkudziesięciu tysięcy członków, posługują się swoimi językami zupełnie niepodobnymi do chińskiego, mają swoje święta, pokazy, uroczystości…
Dawniej każdy mężczyzna i kobieta miał oprócz mniej lub bardziej bogato zdobionych strojów – tatuaż. Męskie (całkiem przystojne zresztą) twarze zdobił pionowy wzór od czoła do brody, kobiety zaś tatuowały sobie geometryczny deseń na policzkach, wzdłuż szczęki. Taka ozdoba przeznaczona była dla wojowników, którzy zabili przynajmniej jednego wroga, lub kobiet biegłych w sztuce tkackiej. Obecnie tatuaż nakleja się turystom, nawet o tak lewych rękach jak ja…
Żyjący w mniej dostępnych rejonach kraju (w dużej części w górach, na wysepkach po zachodniej stronie głównej wyspy) Aborygeni odnosili się bardziej niż sceptycznie do kolonizatorów. Wzniecali mniej lub bardziej spektakularne powstania – anty holenderskie, antychińskie i antyjapońskie, co doprowadziło do zdziesiątkowania populacji, oraz starcia niektórych plemion z powierzchni ziemi. Przytaczałam już smutną historię Jaskini Czarnych Duchów, o plemieniu zamieszkującym kiedyś koralową wyspę Xiao Liu Qiu. Jednak – poza dobrotliwym wujaszkiem Czang Kaj Szekiem, który Aborygenów przerabiał na Chińczyków uparcie, wytrwale i nie szczędząc energii – największe zasługi w „rozwiązywaniu kwestii rasowej” mieli Japończycy, którzy poza tym, że produkują wesołe kreskówki dla ludzi w każdym wieku, są też wrednymi nacjonalistami z zaszczepianym od kołyski metodycznym okrucieństwem.
Gdy w XIX wieku  na mocy traktatu z Shimonoseki, kończącego długą i krwawą wojnę Chin z Japonią – Tajwan dostał się w łupie zwycięskiemu Imperium Wscodzącego Słońca, cesarska administracja zaczęła peryferyjną wyspę cywlizować na swoją modłę. Wychodzącą z głębokiego średniowiecza i szogunatu Japonia epoki Meiji wprowadziła wiele zmian na zapyziałej prowincji. Pobudowano nowe gmachy, koleje, drogi, miasta. Oraz oczywiście butem i knutem uczyła lokalną ludność japońskiej punktualności, języka i kultury…
No właśnie – drogi. Drogi planowano poprowadzić przez lasy i góry, przez terytoria plemienia Seediq.
 Z właściwym dla kolonizatorów taktem i delikatnością Japończycy rozpoczęli usuwanie „przeszkód” w postaci rdzennych mieszkańców. Część przesiedlili, część wybili, część upili (czyli skopiowali amerykańską strategię wobec Indian) – i budowa traktów posuwała się przez niedostępne dotąd tereny -między innymi Wąwóz Taroko. Po więcej wiadomości i zdjęć odsyłam do Kury w azjatyckiej kuchni - jej zdjęcia są znacznie lepsze niż moje, bo kiedy ja tam grasowałam, akurat padało, więc majestat gór zniknął w buro-siwej mgle z mżawką i chmurami. Notabene, ten niedokończony most – to dzieło Japończyków, którzy poddali się dopiero po czwartym tajfunie zrywającym przęsło…
Legenda mówi, że prawdziwi wojownicy nie umierają, a odchodzą do krainy duchów po tęczowym moście, i tam mogą spotkać swoich druhów i rodziny – ale taki zaszczyt spotyka tylko prawdziwych wojowników. Tych, którzy zasłużyli na tatuaż, którzy zgodnie z tradycją plemienia Seediq zdobyli głowę wroga, tych którzy walczyli. Tymczasem pod japońską okupacją duch wojowników zaczął zanikać, wyrugowany razem z kulturą autochtonów. W 1930 roku jednak mieszkańcy jednej z aborygeńskich wiosek ruszyli z wodzem Mona Rudao przeciwko znienawidzonym okupantom.
O tym opowiada film porównywany z Braveheartem – Seediq Bale (trailer – KLIK), tajwański kandydat do Oskara w kategorii filmów zagranicznych. „Incydent Wushe” w sposób nieco udramatyzowany przedstawia w dwóch częściach desperacką walkę kilku setek Aborygenów z japońską machiną wojenną. Nie jest to film łatwy i przyjemny, od walki głównego bohatera o dzika zamieszczonej w czołówce, po ostatnią, 276 minutę. Film bowiem złozony jest z dwóch części (aczkolwiek z myślą o widzach zagranicznych udostępniono też krótszą wersję jednoczęściową, trwającą tylko 155 minut) – Flaga Słońca i Tęczowy Most. Choć- jak każda produkcja mająca w temacie wojnę (poza komediami typu Allo Alo czy Złoto dla Zuchwałych) -jest smutny i szary, w dodatku epatujący okrucieństwem (ani jedna ani druga strona do łagodnych nie należała) – obejrzeć go warto… W tle smutnej historii sączy się niezwykła muzyka, a dramatyczne wydarzenia rozgrywają się w rajskich plenerach.
Wpis ten układałam, siedząc pod zupełnie innym tęczowym mostem, w scenerii mniej majestatycznej ale wcale nie mniej urokliwej, w miejscu gdzie Aborygenów nigdy nie było (ewentualnie jako turyści). Patrzyłam w niebo rozpłomienione feerią sztucznych ogni, i tak nagle ukłuła mnie smutna myśl. Najpierw o tych, którzy kanonadę fajerwerków kojarzyć zawsze będą nie z zabawą i westchnieniami zachwytu, ale z wojną i wybuchami pocisków, a potem – gdy zerknęłam w bok i w oko wpadł mi podświetlany łuk z literami ogłaszającymi dumnie nazwę miasta – fragmenty chińskich znaków wyglądały jak sylwetki małych ludzików, wędrujących po tęczy…

sobota, 13 lipca 2013

Dotknąć tajfunu

Tajwan to mała wyspa, leżąca pomiędzy Japonią a Filipinami, na szlaku cyklonów tropikalnych, zwanych w tych rejonach 颱風 – táifēng, wiatr znad Tajwanu. 

W lecie – od mniej więcej czerwca do września/października bezmiar Oceanu Spokojnego nagrzewa się do temperatur powyżej 26C w warstwie około 50m w głąb (dlatego na Bałtyku tajfunów nie ma – za płytko i za zimno, wczoraj prognoza pokazała zawrotne 17 C zachęcające do pływania chyba tylko dla Eskimosów i morsów), ogrzana woda paruje tworząc chmury, które wskutek ruchu wirowego ziemi także zaczynają się kręcić – i znad bezkresnego falującego błękitu zmierzają  w kierunku lądów…  Trasa wiedzie przez Filipiny, skrętem nad Tajwan lub mijając Piękną Wyspę – walą w japoński Archipelag Ryukyu (czyli w między innymi Okinawę), ewentualnie w Hongkong i Chiny.
Tajfun dla Tajwańczyków jest „hen mafan” – czyli kłopotliwy i niewygodny. Tajfun to huraganowy wicher o prędkości przekraczającej 33m/s, a często- gęsto sięgającej powyżej 86 m/s czyli 300 km/h  (dla porównania, polski halny w porywach osiąga 60m/s) plus deszcz. A raczej oberwanie chmury – wielokrotnie przekraczające to, co znamy z polskich realiów. Oraz fale – i to nie byle jakie, 6-metrowe potwory walące wściekle o brzeg, zasypujące go mokrym piachem i urywające wielkie kawały brzegu.
Hen mafan – wiadomo, tajfun to kłopoty. Wicher zrywa elementy konstrukcyjne typu rzeźby i neony (dlatego wiele tajwańskich tablic ogłoszeniowych i afiszy jest dziurkowanych), obala drzewa, uniemożliwia wyjście z domu i jazdę skuterem lub samochodem. Deszcz zamienia ulice w potoki, powoduje zalania i podtopienia domów (na przykład w sąsiadującym z Kaohsiungiem Pingtung County większość domów ma specjalne drzwi blokujące wodę oraz łódkę na wyposażeniu standardowym). Silne opady prowadzą do lawin błotnych i osunięć ziemi, podmytych dróg i nawet zawalonych pod naporem wody i wichru domów. Linie energetyczne są zrywane, prąd często-gęsto jest wyłączany, ponadto leje jak z cebra, wichura urywa głowy, a ciśnienie atmosferyczne zamienia ludzi w zombiaki.
Jednak – Tajwańczycy bez tajfunów nie mogą żyć. Wyspa ma małe zasoby wodne, rzeki są raczej lichawe, jeziora niezbyt liczne i summa summarum nie są w stanie pokryć zapotrzebowania 26 milionów obywateli (plus obcokrajowców w liczbie nieustalonej, ale sporej) na picie, kąpanie, pranie, gotowanie… Każdy tajwański dom ma na dachu zbiornik, który wyrównuje ciśnienie wody, w wielu dzielnicach Kaohsiung są zlokalizowane studnie głębinowe. Korzytsanie z nich jest jednak hen mafan – bo trzeba się umordować, pompując (wyciągnąć wiadereczko z setki metrów to nie bagatelka, można płuca wypluć przy okazji…), potem wodę trzeba donieść do domu i często-gęsto wnieść na n-te piętro, a w dodatku potem gospodarować nią oszczędnie… Na przykład – wodę z pseudokąpieli (łazienki 3w1 nie sprzyjają leżeniu w wannie) wykorzystać do spłukiwania toalety. Gdy nie pojawi się tajfun, robiąc masę zamieszania, ale i uzupełniając naturalne i sztuczne rezerwuary – Tajwańczyk kąpie się raz w tygodniu, kibelek spłukuje raz dziennie i psioczy na zły rząd, co nie zagonił odpowiedniej ilości opadów na wyspę. O odsalaniu słonej jak nieszczęście wody morskiej nie słyszałam.
Czy przeżyłam tajfun? Nie.
Ogólnie rzecz biorąc wszelkie katastrofy naturalne omijają mnie szerokim łukiem. Nawet powódź stulecia w 1997 roku przeżyłam – we Włoszech na obozie, a rodzice i kadra chcąc zaoszczędzić nam stresu, włączyli blokadę informacji, więc jadąc do domu przez Czechy oglądałam ze zdumieniem i niedowierzaniem ulizaną trawę i zamulone fasady, nie łapiąc o co kaman. Powódź posmoleńska, gdy niebiosa zapłakały – również skomplikowała mi życie z najmniejszym z możliwych stopni, ot powku..wiałam się solidnie na zablokowane mosty i tyle. Inni nie mieli tyle szczęscia, i  Agga ciemną nocą musiała ewakuować swoją firmę – bo okoliczny ściek głęboki na 3 cm nagle zmienił się w Missisippi.
W zeszłym roku podziwałam tabliczkę, pokazującą dokąd sięgnął poziom wody w Wendzarni po tzw supertajfunie Morakot – a sięgał wysoko, ponad moją głowę… Widziałam też nieuprzątniete do dnia dzisiejszego – osuwiska, zamknięte drogi i zerwane mosty (na przykład do Katolickiego Ośrodka Wypoczynkowego, zarządzanego przez siostrę Koko jedzie się mostem, z którego zostało węższe pół, i stoi tam sygnalizator poazujący jechać/stać, bo ruch odbywa się wahadłowo) oraz super-szerokie koryta rzek, wyrzeźbione nadmiarem deszczówki. Ponieważ wróciłam w zimie, ominęło mnie wolne z okazji opadów w letniej sesji, odwołane loty i inne zakłócenia.
Ale-w tym roku w czerwcu nadeszła superpełnia, z księżycem wielkim jak na randce z Brucem Wszechmogącym. Pogoda, jak to przy pełni – piękna, niebo prawie bezchmurne, delikatny wietrzyk, pełny sybarytyzm z lenistwem. Sącząc kawkę aborygeńską (robioną przez Aborygena z plemienia Paiwan) rzuciłam – gorąco, jedźmy nad morze… Max skrzywił krótki nosek, ale – czemu nie. Wykąpać się można (tzn ja będę pływać, a on pluskać, bo z umiejętnościami unoszenia się na wodzie w wyspiarskim narodzie raczej bidnie), tylko nie bierzmy aparatu, bo zapiaszczy się, albo trzeba będzie go pilnować, i w ten sposób Mama Maxie (czyli Max w swej popisowej roli supertroskliwca, dbającego o brak uszkodzeń mej białej dupki) będzie rozdarta pomiędzy obowiązkiem pilnowania świętej Alfy350, a instynktem wskoczenia w złowieszczą toń głęboką po pas i odholowania mnie natychmiast w mniej niebezpieczne rejony, głębokie po kostki.
Ma to głębokie uzasadnienie – tutejsze wody są naprawdę niebezpieczne. Owszem, są płytkie (przy brzegu), ale silna fala potrafi obalić i sponiewierać, a nawet wyrwać dno spod stóp, tworząc taką dziurę, głębszą nagle o metr. Nie dalej jak klika dni przed superpełnią w gazecie czytanej przeze mnie do śniadania oraz lokalnych wiadomościach pojawiła się smutna historia studentów z Tainanu, którzy przyjechali do Kaohsiung  świętować ukończenie studiów. W biały dzień, podczas zabawy na plaży (strzeżonej! bo siedziałam tam kiedyś pod parasolem u ratowników, z nudów łowiących małże morskie) utopiła się trójka. W wodzie głębokiej po pas. Cóż – w wodzie się pływa, a nie drepta, jak to ujął mój kolega, maniak sportów wodnych. Zabiła ich panika – bo gdy nagle dno ucieka ci spod nóg, nie masz czasu na przypomnienie sobie lekcji pływania – i idziesz na dno jak kamień, a szarpiąc się w normalnym odruchu przeżycia łatwo się zachłysnąć. I nie ma na to rady, mistrzowie też toną… Ojciec mojego znajomego, zawodowy nurek pracujący w porcie Kaohsiung – też zmarł podczas pracy, i nikt nie wie dlaczego, po prostu zniknął z oczu partnerowi, być może zaklinował się gdzieś kablami (nurkował w takim sztywnym, roboczym skafandrze z hełmem, podobnym do strojów kosmonautów), wyrwał je – i nie dał rady się wynurzyć. Pogrzeb dopiero się odbędzie.
W każdym razie, gdy szliśmy na plażę, dotarło do mnie że coś tu nie gra. Pierwszym znakiem były hałdy piachu naniesione na „dzikie”wejście przez kratę. Drugim – woda stojąca przy tym wejściu, oddalonym od linii brzegu o jakieś 30m. Trzecim – huk. A potem zobaczyłam ciemne fale z białymi grzywami – wysokimi na jakieś 3-4 m. Moje ulubione miejsce z altanką i sadzawką ze słodką wodą (to od spotkania z syrenką) zniknęło pod piachem, woda wybijała się spod naniesionych wydm… Na płyciźnie taplali się nieliczni, brodząc tuż przy linii przyboju. Gdy wskoczyłam się ochlapać, zostałam z miejsca przywołana do porządku przez pilnujących tego miejsca rezydentów, solidnie uświadomiona czym grozi włażenie do wody w taką pogodę – nad oceanem wiele kilometrów dalej przewalał się właśnie tropikalny sztorm Leepi, ale pan z mańki określił go jako tajfun (jak powiedzieć tropikalny sztorm po chińsku nie mam bladego pojęcia, i podejrzewam, że Tajwańczycy też).
Ostrzeżona i wyposażona w boję wbiłam się do wody, skakać na falach,  ścigana z brzegu spojrzeniami pełnymi zdegustowania i najwyższej troski. Chwilę bawiłam się na wolnym od kamieni prześwicie, obserwując fale. Cofały się – i tam, gdzie zwykle woda sięgała mi po pas, było jej po kostki. Potem zaś uderzały z impetem – i tam, gdzie ich dotąd nie widziałam, zostawał ślad piachu, słonych jeziorek, śmieci, wodorostów i krabów. Dałam się takiej fali ponieść – i poniosła mnie tak z 20m, wygrzebałam się na kolana metry przed potężnymi głazami na brzegu.
Z wodą nie ma żartów, nawet jeżeli (a właściwie zwłaszcza nawet gdy) potrafisz pływać i czujesz się pewnie nie sięgając dna. Fala bowiem mogła mnie nie tylko rzucić na brzeg i pogruchotać kosteczki. Mogła mnie też pociągnąć w stronę pełnego morza, a nawet wepchać parę metrów w głąb. I byłby koniec epopei i epistoły Gong Zhu Majii, ewentualnie wykleconoby mi epitafium…
Kiedy kończyłam ten wpis, na fejsie użalał się mój kolega Irek – oto w celu odnowienia 90 dni pobytu zabukował sobie bilety na słoneczne Filipiny, i napawał perspektywą tanich wakacji na rajskich plażach… A tu nagle wyskoczył mu tajfun Soulik, wedle prognoz najsilniejszy od 2004 roku. I tak oto – Filipiny poszły w czarną dziurę marzeń niespełnionych, Ireneusz na gwałtu rety szukał taniego hostelu w Tajpej (oksymoron jak stąd do Murmańska… No dobra, jak z Tajwanu do Murmańska, ja do Murmańska mam chwilowo znacznie bliżej) i opisywał barwnie jak to miotało pełnym autobusem, wykładającym się niemal na zakrętach jak rasowy ścigacz. Czekam na finał tej historii, sącząc wodę i grzejąc się w polarnym słońcu o pólnocy :D
Relacja Irka – pisana na komórce, z FB:
Wczoraj kiedy szukalem hotelu w Taipei na zewnatrz tylko padalo i wialo. Natomiast kiedy ukladalem sie do snu, zaczelo sie. Niesamowite przezycie. Czegos takiego wczesniej nie przezylem. Soulik zaatakowal i pokazal swoja sile. Sciany hotelu sie zatrzesly, kraty w oknach poddawane byly ciezkim probom, wiatr jakby krzyczal tak bylo glosno. Co chwile bylo slychac jakby cos duzego spadalo na ziemie z wielka sila. Nieustajace gwizdanie i ryk wiatru, cos jakby szarpalo budynkiem. Chwilami czulem sie nie pewnie gdy cos walilo do moich i tak zabarykadowanych okien. Niesamowite doswiadczenie. Jestem na Tajwanie juz prawie 9 miesiecy i doswiadczylem dwoch tak niebezpiecznych zywiolow jak trzesienie ziemi i huragan. Tego nikt mi nie odbierze. I chociaz stracilem troche kasy przez ten tajfun i skrocil mi sie czas na odpoczynek na Filipinach to mimo wszystko nie narzekam. Tego sie nie da.opisac co wczoraj w nocy przezylem.

Tak to wyglądało w materiale na świeżo – bilans: 1 osoba (policjant) nie żyje, minimum 21 rannych(głównie kierowców skuterków, walniętych spadającymi dachówkami i konarami), strat materialnych nie oszacowano, ale małe nie będą, a tajfun tymczasem narozrabiawszy chyżym taj-galopkiem popędził na Chiny Ludowe…
A na koniec - trochę inny tajfun. Ech, być pod tym płotem….
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...