wtorek, 29 kwietnia 2014

Kosmetyki azjatyckie i ja cz. II

Wracamy pod prysznic, do łazienki 3 w 1 i przeglądu kosmetyczki. Zatem, co lokalnego posiadam, używam, lubię, nie lubię.

Kremy i balsamy
Jak wspominałam wcześniej, pierwsze skrzypce grają bomby i niewypały z rodzimego podwórka.  Och i ach są - czekoladowe masło do ciała Ziaja, oliwki z Rossmana oraz Ziaja Fizjoderm. Focha zaliczają "HEAN  balsam antycelluitowy CHŁODZĄCY" - bo pomimo zapowiedzi nie chłodzi ani troszkę, a wpływ na celulit ma taki jak i chłodzenie. Od razu mówię, kupiłam go z uwagi na właściwości chłodzące właśnie, bo w zeszłym roku podobny krem ratował mnie gdy pokój zmieniał się w toster... Ale to musiał być inny kosmetyk, innej firmy. Drugi foch i szloch - to Solecrin Emulsja z filtrem UV PAA 50 bardzo lubianej przeze mnie firmy Iwostin. O tym dlaczego - napiszę osobno. W każdym razie skrótowo - na pewno nie jest przeźroczysty, wbrew zapewnieniom producenta, i na pewno nie jest hipoalergiczny.
Zostawiając polskie przaśne i ogólnodostępne mazidła - czym lokalnym mogę się pochwalić?
Krem zapachowy "wiśnia" - bo uwielbiam zapach syntetycznych wiśni, w tym kremie intensywny niczym w jogurtach "danonkach".
Inne wersje (zielone jabłuszko i cytryna) dla odmiany walą nieprzytomnie odświeżaczem do toalety. O właściwościach pielęgnacyjnych kremu/masła do ciała się nie wypowiem, stosuję go głównie na dłonie- żeby nie wysychały. Pachnie w każdym razie w sposób satysfakcjonująco intensywny, jak doleci mnie swąd kanału to unoszę dłoń arystokratki w okolice nosa i pomaga. Chroni ręce przed przesuszeniem

Krem odchudzająco-antycellulitowy z ekstraktem z chilli.
Kupiłam w zimie, mniej z myślą o odchudzaniu, a bardziej o grzaniu.
Jeszcze raz przypomnę - w porze tajwańskiej zimy nie poratujesz się ciepełkiem z grzejnika. Rano wystawisz spod kołderki swoje ostrożne paluszki i inne końcówki na powietrze o temperaturze identycznej jak na zewnątrz, czyli na przykład 10-12 C i już masz dość jakichkolwiek prób wystawienia czegokolwiek innego, nie wspominając o hardkorze jakim jest poranny prysznic. Wieczorem zaś możesz się potelepać pod za cienką kołdrą w dresie i bluzie, bo dalej będzie ci zimno- czyli dogrzewanie wszelkimi metodami, w tym chilli, piekącym jak nieszczęście i powodującym raczo-krewetkowy kolor posmarowanych miejsc - wskazane.
Kremu mi zostało sporo, bo zima się skończyła. Nie wiem, czy odchudza - ale grzał nieźle, pociłam się jak mysz.
Balsam do ust It's skin "Macaroon"
Dostałam od Młodocianego, którego mama z kolei dostała w pracy na Mikołaja zestaw pięciu kolorowych balsamików i stwierdziła, że używać nie będzie więc należy przekazać dalej. Popatrzyłam na opakowanie i się uśmiechnęłam - o jakie ładne hamburgerki!.
Młodociany się zbulwersował - They are not hamburgers, they are Ma-ca-loon! Cookies! - i dopiero wtedy zajarzyłam, że faktycznie, jak mocno zmrużę oczy i będę zezować maksymalnie w lewo, to od biedy przypomina to coś moje ulubione makaroniki orzechowe, tylko w technikolorze. Tak, Młodociany dalej nie mówi normalnego RRRR, tylko albo LLLL, albo angielskie "hrł" albo DLLLL, a ja jak ostatnia menda nabijam się z jego usilnych prób, stając w strategicznej pozycji z boku. A Makallooony? Pomimo zachwytów blogosfery, jakoś nie podeszły mi specjalnie. Są bo są, szybko się zlizują i niestety wonieją obrzydliwie syntetycznymi aromatami. Czekoladę zniosłam, ale truskawka, banan, limonka zostały oddane "do ludzi".
Teraz pomału zużywam wersję winogrono, która robi mi efekt namietnych murzyńskich ust alias stylówki lachociąga - póki nie rozmaże się na pół twarzy albo nie zniknie w pomroce dziejów - czyli jakieś 20 minut. Bo potem wyglądam jak ofiara losu, albo sponiewierany lachociąg. No cóż, mój mało dystyngowany sposób bycia nie sprzyja makijażowi, nawet tak ograniczonemu.

Teraz czas na to, z czym się polubiłam ( a co akurat na zdjęciach nie zostało ujęte) - produkcja Azja
-pasta do zębów Paradontax i Sensodyne oraz płyny Listerine w lokalnych wersjach - pomarańczowe, waniliowe, zielona herbata... tego nie ma w Polsce.
- sheetmaski - czyli te płachty, o których pisałam TU >>KLIK<<. Tak naprawdę nie zauważyłam ich szczególnie zbawiennego działania, ale fajne jest to, że mogę takie mokre coś nałożyć na dziób, walnąć się na 20 minut a potem zdjęć i buzia może nie odmieniona, ale nie ściągnięta jak po myciu.
Ale też do efektu mojej ulubionej Hydraphase jej daleko (ceną też). Przy czym, nie stosuję tych płacht jak Tajwanki co dziennie, a kiedy sobie przypomnę. Maska na sutki była zbyt zimna i mokra abym ją trzymała tyle ile trzeba, nie mówąc o tym, że mi perfidnie ściekała pod pachy, w masce na dekolt i ramiona trzeba było siedzieć kołkiem i się nie opierać (dałam radę), a maska pod oczy na cienie nie daje rady moim zasinieniom widocznym spod arystokratycznej skóry. Mam je (czyli fioletowe podkówki) od zawsze, i to ponoć od nerek, a na nerki maski w tajwańskim sklepie nie widziałam. Maskę na wągry na nosie testował Młodociany (bo mi się nie robią), niestety - efektu z reklamy nie było i wągry pozostały.
- soczewki koloryzujące - zastępują mi makijaż. Zwłaszcza te jasne (szary, błękit), od których ładnie odcinają się rzęsy. No bo każdego, kto przez chwilę choć łudził się, że zmienię swoje polskie nawyki i zacznę nakładać tapetę na tutejszą modłę, z pudrem, różem, kreską i sztucznymi rzęsami kapiącymi od tuszu - chyba pogrzało i to solidnie. A jak wygląda Chinka w soczewkach koloryzujących? Moja koleżanka Monica i jej "błękitne spelnienie marzeń" pomaga zwizualizować sobie niebieskooką Chinkę bez fotoszopa łagodzącego efekt.
- magiczne skarpetki do pilingu - bo skórę mam suchą ogólnie, na stopach wybitnie, a lenistwo i łaskotki powodują, że robienie samodzielnego pedikiuru to masakra.
A tu zakłada się workowe "skarpetunie" z kwasem, trzyma dwie godzinki, myje i czeka na samoistne złuszczenie się ostrygowych pięt i innych narośli. Miodzio i spełnienie marzeń oraz koszmar pedikiurzystek! Minus za walory estetyczne podczas wylinki odnóży i konieczność powstrzymania instynktu skubacza. Niestety - nie działa na wszystkich... Mi skóra łuszczy się już po dwóch dniach, a są osoby, które mają stopy z azbestu, odporne na kwas - i mogłyby w tych skarpetach tydzień biegać bez jakiegokolwiek efektu. W Polsce da się kupić, podejrzewam, że w cenie zbliżonej do tutejszej, czyli od 40 PLNów.

Ah, no i królowie mojej łazienki, dzielni towarzysze Królika Bugsa - czyli Hello Kitty., wieszaki samoprzylepne. Nie wiem kto je przywiesił, ale stanowiły decydujący argument przy wyborze mieszkania :D

I to chyba na tyle... przynajmniej jeżeli chodzi o chemię. Bo tak sobie myślę, że mogę jeszcze zająć się gadżetami łazienkowymi czyli akcesoriami myjąco-pielęgnacyjnymi, które dla nas dziwne, tu stanowią chleb powszedni i centralny punkt pielęgnacji...

Przepraszam tych czytelników i te czytelniczki, które oczekiwały na elaborat o rozpasanym konsumpcjonizmie i multum recenzji oraz zachwytów i próbeczek w rozdaniach. Jeszcze nie dotarłam do tego punktu w karierze blogerki, że nie mając o czym pisać, pisze o d*pie Maryny i o tym, czym ową d*pę Maryna paćka oraz odziewa (z podaniem butików oraz cen, żeby czytelników żal ściskał), koniecznie okraszając całość komplementami i wykrzyknikami, oraz piejąc peany pod adresem gratisowych gadżetów i testerów trudniej dostępnych w Polsce marek. Istnieje cała gama blogów kosmetyczno-pielęgnacyjnych prowadzonych po polsku, przez osoby znacznie bardziej niż ja zainteresowane tematem i kompetentne. Ja nie jestem zbyt wiarygodna i oblatana w temacie, więc tylko podczytuję i ewentualnie się inspiruję.

Po polsku o makijażach, lakierach, kremach, błyszczykach i szamponach pisze na przykład:
- Kura Akademicka (a pozablogowo ponoć pani ekspert od Ewy Drzyzgi)

A o kometykach z Azji
- Azjatycki Cukier - entuzjastycznie i o takich zakątkach defektów i produktów, o których nawet nie podejrzewałam że można pisać i w ogóle traktować pewne rzeczy jako defekt wymagający kosmetycznego antidotum
- Dwa Koty - trochę bardziej krytycznie i głównie o kosmetykach japońskich

PS. Następny wpis też zahaczać będzie o tematykę łazienkową...

niedziela, 27 kwietnia 2014

Kosmetyki azjatyckie i ja cz. I

Niektóre z moich koleżanek po usłyszeniu, że wyjeżdżam na Tajwan dostawały wypieków na policzkach i mrówek w ... końcu odwłoka - albowiem oto ja, osoba którą można uszczypnąć, popatrzeć w zęby i w ogóle jestem kimś na wyciągnięcie ręki - wynoszę się do tych lądów bajecznych, mekki kosmetycznej mazideł i paćkadeł kupowanych za ciężkie pieniąchy na ebayu, allegru lub u Azjatyckiego Cukra. Normalnie orgazm w ciapki.

Za pierwszym razem było luzacko, miałam tylko kilka dziwnych próśb o przywiezienie suwenirów kosmetycznych, typu "taniuchne" w tej świata stronie ponoć kosmetyki Shiseido, jakieś koreańskie hity blogosfery - bo do znajomych jakoś słabo docierała wiadomość że jestem taaaak daaaaleeekoooo.

Za to kiedy zaczęłam pisać bloga, częstym zagadnieniem w "Pytaniach do..." stały się kwestie kosmetyczne - jak o siebie dbam na obczyźnie, jakie kosmetyki stosuje i co robię, że tak świetnie promiennie i zdrowo wyglądam. Na kosmetykach znam się jak kura na pieprzu, makijaż robię sobie raz na kwartał mniej więcej, paciam się specyfikami dobranymi na czuja i najczęściej przeznaczonymi dla dzieci. Zakupy w drogeriach, nawet azjatyckich, to taka sama tortura jak zakupy w każdym innym sklepie wielkopowierzchniowym, więc ograniczam do minimum (poza tymi sklepami z kubkami i artykułami papierniczymi). Tak wiem, jestem dziwna i ostentacyjnie to manifestuje. Najchętniej zostałabym chłopem-drwalem w koszuli w kratę, albo wojującą lesbijką i feministką (taką co flagowo nie goli nóg) w jednym, no ale nie wyszło, więc cieszcie się mną taką jaką jestem. A wyładniałam/wyglądam zdrowo i promiennie, bo się lekko upasłam i przestałam palić oraz się stresować pracą, a nadto mam wplyw które ze zdjęć opublikować :D. Tą metodę polecam każdemu, tania i skuteczna!
Wyjaśniłam zatem, że nie mam całej szafy i kufrów posagowych wypchanych mieniem przesiedleńczym, które w Polsce będę darować z dobrego serca i rozrzutnej natury, w tym - nie posiadam kontenera kremów, masek i maseczek do każdej części ciała, wcierek, naklejanych kresek to powiek, toników na biały pysk, naklejek do powiększania oczu i inych . Uff. Zatem - co mam?

W większości kosmetyki z Polski. Przynajmniej mam pewność, że pasta do zębów nie jest mydłem... krem oprócz tablicy Mendelejewa i ekstraktu z oleju silnikowego zawiera jakieś składniki lubiące się z moją skórą, no i nie przepłacę haniebnie za płyn do higieny intymnej.


Oto moja półka w łazience. Dla ułatwienia, gwiazdkami oznaczyłam produkty kupione na Tajwanie. Pozostałe kupuję w Polsce i przywożę tu.
Japoński płyn do prania, perfumy no name -prezent od znajomych oraz krem grzejący
Antyperspirant (damskich akurat nie było) i pasta do zębów (ta od pamiętnego gratisa)
Płyn do soczewek
Do czego lokalnego zatem się przekonałam i co stosuję?

- Wybielacze w kremach, mydłach, szamponach, balsamach itp
Używam nie dlatego, że marzeniem moim jest skóra o trupim odcieniu gnijącej panny młodej lub innego marmuru nagrobnego. Używam dlatego, że każdy kosmetyk stojący oczko wyżej od płynu do naczyń jakieś wybielacze w składzie posiada. Zatem - pianka do mycia twarzy jest "shining white" niby nawilżająca z Nivea (nie jestem z niej zadowolona, bo ściąga mi buzię tylko odrobinę mniej niż ordynarne mydło, i od pół roku nie mogę dziada skończyć).
Krem z filtrem do reszty ciała - Vaseline (już się go pozbyłam, więc na sesję się nie załapał, ale wyglądał mniej więcej tak jak na foto poniżej) - oczywiście ma nadawać skórze pomimo ekspozycji na promienie słoneczne, odcień coraz delikatniejszego jadeitu i kości słoniowej.

Badziew straszny, ani nie chronił, mimo deklarowanego filtra UV PAA 24, ani nie wybielał, ani nie nawilżał, no ogólnie oddałam koleżance, której może bardziej służy, bo reklamacji nie było. Kosztował tak z 50 PLN za dużą butelkę 350 ml, więc bez szału. Tutaj - pełna zachwytów recenzja blogerki z Filipin, co tylko potwierdza - kupując cokolwiek azjatyckiego, nie warto sugerować się czyjąś opinią, tylko prosić o próbki. Ja niestety tego zaniechałam, bo czas naglił, słońce paliło, markę Vaseline kojarzyłam przyzwoicie, a alternatywy były duuużo droższe lub niebudzące zaufania, zaś porządny, polski filtr miałam tylko w buteleczce 100ml, więc oczywiście szkoda mi było ciapać się tym po ciele.

Teraz uwaga techniczna. Jadąc tu, czyli w rejon Azji południowo-wschodniej, w miarę możliwości zaopatrz się w kremy z filtrem w Polsce. Tu sprzedają jakieś minibuteleczki w maxi cenie (bo Chinki chcą być porcelanowe i zapłacą każde pieniądze więc można szaleć z marżą detaliczną i zyskiem korporacji), o konsystencji "waterjelly" czyli wodnistej galaretki, która pomimo deklarowanej wodoodporności spływa że ino furczy. O ochronie takiej "waterjelly" podczas kąpieli w morzu - zapomnij. Niezależnie czy to Biore, czy inne nie-biorę - jest to mówiąc oględnie, fujnia z grzbnią z patatajnią, o kant pośladka tłuc, przynajmniej w wypadku takiego użycia, jak moje (przy czym umówmy się - miałam okazję przetestować tylko kilka rodzajów). Pod makijaż pewnikiem te Biore czy inne Avene są zapewne rewelacyjne. Polski krem być może będzie "bielił", być może będzie "tępy", być może będzie ci się twarz świeciła a tapeta spływała, czy co tam blogerki sobie wymyślą, ale spełni podstawową funkcję - w miarę możliwości ochroni cię przed solidnym poparzeniem w zwrotnikowym słońcu, bo będzie się trzymał na skórze nawet po konfrontacji z falami potajfunowymi i podczas gry w siatkówkę na plaży też.
Aha, nie zapomnij wsadzić tego kremu do walizki, bo ja zapomniałam i musiałam się go pozbyć z bagażu podręcznego na lotnisku w Amsterdamie (w Polsce mnie puścili z flachą 250ml, chyba przez przypadek),a potem kupować wersję lokalną jakości dyskusyjnej i ceny przyprawiającej o apopleksję...

Mydło i szampon

Mydło też mam lokalne, tzn Nivea olejek pod prysznic w wersji po chińsku - bo woda w kranie przebija nawet krakowską kranówkę pod względem chlorowania i twardości. Ponoć ma być wybielający też, ale to raczej chłyt małketingowy, albo ja za mało go nakładam.
Generalnie kupuję jakiekolwiek ładnie pachnące mydło w płynie, niezależnie od tego czy nazywa się "zupa do ciała", czy Pompon, czy jakiś nieznany mi hieroglif, mydło to mydło, a jak mydła braknie, to od biedy można się umyć i płynem do naczyń. Nie będę przecież targała w walizce 20 flaszek moich ulubionych żeli pod prysznic :D
Tak, mam naklejkę z Królikiem Bugsem na niemiłosiernie uciapanym lustrze. Ani jedno ani drugie nie da się usunąć i nie jest moim dziełem.
Szampon - tutejszy ale też "światowy", Pregaine. Polecił mi go Młodociany, bo włosy na tajwańskiej diecie i w tajwańskim słonku sukcesywnie zaczęły mi marnieć w stosunku do "myszo-pipowego" stanu wyjściowego, pojawiły się łyse placki w baaardzo widocznych miejscach. Nie wiem czy to zasługa szamponu, czy innych - polskich środków pielęgnacyjnych (patrz ta bateria odżywek na półkach) - ale włosy mam w lepszej kondycji i długie za ramiona. Akurat szampon - niespodzianka - nie wybiela. Ale pewnie mógłby.

Piling pod prysznic - tutejszy, ale nic specjalnego, ot jakiś szeregowy produkt wewnętrzny tutejszego Rossmana czyli drogerii Watsons. Nie wiem czy wybiela, ale jak bym się spytała ekspedientki, to pewnie by mnie oświeciła, że owszem. Ponadto pewnie by dodała, że ujędrnia, myje gary i śpiewa szeroki wybór arii Wagnera.
Na zdjęciu widać jeszcze pudełeczko w kształcie serca (tu - zbliżenie) - w środku jest mój prezent bożonarodzeniowy czyli... perełki do kąpieli.
Nie wiem, co spadło na mózg osoby dającej mi ten jakże przydatny gadżet, który w tajwańskiej łazience 3 w1 ma szerokie zastosowanie i co dzień pieści me zmysły podczas wylegiwania się w wannie której - podobnie jak 90%mieszkańców Kaohsiung - nie mam. No cóż, prezent pewnie był standardowym prezentem "przejściowym", w każdym razie ładnie wygląda koło lustra i nadaje mej łazience powiew elitarnosci.

CDN już wkrótce

piątek, 25 kwietnia 2014

Konkurs! Pierwszy Konkurs z Nagrodami i Nepotyzmem

Najpierw serdecznie chciałabym podziękować wszystkim Czytelnikom i Czytelniczkom rozsianym po całym świecie, którzy śledzą moje przygody.


Niesamowicie cieszy mnie to, że blog w zamiarze tworzony dla moich znajomych w Polsce jest czytany przez osoby, których nie spotkałam na żywo i które trafiły na niego przypadkiem - a potem zostały na dłużej, podczas gdy moi polscy znajomi wymawiają się kiepskim internetem i brakiem czasu yrym cim cim ite pe.
Równie wielką radością napawa mnie fakt, że mam wśród osób mi znanych wiernych fanów i fanki, którzy przy spotkaniu twarzą w twarz zadają pytania o rozmaite szczegóły - "bo na blogu pisało".

Zgodnie z obietnicą rzuconą jakiś czas temu
- dorobiłam się fanpejdża na FB (i dziękuję za polubienia!). 
- a w związku z posiadaniem fanpejdża moim fanom chcę nieba uchylić i Azję Tajwańską przybliżyć w postaci nagród w konkursie.

Na czym konkurs będzie polegał?

Na udzieleniu odpowiedzi - Co to jest za wynalazek? Do czego służy?

Odpowiedzi proszę udzielać w komentarzach.
Nagrodzę odpowiedź najbliższą prawdzie (podaną jako pierwszą) oraz najbardziej kreatywną - czyli nagród będzie 4, po 2 na każdy portal. Wyniki - 5.5 o 5.55 czasu polskiego.

Konkurs będzie prowadzony równolegle na Onecie i Bloggerze. 
Tak, moje wybujałe ego istnieje w dwóch osobach, na dwóch portalach. Kiedyś tłumaczyłam - najpierw było konto na blogu onetowskim, alem się poirytowała gdy mi tydzień z rzędu onet cyrk robił i odmawiał wejścia w mój własny kokpit, a potem wykorzystałam marne 100MB oferowanej przestrzeni dyskowej i nie mogłam dodawać zdjęć... 
Więc zabrałam manatki i przeniosłam się na blogger metodą "kopiuj wklej" - ponoć w drugą stronę jest łatwiej. Ponieważ obie wersje mają swoich fanów i stałych czytelników, na razie nie rezygnuję z żadnej z nich. Wpisy pojawiają się identyczne tu i tam.

Regulamin Konkursu - Aneks
Ponieważ -zgodnie z obietnicami - w konkursie panować ma nepotyzm i kumoterstwo, swoje szanse na wygraną można zwiększyć poprzez:
- polubienie Gong Zhu Maji na FB
Yyy, ponieważ na Onecie nie umiem dodać  ładnego Likeboxa, to zainteresowanych proszę o klikanie w TEN LINK https://www.facebook.com/pages/Majia-Gong-Zhu/547436978709271- prowadzi do fanpejdża. Jednocześnie docenię doradztwo krok po kroku jak to zrobić po bożemu i ustawić ładny przycisk z automatu.
- dodanie bloga do Ulubionych/Obserwowanych/Odwiedzanych,

co uczyni Czytelnika automatycznie członkiem mej blogowej rodziny oraz kumem i znajomym. Ale chęć zachowania względnej anonimowości nie przekreśla nikogo. Ze swojej strony zobowiązuję się do nierozsyłania spamu i niemolestowania fanów. 

 Zapraszam do udziału!

środa, 23 kwietnia 2014

Pieskie życie na Tajwanie, czyli Polska to jest raj dla psów!

Niniejszy wpis dedykuję wszystkim właścicielom psów, którzy uważają, że ich czworonogi mają w Polsce źle, są dyskryminowani i prześladowani przez wredną Straż Leśną (za puszczanie psa luzem w lesie) oraz Straż Miejską (sprzątanie kup, chodzenie na smyczy i w kagańcu) jak i rolników (opeer za tratowanie zaoranych/obsianych pól) oraz sąsiadów, którzy czepiają się ogólnie.

Już parokrotnie poruszałam kwestię nieco odmiennego podejścia do zwierzaków, niż to, jakie znamy z Europy-Polski-tak zwanego "Zachodu". Na przykład tu:

Niby Tajwan to buddyści, wiedzą, że mogą wcielić się w ramach reinkarnacji w jakiekolwiek stworzenie, włączając w to mrówkę, kota, słonia, psa, krowę... Ale jakoś nie wywołuje to powszechnej refleksji i lepszego traktowania zwierzaków. Pokuszę się o rasistowskie stwierdzenie, że tajwański rozum skoncentrowany na rozwiązywaniu testów i najnowszych Iphonach - nie ogarnia kwestii współodczuwania, albo co gorsza wcielenia się w czyjąś rolę i postawienia się w cudzej sytuacji. Albo - równie rasistowsko i autoratywnie - że jest to typowy przejaw tutejszego braku myślenia, braku wyobraźni oraz braku empatii i szacunku (o których to jednak wiecznie Tajwańczycy gadają, że takimi empatycznymi i pełnymi respektu dla innych trzeba być).

Przykłady?
Ostatnio był na tapecie kurczaczek. Taki słodki puchaty gadżecik wielkanocny. Problem w tym, że on był ŻYWY, a raczej - ledwo żywy. 

Ale nikt nie widział nic niestosownego we wpakowaniu kurczaczka do kubka i obnoszeniu go po mieście. No bo przecież, ściółkę ma, powietrze ma, o co się zatem problem rozchodzi?

To może wątek dziczyzny. Wszyscy wiemy, że ratowanie i dokarmianie zwierzątek zimą czy opieka nad porzuconymi zwierzakami to piękna rzecz. Przygarnąć osieroconą sarenkę - to takie szlachetne. Prawda?
Tej sarence się chyba nie pofarciło z adopcją. Ale właściciel ma sklepik "Pod jelonkiem" i gwarancję tłumów walących aby pogłaskać Bambiego i strzelić sobie słit focie, po czym umieściścić na fejsie i ociekać zajebistością oraz ekologią i umiłowaniem zwierzątek. Bambi zaś daleko nie ucieknie, bo łańcuch ma tak ze 2 m długości.
Młodociany zeznał, że nie tak dawno w liceach modne i trendy było posiadanie "myszek" (przy czym pod tą kategorię podciągamy - myszy, szczury  nawet chomiki), które noszono w piórnikach (taaak, tych do przechowywania kredek i długopisów) albo - w kieszonkach. Oczywiście, myszki były jak najbardziej żywe, nie na baterie. No i takie myszki noszono fantazyjnie i podług tryndów, nie tylko tych kieszonkach na piersi, ale i w tych kieszonkach z tyłu spodni albo z boku spódniczki od mundurka. Nie muszę chyba pisać, jak to się kończyło dla owych "myszek"? Przy czym niezrażeni Tajwańczycy następnego dnia kupowali nowe, i biznes się kręcił, i gadżety często zmieniane więc się nie znudziły... Zresztą, myszki tanie i szybko się mnożą, to co za problem.

Ale miało być o psach? Zatem kilka sytuacji uchwyconej na mojej ulicy lub w okolicy.

Pisałam już wielokrotnie, że Chińczyk/Tajwańczyk lubi się pokazać. Że go stać na coś lepszego, fajniejszego i ładniejszego niż sąsiada. Na przykład drogiego i rzadkiego psa, takiego elitarnego. O, husky idealnie podchodzi !
 Jest drogi - kilkakrotnie droższy niż w Polsce. Jest dekoracyjny, bezsprzecznie. A takimi pierdołami jak charakterystyka rasy, zapotrzebowanie na ruch - kto by się przejmował.
Ciuszki się mu kupi pod kolor futra, i obrożę z błyskotkami, to będzie pies szczęśliwy. Spacer się mu zrobi ze dwa razy dziennie tak z 20 minut, w klatce będzie siedział to szkód nie narobi za wiele i nie pogryzie nikogo - za to sąsiedzi z zazdrości będą wariować. A temperatura?

Że Tajwan trochę bardziej gorący od Alaski? Seeeriooo? Naaaaprawde? No i co z tego???

Eeee, nie ma problemu, sambitny właściciel arktycznego pupila będzie trzymać wspecjalnej przeszklonej  lodówce albo klimatyzowanym boksie zrobionym na wzór lasku - żeby się pies czuł dobrze... Żartowałam. Tajwańskie rozwiązanie, tanie i praktyczne - się psa ogoli i będzie cacy.

Jedyne, co Polacy są w stanie powiedzieć na taki widok ociupanego na zapałkę haskacza czy alaskan malamuta - to mocno nieparlamentarne wyrazy najwyższego zdumienia i dezaprobaty... Tajwańczycy zaś pytają, co nas tak dziwi i oburza, przecież to normalne i całkowicie popierane działanie w celu ulżenia w temperaturze powyżej 20C (która w mojej części Tajwanu panuje przez jakieś 80% roku, a przez pół roku minumum jest to powyżej 30C)

Spacer? Pisałam już wielokrotnie o "skuterowaniu psa". Czyli - właściciel jedzie motorkiem przez miasto, a pies w nogach siedzi i kontempluje ożywczy dech spalin miasta.
Rzecz jasna, psy się przywiązuje smyczą do skutera - żeby spłoszone nie uciekły, lub nie oddaliły się w nieznanym kierunku podczas postoju na światłach. Ewentualnie, żeby było bardziej bezpiecznie lub "słodziasznie i uroczaśnie" - wsadzić pieska typu chihuahua/pudel miniaturka/maltańczyk w koszyk na froncie skutera, a takiego większego - do plecaka (żeby nie spadł ze skutera i się nie wiercił)
Nie wiem do czego wsadza się duże psy - ale takich rozmiaru wilczura lub lepiej na Tajwanie jest bardzo mało i nie spotkałam... Aczkolwiek, mogłoby to solidnie wstrząsnąć podstawami mego świata i poglądów - bo po Tajwańczyku można spodziewać się pomysłów typu ...nie wiem- doga niemieckiego upchać w karton po lodówce albo w śpiwór.

Właśnie, jak już jesteśmy przy wsadzaniu w cokolwiek ... Klatka? Wspomniałam coś o klatce? Co w tym złego, w Polsce też psy zamyka się w tzw klatkach kennelowych.  Taaa....
Ale nie tak jak na Tajwanie, gdzie pies jest zamknięty w klatce większość dnia, bez żadnych zabawek czy możliwości wyjścia. A siusiu? Klatka ma ażurową podłogę, więc można załatwić sprawę pod siebie i nie kłopotać pana/pańci zajętej budowaniem potęgi tajwańskiej gospodarki lub grą w Candy Crush.
Tu właściciel zadbał o pieska (bo to kolejna popularna i droga rasa- czyli brązowy pudel miniaturka) - klatka stoi w cieniu, piesek ma wodę i tylko "zażywa świeżego powietrza" przez około 5-6 godzin dziennie w czasie gdy reszta rodziny właściciela zajmuje się ważniejszymi sprawami. A że klatka stoi na ulicy,  która przylega do innej arterii, tłocznej i ruchliwej - więc nie brak ani hałasu ani spalin? A w czym problem i o co chodzi? Proste powiązanie dwóch faktów - "pies ma czulszy węch i słuch niż ludzie" i "ludzie poruszający się po ulicach miasta zakładają maski, żeby nie wdychać spalin i innych odorów" jest procesem myślowym wykraczającym poza umiejętności Tajwańczyka, dlatego moje współczucie dla piesków przywiązanych do skuterów i tkwiących przy ruchliwej ulicy przez cały dzień oraz zdegustowanie postawą właścicieli - jest zupełnie niezrozumiałe. Zresztą, czego się spodziewać po narodzie, co za kratki wsadza nawet kamienie...
Znaleziono na FB
Dokładnie naprzeciwko nadpobudliwego pudla (w tej klatce od rana do nocy drepta i kręci się w kółeczko), którego rodzina zamykała w klatce żeby się wyciszył i nie demolował domu kiedy oni są zajęci czymkolwiek spał sobie drugi piesek, zwany Parszywkiem.
Bok tego auta widać na zdjęciu z pudlem
Parszywek to typowy "nierasowy/wielorasowy" piesek hodowany przez tajwańskie rodziny, którym się rolnicza przeszłość odzywa w ślepym przywiązaniu do tradycji "trzymania zwierząt" i typowo wsiowym podejściu do owego trzymania. Na wsi Burki się spuszcza z łańcucha, żeby sobie luzem pobiegały, prawda? A w mieście? Psa się wypuszcza z domu rano, żeby sobie zorganizował rozrywkę i oszczędził kłopotu z wyprowadzaniem etc zapracowanym właścicielom.
Ta drzemka z językiem na wierzchu i do góry brzuchem :D
Więc Parszywek przesypia dzionek w różnych lokacjach na ulicy, od prawdziwego zdechłego truchełka różniąc się tylko tym, że czasem otworzy oko i oceni sytuację, a gdy jest niezbyt korzystna, to z niechęcią się przesunie. Przy czym pomimo, że zasyfiały, zapchlony, brudny i pokryty rozmaitymi ranami, Parszywek jest chyba najszczęśliwszym zwierzakiem, jakiego dziś opisywałam. Odkąd ujrzałam go po raz pierwszy, odczuwam nieprzemożoną chęć złapania tego stworzenia i umycia w celu stwierdzenia prawdziwego koloru sierści i skóry oraz płci, bo w sumie to może być całkiem ładna suczka platynowy blond...

Zatem kończąc - czy aby te polskie psy takie biedne? Jeżeli porównujemy się z innymi krajami, to spójrzmy nie tylko tam, gdzie trawa ponoć jest zieleńsza, a właściciele na uszach stają żeby psom umilić egzystencję, bo ludzie mają już wszystko, co im było do szczęścia potrzebne.

Czy głosowałeś już w plebiscycie Lotnicze Orły? Pomóż moim znajomym, i oddaj głos! Szczegóły TUTAJ - "Konkurs przedwielkanocny"


poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Talizman na "Natychmiast dolary!" - o tajwańskich dekoracjach i szczęśliwych breloczkach w stylu końskim

Moja sąsiadka Yoyo uwielbia styl "cute keai". Ma pierdylion drobiazgów "słodziasznych", od światełka przy rowerze w kształcie kota, przez króliczkowe buty i skarpetunie w muchomorki, po spinki do włosów i maskotki. No i maskotkowy breloczek przy kluczach.

Yoyo łączy z jej kluczami nieco dziwna więź, bo wiecznie je gubi, zostawia gdzieś, przypadkowo wrzuca sąsiadowi na parapet (podobnie jak ja, jest zbyt leniwa żeby schodzić na dół i wpuszczać gości, więc obie praktykujemy zrzucanie kluczy z tarasu, żeby sobie gość sam wszedł). Jej chłopak, przystojniak Mao odbywający właśnie służbę wojskową w Kaohsiung zakupił jej zatem breloczek, żeby te klucze miały jakiś sensowniejszy tor lotu (ostatnio bowiem Yoyo zrzucając mu klucze tak fenomenalnie wycelowała, że trafiła na balkon trzeciego piętra, gdzie mieszka dziewczyna, która na wyjechała na tygodniowe wczasy...) .Breloczek był zaiste uroczy, miałam sposobność przyjrzeć się mu dokładnie - bo Yoyo spiesząc do szkoły zostawiła go (z kluczami, rzecz jasna) na swojej półce na buty. Uroczy i śliczny, taki słodki i kochany, muszę przyznać.
 Ale... breloczek, jak wszystko dla Tajwańczyka - powinien mieć drugie dno i konkretne znaczenie. O ile Yoyo jest roztrzepaną pannicą, która ma problem z ogarnianiem rzeczywistości, to jej chłopak Mao (western handsome, jak go okreslił Młodociany) stąpa po ziemi twardo i konkretnie. zatem nietrudno domyślić się, że prezent dla Yoyo musiał być nie tylko lukrowaty w jej guście, ale i z praktycznym zastosowaniem.

Ten konkretnie słodki kucyk jest
- maskotką tegoroczną, mamy bowiem Rok Konia
- nawiązaniem do chińskiej gry słów
Na grzbiecie konik ma przyszyte dolce. Mówiąc "Na grzbiecie koń ma dolary 馬上有美金" mówimy jednocześnie "Natychmiast mieć dolary 馬上有美金". Dolara jako symbolu bogactwa i dobrobytu nie trzeba specjalnie objaśniać. Natomiast zwrot "馬mǎ 上 shàng" czytany osobno, tzn każdy symbol z osobna oznacza "górę konia", koński grzbiet. Za to analizowany w złożeniu 馬上 mǎshàng- te dwa znaki, koń i wierzch, góra tworzą frazę o znaczeniu "natychmiast". Logiczne, wszak poruszając się galopem na grzebiecie konia, dostaniemy się do celu o wiele szybciej niż na piechotę. Zatem konik pilnujący kluczy ma za zadanie przyciągać pieniądze, tak mimochodem. Ot, chińska sprytna filozofia i pęd do bogactwa.

Ta gra słów przypomniała mi kolegę - wojskowego, który sfotografował się w takiej oto uciesznej pozie, jak to migiem po piwo leci.
Niewtajemniczonym tłumaczę: MiG to samolot bojowy, wielozadaniowy (w zależności od modelu - ale głównie myśliwski) produkcji rosyjsko-radzieckiej. A tak już czepiając się szczegółów, MiG to nazwa firmy produkującej samoloty - od nazwiska dwóch głównych konstruktorów - Mikojana i Guriewicza.
W każdym razie, konik na pieniądze bardzo mi się podoba, i nie obraziłabym się, jakbym miała go przygarnąć

Osobiście uważam bowiem, że Yoyo bardziej niż ten konik przydałby się starodawny tajwański breloczek, ten co piszczał kiedy się gwizdało. Albo tenże breloczek w wersji unowocześnionej - ty gwizdasz, a on mashang (czyli natychmiast) przybiega co sił w nogach... Są uciekające budziki, to i przybiegające klucze też powinny być.

Czy głosowałeś już w plebiscycie Lotnicze Orły? Pomóż moim znajomym, i oddaj głos! Szczegóły TUTAJ - "Konkurs przedwielkanocny"

niedziela, 20 kwietnia 2014

No to - pomidor!

Nie chcieliście przyjąć do wiadomości, że pomidor to żadne warzywo a owoc? I że cebulka, pieprz i sól, a także garnek zupy i makaron w połączeniu z pomidorem to czysta perwersja, zboczenie i w ogóle przejaw skretynienia tych tam, białasów...?

No to macie. 
Pomidor! W lodach owocowych, polany sosem waniliowym, w towarzystwie arbuza, truskawek, guawy i co tak jeszcze kucharz w lodówce zachowmikował...

Przebijam! Pomidor! W polewie cukrowej, karmelizowanej!
Wygląda ślicznie, smakuje nieortodoksyjnie - czyli mi wychowanej na solono-pieprzono-szczypiorkowej tradycji nie podszedł absolutnie. Ale inni się oblizywali ze smakiem. Na zdjęciu - typowe tajwańskie przysmaki z budki z pomidorami, czyli - szaszłyki z pomidorków z suszoną śliwka lub rodzynkiem, truskawki w polewie (tutejsze truskawki są raczej kwaśne) oraz śliwki ume - wszystko unurzane w karmelowej glazurze.

Przepis (nawet dla kretynów i upośledzonych kucharsko jest możliwy do zrealizowania)
Potrzebne będą
10 patyków na szaszłyki
klocek styropianowy lub gąbka kwiaciarska
woda i cukier - po szklance każdego (po równo ma być, mniej więcej)
owoce - pomidory, truskawki, winogrona, kiwi, rodzynki lub sliwki suszone, jak ktoś ma fantazję i szeroko wypchany portfel to i sliwki ume lub świeże daktyle też się nadadzą

1. Owoce - pomidory i truskawki obrać, opłukać. Ostatnie płukanie - w słonej wodzie (nie pytajcie dlaczego, jestem kuchennym imbecylem, więc może się okazac, że to płukanie w słonej wodzie tak dla jaj podpowiedzieli a ja łyknęłam jak młody pelikan). Nabić na patyki, dbając o walory artystyczne kompozycji i zostawienie tak 1/3 do połowy patyka bez dekoracji.
2. W garnuszku zmieszać pół szklanki cukru i wody, podgrzać aż cukier się rozpuści a całość zacznie pachnieć na całe mieszkanie i z lekka ściemnieje. Nie spalić - bo będzie cuchnęło upiornie, a garnek wyląduje w odpadach ekologicznych.
3 Karmel jest gotowy kiedy kropelka wpuszczona do zimnej wody tężeje momentalnie. Po wyłączeniu gazu władować patyki z owocami do karmelu -plinując żeby nie pospadało co nadziane.
4. Zanurzone w karmelu patyki wsadzamy do zimnej wody (opcjonalnie) lub po prostu wbijamy w styropian, żeby stężały bez ukidania całej kuchni. Ewentualnie można położyć na solidnie natłuszczonej desce do krojenia/talerzu pokrytym cienką warstwą oleju - żeby ostygły
Voila! Można jeść...

Pomidor! Pomidor przetworzony bardziej niż poprzez glazurowanie!
Znaczy - prosto z Japonii, żelki pomidorowe. Smakują dokładnie tak, jak brzmi ich nazwa, kupię i przywiozę do Polski, i z rechotem w mrocznym sercu będę obserwować, jak żujecie... :D

PS. Dzięki Małgorzato. Ty wiesz za co :D

sobota, 19 kwietnia 2014

Bo pieczenie i sprzątanie też może być na słodko i uroczo!

Podejrzewam, że każda szanująca się pani domu miotająca się po kuchni w próbie pogodzenia dekoracji baby wielkanocnej z wymiataniem pajęczyn zza regału na takie dictum ma ochotę mi przyłożyć przez łeb ścierą, pajęczyną oraz babą.

Od kilku lat mam w serdecznym poważaniu i końcu odwłoka święta, porządki świąteczne, przygotowania świąteczne, zakupy świąteczne, i o ile jeszcze nadejście Bożego Narodzenia jakoś rejestruje, to Wielkanoc mi umyka. Na Tajwanie mniejszość chrześcijańska może i jakieś Easter obchodzi, ale nie widziałam tłumów z palmami, kiermaszu akcesorii święconkowych, czy dekoracyjnych pisanek na witrynach sklepowych, o baziac, króliczkach, koszyczkach, barankach i kurczątkach nie wspominając.
Chociaż nie, kurczątka widziałam. I to było smutne. Bowiem na mojej ulicy zlokalizowanych jest kilka-kilkanaście szkółek językowych, gdzie uczniowie poznają takie tradycje jak - Halloween, Walentynki, Święto Dziękczynienia oraz Wielkanoc. A że Tajwańczycy mali i duzi to gadżeciarze i kochają okolicznościowe drobiażdzki, to rzucili się hurmem na "wielkanocne kurczątka". O takie:
Nie skomentuję tego zdjęcia, wziętego z FB Joyce, tej od siostrzyczki. Co ciekawe, nikt nie widział niczego niewłaściwego we wpakowaniu żywego kurczaka w kubeczek i sprzedawaniu w promocyjnej cenie z okazji festynów wielkanocnych. No bo to taki fajny popiskujący puchaty gadżecik, akcesorium "must have"
Pozostawiając smutny wątek maskotkowy, powrócę d o tematu słodkich wypieków i porządków.
Pieczenie muffinek zyskuje na uroku, gdy foremki wyglądają tak:


Jest i akcent wielkanocny - króliczkowo-kolorowy:

Zbliżenie na długoucha w kolorze jebitnie pink:
No to jak, pieczenie ciasteczek może być urocze, słodziaszne i w ogóle słitasnie kjutaśne? To przejdźmy do sprzątania... Latanie na ścierze/mopie też nabiera polotu i słodyczy, gdy twój mop/ścierka do podłogi /zmiatak do kurzu /cokolwiek do czyszczenia wygląda tak:
Albo tak:
Ewentualnie - tak:
Czyli jednak - sprzątnie może być kreskówkowo niemozliwie niesamowicie ociekające słodyczą i rozsiewające aurę uroku lepkiego niczym ścierka z mikrofibry?
Jacyś chętni na takie pomoce porządkowe?

piątek, 18 kwietnia 2014

Miszczowie parkowania i królowie pobocza - Taiwan parking level Hard

Niejednokrotnie dawałam upust swej frustracji na zwyczaje drogowe panujące na Tajwanie. Ale - nawet nie jeżdżące a stojące autka/skutery/jakiekolwiek pojazdy potrafią zmiażdżyć system, a przynajmniej z lekka zadziwić. I mówi to osoba mieszkająca w Krakowie, gdzie niejednokrotnie wieczorne postawienie pojazdu gdziekolwiek w promieniu 500m od domu stanowiło nie lada wyczyn i wiązało się w ekwilibrystyką na poziomie "chiński akrobata".

Jednakowoż, Tajwańczycy Polaków przebijają z łatwością, zarówno jeżeli chodzi o wysublimowane umiejętności wciśnięcia się na styk z luzem 2cm w jakąkolwiek niszę czy dziurę, jak i fantazję, tą naszą ułańską wprawiając w kompleksy i rumieniec zażenowania.
 Najpierw przykład takiego parkowania, że przecierałam oczka ze zdumienia. Wiem, już dlaczego wszystkie Tajwanki obsesyjnie dbają o linię i dążą do chudości graniczącej z przeźroczystością.
A teraz przykład typowego tajwańskiego postawienia samochodu. Bo kierowca musiał wyjść "na chwilkę" zrobić zakupy w sklepie przy pasach (w tym wypadku), albo ogólnie coś załatwić. Logiczne jest, że w upał i słońce nie chce się mu dymać 20m, więc parkowanie "tuż przy drzwiach", w strategicznej pozycji jest optymalnym wyjściem. A że akurat idealna miejscówka wypada akurat na przejściu dla pieszych, na zakręcie i na dosyć ruchliwym skrzyżowaniu? Eeee, drobiazg, kto by się takimi niuansami przejmował... Zwłaszcza, że zaraz obok ktoś inny też się postawił dokładnie tak samo udatnie... 


Tak, te autka były zaparkowane w odstępie może 5 metrów od siebie. Oczywiście - świateł awaryjnych, czy w ogóle czegokolwiek - brak. No bo po co? Stały tak dobre 20 minut, dopiero kiedy bezczelnie sfotografowałam oba i perfidnie się uśmiechając wyjęłam telefon - ktoś zareagował, jakiś jegomość i jegomościówa wypadli z ciastkarni i sklepu i z piskiem opon oraz impetem zniknęli z horyzontu.

Skutery to osobna śpiewka. Jest ich w Kaohsiungu multum, stanowią bowiem tańszą i szybszą alternatywę transportową dla tkwiących w korkach aut czy metra/autobusów jeżdżących na okrętkę i niekoniecznie tam, gdzie by się chciało dojechać. Skutery oczywiście należy zaparkować - a ilość miejsc postojowych jest niekoniecznie zbliżona do ilości pojazdów chętnych na ten metr kwadratowy do okupacji. Zatem często-gęsto stosuje się techniki upychania i przestawiania oraz ściskania sąsiadujących jednośladów - i w magiczny sposób na trzech "okienkach" zmieści się pięć albo i sześć pierdziawek, a czasem i więcej - w dwóch lub wręcz trzech rzędach. Oczywiście - bywa tak, że twój skuter postawiony pod drzewkiem w magiczny sposób z pomocą małych chińskich rączek teleportuje się 3m dalej, w kłąb stłoczonej blachy i plastiku, i wyszarpywanie go zajmie chwilę porządnej demolki i rozpychania wszelkiego 
Rzecz jasna i oczywista - w tak zatłoczonym mieście jak Kaohsiung istnieją strefy płatnego parkowania, egzekwowanie na przykład przez wykup naklejek pozwalających stawiać automobil w okolicy szkoły/szpitala/miejsca pracy. Osobom bez nalepki wlepia się "opłatę", czyli montuje do wycieraczki/bagażnika skutera/kierownicy skutera taśmę z nadrukiem ile za postój w tym adresie. Są to sprawy "groszowe" - od 5 kuajów w górę, i reguluje się je gdy zbierze się jakaś sensowna kwota.
Czasami, kiedy motorynek w jakimś miejscu robi się za dużo, lub szczególnie upierdliwie zakłócają płynność ruchu ulicznego, albo gdy miasto potrzebuje kasiory na nieprzewidziane wydatki - pojawiają się lotne drużyny z ciężarówkami, na które owe nadmiarowe, nielegalnie parkujące skuterynki są ładowane bez litości i jak popadnie... 

Właścicielom zostaje nabazgrana kredą na chodniku/asfalcie wiadomość - czyli numer rejestracyjny, oznaczający baaaardzo niemiłą wiadomość - konieczność poszukiwań na który to miejski parking policyjny nasz pojazd odholowano, i co gorsza - przymus rozstania się z wartością "opłaty manipulacyjnej" w dosyć łupieżczej wysokości. Jak widać na obrazku - rowerom raczej odpuszczają, bo jak znaleźć właściciela starego brzydkiego odrapańca? Nowe i ładne albo zarejestrowane w miejskim systemie - będą oczywiście odpowiednio skasowane

Niedawno dyrekcja Wendzarni - zdziwiona nieproporcjonalną do liczby sprzedanych naklejek ilością złomu zajmującego parkingi przeprowadziła akcję kontroli i wywózki nadmiarowych i nieujętych w ewidencji jednośladów... Powiem tak, w 20 minut z zapchanego parkingu zrobił się plac po którym hulał wicher a zespół Mazowsze mógł odtańczyć poloneza na 200 par. Pozostały jakieś niedobitki należące do praworządnych studentów pierwszego roku (którzy naklejkę wykupili albo dostali w gratisie od uczelni) oraz motor Młodocianego, który naklejki co prawda nie miał, ale był za duży żeby go załadować na pakę...
Świadomość, że za złe parkowanie obywatela auto/skuter zostanie odholowane i będzie je można odebrać ma swoje złe strony. W zeszłym tygodniu właściwie w odstępie jednego dnia zniknęło auto brata Nauczycielki Zheng oraz skuter mojego kolegi z klasy Kasena. Brat kupił nowiutkiego Lexusa i nie odebrał naklejki parkingowej bo mu wypadła podróż służbowa, więc auto stało pod domem Nauczycielki Zheng, na jej miejscu parkingowym. Było nieoznakowane identyfikatorem bloku, więc kiedy znikneło - sprawdzili odczyt z GPS. Auto kierowało się autostradą w stronę zbiorczego parkingu policyjnego, zatem sprawę olali zarówno właściciele auta, jak i policjanci na posterunku, gdzie udała się Nauczycielka Zheng. Brat spokojnie kontynuował peregrynacje. Gorzej, gdy wrócił i chciał autko zabrać do domu, okleić czym trzeba - i autka na parkingu nie znalazł... Moduł GPS został unieszkodliwiony, i szukaj teraz Lexusa na polu ryżowym... 
Kasen przeżył dokładnie to samo - zniknął mu motorek skądśtam, były rozjechane ślady kredowej wiadomości, więc sprawę olał i poczekał do wypłaty, aby skuterynkę odebrać z któregoś z rozlicznych karnych parkingów... A tu zonk. Do tej pory blade germańskie lico Kasena pokrywa się wściekłym szkrałatem, a w niebieskich oczętach zapalają się mordercze błyski - gdy tylko rozmowa zejdzie na "samochody, skutery i parkingi"
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...