sobota, 29 marca 2014

O wpływie pewnej wysypki na plany małżeńskie

Przyszła tajwańska wiosna, zrobiło się jeszcze bardziej zielono i jeszcze bardziej gorąco. I stalo się nieszczęście...

Poniższy wpis zawierać będzie treści mocno ekshibicjonistyczne więc czytasz na własną odpowiedzialność!!!

Nieszczęście polegało na tym, że mi się włączyła typowo dziecięca dolegliwość związana z upałami. Mówiąc językiem medycznym, odparzyłam sobie okolice pośladków, a opisowo - nabawiłam się tak zwanego pawianiego zada.
Czyli - Ja pawian być ja gwiazda tu lśnić...
Miałam poważne wątpliwości, czy chcę udać się do lekarza - a jeżeli nawet, to do jakiego? Pediatry? Toć jestem takim w wieku, że do pediatry powinnam owszem, udawać się - ale z własnym przychówkiem, a nie własnymi pośladkami.
Deliberacje moje trwały, nie mogłam spać ani siedzieć z uwagi na przejmujący piekący ból poniżej krzyża, całość wyglądała coraz gorzej, ale wciąż czułam niejaki obciach przed pójściem do pobliskiej porani dermatologicznej. A zwłaszcza przed oznajmieniem w rejestracji, że mam palący problem z czerwoną d..pą - co zapewne pani rejestratorka powtórzy minimum kilkakrotnie, jakże subtelnym i wdzięcznym głosikiem, który usłyszą nie tylko pacjenci (czytaj - babcie w poczekalni)... Także sąsiadom i połowie ulicy nie umknie, ze Księżniczka Majia ma mało książęcy problem w mało wyjściowej lokalizacji... Kij z rejestratorką, ale myśl o wywaleniu owej zaognionej i czerwonej jak serce młodego komunisty części ciała na biurku lekarza płci obojętnej i stwierdzeniu "Pan/Pani zerknie" przywoływała wspomnienie Adasia Miauczyńskiego...
I to przeważyło szalę.

Szybka porada w internetach i już wiedziałam, jak nazywa się tutejszy tajwański odpowiednik Sudocremu i gdzie go kupić.
Bynajmniej nie w aptece - a w takim "dziecio-sklepie", gdzie są wszelkie artykuły związane z posiadaniem potomstwa, typu pampersy, mleko w proszku, pudry, zasypki, kosmetyki, śpioszki, grzechotki, a także akcesoria ciążowe. Najbliższy dziecio-sklep mieści się jakieś 500m od mych drzwi, więc szybko zgarnęłam Młodocianego w charakterze pomocy fachowej - bo słownictwa położniczo-pediatrycznego nas nie uczyli w szkole jeszcze, a nie miałam nawet śladu wątpliwości, że się obsługa zleci jak sępy do padliny, chcąc wtrynić mi dodatkowo grający nocniczek, łóżeczko z pozytywką, zabawki edukacyjne i krem na rozstępy. Zatem Młodociany miał im wykładać co z czym, po co na co i dlaczego.

Młodociany przejął się nieziemsko, i pytał, czy aby się dobrze czuje, czy mi do lekarza nie potrzeba, czy nie mam mdłości - znaczy w jego mniemaniu udaliśmy się na przegląd window-shoppingowy poprzedzający rychłe przyjście na świat potomka mego. Jakoś udało mi się go wyprowadzić z błędu, aczkolwiek prosta fraza - "Mam wysypkę pieluszkową, taką jak dzieci siurające w pampersy, pomimo że nie noszę takich frymuśnych wdzianek od dawna i opanowałam odruch kontroli pęcherza" - nie chciała mi przejść przez gardło. Stanęło na tym, że to na mą wrażliwą skórę. O to, dlaczego wcześniej zakupiliśmy woreczek mąki ziemniaczanej w wołającej o pomstę do nieba cenie, Młodociany już nie wnikał. Przypomniał sobie ze my w Polsce: płuczemy włosy piwem, gadamy do roślin i jemy pomidory z cebulą na słono - co jasno pokazuje, że fabrycznie mamy nierówno pod sufitem.

Dobra. Wychodzę ze sklepu, banan na mym obliczu rozświetla pół dzielnicy, mi nad głową fruwają aniołki z gołymi dupkami grając na harfie i śpiewając - alleluja, koniec męczarni, zaraz kompres łagodzący firmy M** otuli twój sterany tyłek i pójdziesz spać... Alleluja po wielokroć. Normalnie suszę się jak pietruszka na płocie. I taką ścieszoną niczym norka, wychodzącą w radosnych pląsach i uśmiechach - wlazłam na koleżankę z uczelni.
Przywitałyśmy się, zamieniłyśmy dwa słowa i pożegnałyśmy się. W tym czasie Młodociany odbył krótką rozmowę ze swoim kolegą, informując go, że obiad jest aktualny, on zaraz dotrze bo teraz jest ze mną w dziecio-sklepie i w te pędy uda się jeść.

Minęły dwa dni.

Nauczycielka Zheng zadawała mi co prawda wiele dziwnych pytań - ale do dziwnych pytań nauczycielki Zheng zdązyliśmy już przywyknąć. Akurat temat zajęć był o tradycyjnym tajwańskim modelu rodziny "5 pokoleń pod jednym dachem jako źródło nieustannej szczęśliwości" więc pytania dotyczące planowania rodziny itp uznałam za jak najbardziej na miejscu, zwłaszcza że każdy podobnym zestawem został uraczony. Nic nie zapowiadało bomby...

Wychodzę na przerwę zająć się konsumpcją kawuni, gdy dopada mnie zdyszana Nico otoczona wianuszkiem koleżanek.
- Majia! Kopę lat! Moja mama za tobą tęskni, kiedy znowu zjemy razem obiad?
- Yyy, może w nastepny weekend bo teraz jestem trochę zajęta...
- Wiem, wiem, słyszałam.

(Yyy? O czym słyszała? O tym, że mam w ciul dziwnych rzeczy do napisania? A zresztą, nieważne, pewnie tajwańskie uprzejmościowe formułki, olać to)

I w tym momencie wtrącają się Lydia z Jocelyn, najśmielsze z całej grupki znajomych twarzy otaczających Nico:
- No właśnie, słyszałyśmy że planujesz ślub! Gratulacje! Strasznie szybko, musisz się teraz bardzo spieszyć bo to masa rzeczy do ogarnięcia po twojej stronie, wiesz? 
- A ślub planujesz w stylu tajwańskim, czy zachodnim? A jakie sukienki? Przyleci twoja rodzina z Europy?
Stoję jak trafiona obuchem, i liczę gwiazdki latające mi przed oczami, mysląc intensywnie - że łot de fak?
Szybko zbieram się w sobie, postanawiam natychmiast udusić Nico wraz z całym wianuszkiem zainteresowanych, i grzecznie  wyjaśniam:
- Wiecie, ten slub to w Europie będzie, bo pogoda ładniejsza i formalności mniej... (widząc zawiedzione miny dziewczyn dodaję) ... No i w podróż poslubną bliżej do Paryża... 

Po chwili dochodzę do wniosków, a od wniosków po nitce do kłębka - także i do przyczyn dzikiego zainteresowania moim ożenkiem, wróć, żamążpójściem.
Wychodziłam ze sklepu dzieciowego? Wychodziłam.
Przytyłam na tajwańskim dobrobycie? Przytyłam
Najchętniej chadzam luźnych tunikach maskujących pimpusia sadełko w okolicy wiotkiej kibici? Ano, chodzę.
Wychodzącą ze sklepu widziała mnie ta Ella, czy Bella? Ano widziała.

Summa summarum - Ella czy Bella powiedziała koleżankom, że mnie widziała wychodzącą ze sklepu ze smoczkami i pieluchami, koleżanki połączyły powyższe w spójną całość i nadały w świat, że chyba na pewno Księżniczka Majia spodziewa się małego księciunia. 
Z drugiej strony kolega Młodocianego powiedział swojej dziewczynie, że ten się spóźni chwile, bo jest na zakupach pieluchowych z Majia Gongzhu. Ta powtórzyła tego zabawnego niusa w ścisłym gronie 15 najbliższych koleżanek... i popłyneło w eter, gdzie  pewnie spotkało historię Elli czy Belli...
A stąd już niedaleko do błyskotliwej dedukcji, ze jest panna, jest brzuch, to i ślub być musi, obowiązkowo.

A pomyśleć, że zaczęło się od bolesnego zaczerwienienia w dolnej części pleców...



piątek, 28 marca 2014

Co mają wspolnego hodowla papai oraz baseball?- czyli o filmie "Kano" słów kilka

- Smakuje ci ta papaja?
- Przepyszna, słodka, znacznie lepsza niż inne które znam.Jak to możliwe, Nauczycielu?
- Spójrz w jej korzenie - widzisz tam gwóźdź? To mój sekretny sposób na najsłodsze papaje. Wbiłem go specjalnie, aby przekonać drzewo, że umiera. A kiedy drzewo umiera, wszytskie swoje siły i soki przeznacza nie na wzrost, a na urodzenie jak najlepszych owoców, które zapewnią mu przetrwanie.
(cytat z filmu "Kano")
Kiedy Młodociany oznajmił, że chciałby iść ze mną do kina na trzygodzinny film o przedwojennej drużynie  z liceum rolniczego, grającej w tak nad Wisłą zwanego "palanta" (od którego ponoć - wg Normana Daviesa - pochodzi amerykański baseball, patrz " Boże Igrzysko"), rzecz jasna wykazałam się absolutnym i całkowicie zrozumiałym brakiem entuzjazmu. Nazwisko reżysera - Umin Boya- jednoznacznie kojarzyło mi się z krwawym "Seediq Bale - Warriors of the Rainbow", którego obejrzenie można przypłacić ciężką depresją. O baseballu zaś wiedziałam, że się rzuca, odbija i biega, część zawodników nosi obcisłe gatki, koszulki z kołnierzykami i czapki z daszkiem, a część ma pancerzyki. O coś w ten deseń:
O co kaman w bieganiu do bazy, punktowaniem, strajkami itp miałam takie pojęcie, ile przemyciły japońskie kreskówki - przy czym tłumaczone z japońskiego przez włoski na polski anime nie stało zbyt wysoko w hierarchii ulubionych, więc wiedza siłą rzeczy przypominała solidnie rozwodniony groch z kapustą posypany kminkiem.
Młodociany musiał wspiąć się na wyżyny dyplomacji, argumentacji i manipulacji ("Myślałem, że się ucieszysz, bo to ważne wydarzenie dla Tajwańczyków i do tej pory o tym pamiętamy. Ale skoro nie interesuje cię tradycja i kultura oraz historia mojego kraju, to trudno, pójdę z bratem. On to doceni"), zatem dałam się wyciągnąć - obiecując, że jeżeli film będzie słaby to nie tylko będę mu truła i marudziła oraz miauczała przez cały seans, ale także grała w EngryBerdsy i w rewanżu oboje pójdziemy na najbardziej szmirowatą i kiczowatą produkcję, jaką tylko wynajdę, na przykład "Akademię Wampirów". No bo- czy film zrealizowany przez Tajwańczyków (UWAGA!smaczek!) po japońsku, opowiadający historię o papajach, dużej ilosci błota, ryżu i chłopcach w workowatych spodniach ganiających bez widocznego dla mnie ładu i składu w ramach obcej mi zupełnie aktywności fizycznej może być aż tak intrygujący?

W lecie 1931 roku na stadionie Koshien w japońskiej miejscowości Nishinomiya licznie zgromadzeni widzowie niecierpliwie czekali na ceremonię rozpoczęcia finałowych rozgywek Narodowych Baseballowych Mistrzostw Szkół Średnich. Flagę wciągnięto na maszt, drużyny zostały przedstawione wiwatującym kibicom... i zapadła konsternacja. Brakowało zawodników z dalekiej prowincji Tajwan, ze szkoły o której nikt nigdy dotąd nie słyszał...
Tak dla przypomnienia. Wyspa Tajwan, na której obecnie mam przyjemność przebywać - przechodziła z rąk do rąk. Mieli ją i Holendrzy - wygonieni przez Chińczyków, którzy na tym zapomnianym przez Buddę końcu świata szukali ucieczki przed nowo nastałą mandżurską dynastą Qing. Wiele lat chińskiego panowania (oraz powstań, buntów i zmieniających się jak w kalejdoskopie gubernatorów) później, w 1895 roku to terytorium przejęli Japończycy, którzy owe dzikie, dziewicze tereny pełne niezbyt przychylnych im ludzi usiłowali ucywilizować i przemienić w spichlerz Cesarstwa Wschodzącego Słońca. O tym cywilizowaniu pisałam - w kwestii Aborygenów tajwańskich - przy okazji innego filmu  TUTAJ >>KLIK<<. Od Japończyków przejęli ją znów Chińczycy, tym razem dla odmiany z Republiki Chińskiej - ale to już osobna historia i osobne filmy...
W każdym razie - wtedy, gdy toczy się akcja "Kano", Tajwan stanowił integralną część Imperium Japonii, dlatego też uczniowie tajwańskich szkół średnich zachęcani byli do grania w rozwijające intelektualnie i ogólnosportowo gry - w tym niezwykle popularny w Japonii baseball. A w razie osiągnięcia imponujących wyników - jak każda szkolna drużyna, mogli wystąpić w mekce i Carnegie Hall oraz  "palancistów" czyli na stadionie Koshien. Ponieważ zaś w tym czasie językiem urzędowym był - niespodzianka - japoński, znakomita większość (jakieś 99%) filmu zawiera dialogi właśnie w tym języku (plus chińskie i angielskie napisy).
Wracając  zatem do Koshien...

Ku rozbawieniu publiki, z szatni w stylu wybitnie rozpaczliwie chaotycznym wypadła w końcu skotłowana grupka, która nawet składnie pod linijkę nie umiała się ustawić, nie wspominając już o synchronicznym ukłonie witającym czcigodną widownię. Kmiociaste wsioki z zakuprza rzecz jasna nie wzbudziły respektu, nie potraktowano ich jako poważnych przeciwników - raz, że wyglądali mocno małomiasteczkowo (jak na drużynę Szkoły Rolniczej przystało), a dwa - wygląd mieli wybitnie skundlony i nie-japoński. Obstawiono, że dostali awans z łaski, albo z dzikiej karty może...

Tak prawdę mówiąc, to jeszcze rok wcześniej sami "studenci" rolniczego liceum w Kagi/Jiayi nie tylko nie wiedzieli, że staną właśnie w tym miejscu, w centrum bejsbolowego uniwersum Japonii - ale gdyby ktokolwiek im powiedział, że tak będzie, wyśmialiby go bezlitośnie. Kano bowiem było drużyną tak dennego poziomu, że nigdy - powtarzam - nigdy do tej pory - nie wygrało żadnego meczu. A prawdopodobieństwo ich najmniejszego zwycięstwa było zbliżone do uzyskania stabilnego poziomu nawodnienia tajwańskiego gruntu - który albo był niemiłosiernie suszony przez palące słońce, albo dla odmiany zalewany tajfunem.

Japończycy w Kagi dokonali dwóch niemożliwych na pozór czynów: zbudowali działający do dziś system irygacyjny Jianan, nawadniający całą równinę wokół miasta (wcześniej wodę na pola ryżowe, rosnące w błotku i kałużach - donoszono na własnych plecach, wiadrami...), a chłopców z najżałośniejszej drużyny bejsbolowej zaprowadzili niemal na szczyt. 
Były trener a potem księgowy - dał się ubłagać fajtłapowatemu nauczycielowi od hodowli papai i wziął w opiekę dziwny zlepek Japończyków, Chińczyków Han i Aborygenów, którzy absolutnie nie umieli grać w bejsbol, i z pomocą buddów (zarówno buddyzm jak i dao są religiami politeistycznymi), treningów motywacyjnych i innych stworzył "od zera do bohatera" drużynę, którą zapamiętano na zawsze... Najciekawsze jest to, że zawodnicy z Kano tak naprawdę początkowo nie byli specjalnie zainteresowani grą w bejsbol, bo ich 'drużynę' w istocie stworzono w ramach klubu sportowego i namiastki WF.
Pomimo kpin ze swoich "kundli" i braku sponsora, trener Kondo nauczył miotacza rzucać z siłą wodospadu, pałkarza - trafiać w piłkę, a biegacza - biegać we właściwym kierunku. A potem, gdy już to opanowali, nic nie stało na przeszkodzie, żeby roznieść w perzynę konkurentów i popłynąć do Japonii, na finały na stadionie Koshien.
W środku - bohater całego filmu, czyli miotacz Wu, Chińczyk. Z prawej i lewej - zawodnicy aborygeńscy.
Czy muszę dodawać, że ciemnoskórzy (bo spaleni słońcem), słabo mówiący po japońsku -ale dający z siebie wszystko zawodnicy wygrali serca publiczności? Nawet nieco sceptycznie nastawionych do "obcych" Japończyków...
Nie wiem, czemu nazywają się tu "Yano", ale wg źródeł to autentyczne zdjęcie drużyny z Koshien.
Wiecie już, skąd papaje w tym cytacie na początku? A gwóźdź? Nie powiem, bo to za duży spoiler :D

Krótki trailer -tu:
Fontanna, którą budowano na suchym jak pieprz rynku Chiayi istnieje i ma się dobrze. Nawet ją nieco odnowiono i udekorowano...Oto foto z gógla mapy.
Dormitorium Szkoły Rolniczej również istnieje, aczkolwiek nie jest już akademikiem - a raczej izbą pamięci. Na podwórku stoi zaś pamiątkowa rzeźba miotacza Wu. Siermiężna trochę, ale co z tego?
Jeżeli chodzi o drużynę Kano:
- Japończycy zgineli podczas wojny, jeden z graczy po wojnie zginął w wypadku samochodowym, pozostali zaś dożyli pieknego wieku. Ostatni z drużyny biorącej udział w Koshien '31 zmarł trzy lata temu.
- Prawie wszyscy zawodnicy z Kano kontynuowali karierę sportową.
- Szkoła z Chiayi brała jeszcze kilkakrotnie udział w rozgrywkach Koshien- ale nigdy nie powtórzyła debiutanckiego sukcesu.

- A teraz popatrzcie na tą papaję. Ma piękne, wielkie owoce. Dokładnie tak, jak wszystkie  dookoła, prawda? A czy widzicie  w jej korzeniach jakiś gwóźdź?
- Nie, nauczycielu! Żadnego gwoździa!
- To mój drugi sekret. Jeżeli posadzisz zwykłą papaję między tymi pięknie owocującymi, to z całych sił będzie starała się im dorównać, aby również zwiększyć swoje szanse na przetrwanie.
(cytat z filmu "Kano")

Niesamowite osiągnięcie zawodników z wioskowej drużyny wpłyneło na rozwój dyscypliny na Tajwanie. Tak naprawdę amerykańsko-japoński importowany sport stał się narodową dyscypliną Tajwańczyków, którzy przez 20 lat rządzili w rozgrywkach tak zwanej "Małej Ligi", regularnie pokonując wszystkich :D A już absolutną legendą stał się zespół "Czerwonych Liści" z małej aborygeńskiej wioski pod Taidong, w którym uczniowie lokalnej podstawówki z braku funduszy w początkowym okresie (czyli pierwszo- i drugoklasiści) trenowali za pomocą... kamyków i kijów bambusowych - bo na regularny sprzęt dla wszystkich nie było pieniędzy. I te dzieciaki, trenujące na klepisku, na bosaka, kamykami i kijkami - pokonały "nieco bardziej" dofinansowaną drużynę japońską, która przez media była typowana na zwycięzcę finałów Małej Ligi w Williamsport, Pennsylvania.... Do tej pory bejsbol jest -drugim po koszykówce - ulubionym i najchętniej oglądanym sportem, wielu graczy z Pięknej Wyspy emigruje do USA i tam ponoć robi zawrotne (albo przyzwoite) kariery.

Sam film to przyzwoita, miła dla oka produkcja, odrobinę przesadnie udramatyzowana w finalnej rozgrywce. Spędziłam trzy godziny bez marudzenia (pomimo zerowej wiedzy w temacie i jeszcze bardziej zerowego zainteresowania bejsbolem) - zatem nie było źle. Fabułę odrobinę naciągnięto dla tak zwanej wymowy symbolicznej, ale odkryłam to dopiero szukając informacji do tego tekstu. Wielkim minusem są  niestety fatalne efekty specjalne (szczęśliwie w niewielkich ilościach) - ale tak naprawdę, pomimo kiepskiej animacji walącej po oczach, nie wpływa to na odbiór całości.
Na plus można poczytać fakt zaangażowania debiutantów na wielkim ekranie - ale za to prawdziwych sportowców.
W głównych bohaterów wcielają się bowiem autentyczni gracze, którzy także musieli pokonać swoje drobne słabości.
Yu-ning Tsao po lewej, po prawej Chin-hung Chen
Miotacz Yu-ning Tsao z uwagi na wizerunek sceniczny nauczył się kontrolować tak zwane "leniwe oko" (całkiem powszechna przypadłość w Azji, gdzie właściwie każdemu oczy się zbiegają lub rozbiegają - co widać zwłaszcza przy graniu na smartfonach lub podczas robienia zdjęć, zresztą nawet na tej fotce też da się zauważyć drobnego zeza) - bo reżyser kazał spoglądać bystro, ostro i drapieżnie i przede wszystkim -prosto... Natomiast odtwarzający pałkarza Chin-hung Chen sprostał nieco bardziej skomplikowanemu wyzwaniu - bowiem, choć z natury leworęczny - na potrzeby roli odbijał piłki prawą ręką, więc musiał od nowa poznać tajniki gry "na odwyrtkę".

Film polecam do obejrzenia rodzinnie w ramach tak zwanego "pozytywnego kina niedzielnego".

Pisząc, korzystałam z:
http://focustaiwan.tw/news/aedu/201403120023.aspx -plotki z planu, ploteczki o aktorach
http://web.pts.org.tw/php/_utility/ehomepage/detail.php?PID=101 - historia tajwańskiego bejsbolu
http://www.culture.tw/index.php?option=com_content&task=view&id=1280&Itemid=157 - o drużynie "Czerwonych Liści" i dziejach Małej Ligi na Tajwanie
http://plogspot101.blogspot.tw/2013/10/la-costa-sports-film-festival.html - o dormitorium Kano
http://okok1111111111.blogspot.tw/2013/04/kano.html - zdjęcia drużyny
http://ablazeimage.com/kano-info/ - więcej informacji o filmie, w tym pominięte przeze mnie detale typu nazwiska aktorów :D





sobota, 22 marca 2014

Zakupy w tajwańskim markecie - masażery, bejsbole, wibratory...

Dostawszy pierwszą wish-listę zakupową po powrocie , udałam się na poszukiwania żądanej gadźetowni - na przykład masek na cyc oraz koali i wypasionych wifonków.
Źródłem niewyczerpanym najrozmaitszego dobra, akcesoriów, artefaktów i najdziwniej pomyłkowych przedmiotów-pułapek jest lokalny supermarket "Sledź mydło powidło fasola lód" - czyli powiedzmy odpowienik Lewiatana, tylko w wersji mocno wielobranżowej.

Można tam kupić spożywkę (poza owocami i warzywami świeżymi oraz mrożonkami, to w nastęnym, nieco większym sklepie żywnościowym), chemię domową i kosmetyczną, a ponadto bazylion pierdół, których w Polsce pewnikiem nawet nie wymyślono jeszcze...
Pisałam już, że znalazłam tam:
Zapraszam do lektury przypominającej, rzecz jasna.

Opuszczając tymczasem dział stomatologiczny, wejdżmy nieco głębiej w stronę akcesoriów papierniczych (a jest na co popatrzeć >>KLIK<<) oraz środków do pielęgnacji i upiekszania samochodów & skuterynek.
Widzimy co następuje:
Po lewejj stronie półki poświęcono asortymentowi religinemu (domowe ołtarzyki, kadzidła, świece, półmiski ofiarne, koksowniki do palenia ofiar pieniężnych, fajerwerki) - czyli złoto czerwono plastikowy miszmasz pomagający każdemu Chińczyko-Tajwańczykowi osiągnąć łączność z przodkami oraz wymarzone BMW, awans w pracy i kuuuupę kasiory.
 Ananasy na szczęście i pieniądze, koksowniki do palenia ofiarnej gotówki, lampki do domowych ołtarzyków... A wszytsko dosyć agresywnie rzuca się w oczy...
 Kurczaczki na nową drogę życia (zamiast bukietu weselnego) lub jako dekoracja domu, ściagająca bogactwo. Czy ktoś jeszcze wątpi w chińskie pojęcie estetyki?
Fajerwerki, znicze, urny na prochy i podstawki pod ofiarne kadzidła. Kapelusik tak chyba w promocji przywiesili, bo gdzie indziej się nie mieścił...

Po przeciwnej do dewocjonalno-religijnego regału stronie zlokalizowano, również absolutnie zrozumiale, całkowicie przewidywalnie i spójnie - sprzęt sportowy typu kije bejsbolowe i odważniki. Następnym razem wrzucę sesję z bejsbolem - czyli u nas "narzędziem niebezpiecznym, bronią białą itp" na którą w Polsce trzeba posiadać zezwolenie - a tu można zwyczajnie kupić w spożywczaku...

Zaraz potem - logiczne - akcesoria do masażu strudzonych mięśni, opaski na nadwyrężone kończyny, skarpetki "antysmrodowe" i wkładki do butów, maści rozgrzewające i chłodzące - czyli przyzwoicie wyposazony sklepik ortopedyczny na połowie regału.

A pomiędzy rozmaitymi kulkami, masażerami i innymi wspomagaczami terapii manualnej - takie oto dwa sprzęty. Sprzęciki, znaczy.

Tak, oczy was nie mylą. Jest to regularny wibrator, w rozmiarze yyyy.... chiński gigant i chiński regular :D . 

Ponieważ jest to wibrator made in China, to język angielski użyty na opakowaniu jest angielsko-podobny, ale kto by się tym przejmował? Wszak takich utensyliów nie stosuje się do nauki słówek...

Przeżyjmy to jeszcze raz.
Pamiętaj!
Chcąc kupić chiński wibrator na Tajwanie, udajesz się do spożywczaka. Znajdziesz go (wibrator, nie spożywczak) w alejce ze sprzętem sportowym i akcesoriami zdrowotnymi, dokładnie naprzeciwko półek z lokalnymi dewocjonaliami.

Jak wyjaśnił mi Mlodociany - nie ma w tym nic zdrożnego. Jakieś świętokradztwo, czy obraza majestatu, powszechne oburzenie społeczeństwa - to dobre dla katolików z Polski. Chińczycy i Tajwańczycy są pragmatyczni, ich bogowie również... Byty niebiańskie uszczęśliwia bowiem to samo, co ludzi - czyli wódka, kasa, piekne kobiety itp, więc żaden nie poczuje się zdegustowany umieszczeniem gadżetów związanych z jego kultem w okolicy masażerów do każdej części ciała...

czwartek, 20 marca 2014

Protesty studenckie w Tajpej - zamieszanie wokół Cross-Strait Trade Pact

Przy śniadaniu, o ile przezwyciężę zew Wściekłych Ptaszysk - mam zwyczaj czytywać gazetę. Gazeta jest lotów nienajwyższych, taki odpowiednik SuperExpresu i Faktu, ale umówmy się - mój poziom tzw "Szumieju" (書面語 shūmiàn yǔ, formalny język pisany) jest zblizony do "małoumieju" a wręcz "ch..jaumieju" i czytanie czegoś ambitniejszego skończyło by się drastycznymi scenami i pluciem herbatą z rozpaczy.

Tematem numer jeden są protesty studenckie. Konkretnie rzecz biorąc, studenci zablokowali parlament, zrobili barykady z krzeseł i siedzą, część w środku - a część na zewnatrz.
O co chodzi?
Tak prawdę powiedziawszy - nie do końca wiadomo...
Poszło o to, że obowiązujący Przystojny Prezydent o Końskim Nazwisku i Nikłym Poparciu podpisał jakiś pakt z Chińczykami. Ponieważ żaden ze mnie znawca tematu, na Pięknej Wyspie tylko pomieszkuję - nie spodziewajcie się proszę artykułu dogłębnie analizującego problem i rozbierającego go na atomy. Jestem Polką, a nie Tajwanką, osiągnięcia tutejszej telewizji oglądam głównie w knajpie lub w poczekalni u lekarza, a meandry polityki lokalnej obchodzą mnie w bardzo ograniczonym zakresie.
Sprawca zamieszania - Ma Ying-jeou
Prezydent Ma Ying-jeou, przedstawiciel partii Kuomintang (tej samej, co Wujaszek Generalissimus Czang Kaj-szek) miłościwie panujący nad Tajwanem od niemal dwóch kadencji i tracący popularność wśród wyborców szybciej niż Doald Tusk, Obama i Jarosław Kaczyński razem wzięci jest zwolennikiem ścisłych więzi z Chinami. Logiczne - kto poza Chińczykami będzie inwestował w Tajwan? A Tajwan, jak każde państwo - potrzebuje regularnych wpływów i dodatniego bilansu handlowego, nie wspominając już o konieczności zmniejszenia szalejącego bezrobocia 5% i stworzenia nowych miejsc pracy odpowiednich dla rozlicznych absolwentów rozmaitych bujnie krzewiących się placówek edukacyjnych.
 Zatem w ramach regulowania skomplikowanych stosunków wzajemnych stanęło na porozumieniu o otwarciu rynku usług, uregulowaniu kwestii wizowo-pracowniczych... i zaczeła się siupa.
Najpierw eksperci doszli do wniosku, że jest to układ jednostronnie korzystny, a beneficjentem nie jest bynajmniej Piękna Wyspa - i rozpoczęli nagonkę medialną. Potem zaś okazało się, że traktatu nikt nie widział, poza parafującym go prezydentem Ma i przedstawicielem Chin, więc tak naprawdę nie wiadomo co w nim jest. Jednakże fakt próby przeforsowania jego akceptacji "tylnymi drzwiami", bez zwyczajowego trzykrotnego czytania i głosowania w parlamencie oraz naciski partii rządzącej, aby traktat parafować w całości, bez omawiania poszczególnych zagadnień - wzbudziły zrozumiałe podejrzenia co do tak zwanej transakcji wiazanej z kotem w worku. Sarkania społeczne niosły sie i niosły.
Aż w końcu pokojowo nastawieni studenci, bojący się o własną przyszłość w obliczu chmary chińskiej konkurencji - potencjalnie kandydującej na tajwańskie uczelnie, rywalizującej z podporą tajwańskiej gospodarki, czyli małymi rodzinnymi firmami - wzięli się do kupy, wbili na kwadrat i zrobili sobie majdanek, wiec protestacyjny w mikroskali znaczy.
A poważnie - przeskoczyli przez płot ( :D ), wdarli się do budynku tamtejszego sejmu z senatem, obwiesili transparentami salę obrad i zamknęli się na cztery spusty, goniąc oddziały policji za pomocą latających krzeseł.

 Skutecznie goniąc.
Podobieństwo do "pokojowego wiecu" na Placu Niebiańskiego Spokoju zupełnie niezamierzone, ale samo się narzuca. Nie wiem, jaka motywacja kierowała chińskimi studentami w 1989, i czy wszyscy tam zgromadzeni płonęli szczytnym zapałem reformatorskim - czy też było jak w latach 80-tych w Polsce, gdzie w Krakowie ponoć w dobrym tonie było uczestnictwo w popularnym wydarzeniu towarzyskim, czyli  w protestach pod gmachem ambasady sowieckiej lub alternatywnie - produkcji i kolportażu "bibuły", a oberwanie zomo-pałą lub wodą z armatki dawało +50 do rispektu ogólnego i +100 do skilla podrywowego (info z relacji znajomych).
Rozrywki młodzieży nowohuckiej - oś. Szkolne. W tle Kombinat
W każdym razie, w tajwańskich kręgach uczelniano-absolwenckich oraz nauczycielskich obecnie "hot" jest:
- doglębnie analizować program partii rządzącej (szkoda, że jakieś 2 lata z kawałkiem po wyborach...) i znajdować w nim niezbyt miłe dla oka postulaty wyborcze, oraz rzecz jasna jechać z koksem na osi czasu tudzież profilach publicznych
-grozić smiercią prezydentowi, i podżegac do okaleczenia jego botoksowej facjaty oraz wybicia porcelanowych implantów
- solidaryzować się z tłumem i lajkować na potęgę wszelkie niusiki związane z okupacją sali konferencyjnej, tfu, plenarnej.
To - jak widać, fejsunio na barykadzie
- mieć odpaloną "live transmisję" z powyższej sali - a jak, kraj rozwinięty jesteśmy, każdy ma tableta i nie zawaha się go użyć. Serio, wczoraj oglądałam jakieś 3 minuty live streama - potem mi się znudziło
- czytać i entuzjazmować się takimi niusami jak "300 protestujących w sali - jak radzą sobie bez toalety (art. ze zdjeciami)" albo "Okupacja parlamentu, kalendarium minutowe" - oszczędzę wam zdjęć, ale minimum strona w moim szmatławcu poświęcona jest takim właśnie wieściom. Czekam na wskazówki makijażowe "Cross Strait Protest Look" oraz porady stylistów.
- stadnie (jak to w Chinach i krajach stowarzyszonych) ruszyć pod parlament
 - a jeżeli do parlamentu za daleko, to zablokować np stację metra w Kaohsiung, w ramach solidarności
"Znak solidarności" - główna stacja przesiadkowa w Kaohsiung i studenci
A klu sprawy i w ogóle trofeum dla najlepszych jest - posiadanie na fb/twitterze/czymkolwiek tzw samojebki z barykadą lub policją w tle... :D

Zastanawiam się... Gdyby 30 lat temu istniały wszytskomające telefony komórkowe oraz fb i inne zarazy - jak wyglądałyby na przykład marsze spod krakowskiego Kombinatu, czy fejsbukowy profil "Solidarności w Stoczni Gdańskiej" miałby więcej udostępnień niż akcja "Gurba, daj pan 5" i czy na najsłynniejszym zdjęciu protestów z Placu Tian An Men 
nie widniałby czasem kolo robiący chomiczka na tle kolumny czołgów...



No dobra, tytułem podsumowania tego "zrywu słonecznikowej rewolucji"

Prezydent Ma, po olaniu propozycji rozmów ze studentami - rozpędził w niedzielę cały wiec za pomocą policji, gazu i pałek, co wzbudziło silne reakcje Tajwańczyków i obcokrajowców zamieszkujących Tajwan.

Tajwańczycy są narodem raczej pokojowym, nie lubią otwartej konfrontacji (co innego tajniackie obrabianie tyłka za plecami i ogólny onanizm słowny), więc widok zakrwawionych i szarpanych studentów mógł byc dla nich pewnym szokiem. Niestety, do protestów zabrali się równie zgrabnie jak do robienia pizzy czy spaghetti - czyli rzeczy o której mają blade pojęcie. Nic dziwnego, że efekt był dosyć... żałosny.
Wiem, że w Polsce ludzie na listę postulatów solidarnościowych wpisywali "papier toaletowy", ale - to było obok innych, nieco większego kalibru żądań. A czego oczekiwali "słonecznikowi studenci"? Ano, żeby - uwaga - prezydent Ma przeprosił za karygodny sposób wprowadzenia umowy o otwarciu rynku.
Nie - anulował umowę.
Nie - oddał urząd i zniknął w pomroce dziejów.
Nie - zorganizował referendum.
Po prostu miał przeprosić. Nie dziwię się zatem facetowi, że olał sprawę i studentów.

Mogę wyrazić ubolewanie i współczucie dla "ofiar reżimu", ale jaki protest takie ofiary. Znaczy paru gości z poobijanymi gałami, rozciętymi łukami brwiowymi (wygląda to widowiskowo, krew sika konkretnie, ale szkód większych nie powoduje) i kawą z nosa oraz jakimiś drobnymi siniakami i zadrapaniami płacze do kamery jak to ich skatowano. Znów smiech mnie z lekka łapał - bo w Polsce wieksze ofiary w ludziach są na balu gimnazjalnym, o zabawie w remizie nie wspomnę... No, ale fejs pełen jest wstrząsających i straszliwych widoków biednych poszkodowanych okrutnie - bo nikt tu nie propaguje załatwiania sprawy za pomocą mordobicia, nie ma ustawek i walk "marszu wszechpolaków" z marszem tęczowym", Legia, Wisła i Arka Gdynia nie grywają tu derbów. Ofiary przemocy wyglądały tak:
Z jednej strony im współczuję, bo dostać w ryj to niezbyt miła sprawa, zwłaszcza -zaliczyć strzała od policji, która w tym kraju jest przyjazna, pomocna i równie mało nastawiona na agresję manualną co reszta społeczeństwa. Prawdopodobnie był to pierwszy konkretny cios, jaki ci panowie przyjęli w całym swoim życiu - więc musiał spowodować olbrzymią traumę.
Niemiłym akcentem - pomijając tajwańskie przepychanki - okazało się stanowisko rządowe w sprawie obcokrajowców,"biorących udział" w proteście. Ni mniej ni więcej, tylko mają być oni wzięci za frak i deportowani. Ciekawa jestem, jak będzie to wyglądało w praktyce - raz, że wiele osób, w tym ja - podaje lewy adres w deklaracji wjazdowej, dwa - czy Tajwańczycy pozwolą sobie na tak straszliwy afront wobec swoich ukochanych Amerykanów/Australijczyków/ Kanadyjczyków. Ciekawe, czy zostanie uwzględniony fakt, że oni tam przyleźli sami nie wiedząc po co, do towarzystwa, zaproszeni przez tajwańskich znajomych?

sobota, 8 marca 2014

This ! is ! Taiwan!... czyli typowy tajwański spacer w obiektywie obcokrajowca

Stada skośnookich, wydzierających się Chińczyków są wszędzie, nawet na Nordkappie. Momentami ów odludny raczej Nordkapp wyglądał zresztą jak Plac Tian AnMen podczas obchodów święta partii, gdzie tylko smog zasłonił litościwie otaczające budynki - bowiem zaiste Chińczyk stał na Chińczyku, Chińczykiem się poganiał i o Chińczyka potykał, w kadrze chińskiego smartfona ujmując małe, (kilkusettysięczne zaledwie) grupki pobratymców...

Do globusa się nie dopchałam, nie machnęłam słitfoci z dzióbkiem (choć zawsze o takiej marzyłam...). Ale z kronikarskiego obowiązku zamieszczam znalezioną w necie focię - szczęśliwie, bez pekińskiego desantu emerycko-nowobogackiego.
Nurtowało mnie pytanie - jak poznać, że wróciłam na Tajwan, a nie jestem tylko pomiędzy Chińczykami skądkolwiek, zażywającymi wywczasu gdziekolwiek?
Odpowiedź jest prosta...
Bo TAKI spacerek, to tylko na Tajwanie...
Oto pewnego słonecznego dnia w parku spotkały się
Żółwie w spacer-mode....
W dekoracyjnej stylizacji z motywem floral i kaligraficznym też
Idealne, gdyby ktoś nieśmiały i w paszczy niegramotny chciał na randkę zaprosić nietypowo i ekologicznie, a ponadto dysponował duuuuużą ilością wolnego czasu. 
Jakaś gadzina, pojęcia nie mam co, ale ważne że mało ruchliwe i trzymały się w tzw kupie.
Większa gadzina...

Tak, tam był także pudel w ogrodniczkach z naszywkami. Przypominam, że na Tajwanie to całkiem normalne...
Pudle w ogrodniczkach nie powinny nikogo dziwić, za rogiem bowiem pewien dziadunio emeryt wyprowadzał swoją gromadkę milusińskich. Zadbanych, szczęśliwych i rozkoszujących się każdym detalem stylizacji.


Tak, proszę państwa. Własnie po tym poznamy na 100%, że jesteśmy na Tajwanie...

Nie powiem, nieco mnie zszokowała ta rasowa gromadka w okularach słonecznych z żółtą kaczuszką. Przyzwyczajona do polskich standardów, gdzie w najbliższym otoczeniu szczyt ekstrawagancji stanowi pies Bronisław i jego dizajnerskie sweterki tudzież labrador koleżanki chodzący zimą w specjalnych bucikach - po prostu nie dowierzałam i szybko kalkulowałam, czy w jedzeniu nie było jakiegoś halucynka. Swoją drogą, właściciel uważał, że zrobił wielką przyjemność i zadbał o swoje zwierzaki, tłumek okoliczny klaskał uszami z zachwytu i rozpływał się w piskach - jakież to nie urocze i słodziaszne. Mam ochotę ten wpis wrzucić na jakieś forum psiarzy - i czekać na rozwój sytuacji...

Aha, autorem zdjęć jest Casper - artysta w firmie Kaohsiung Tattoo :D
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...