niedziela, 28 września 2014

O złotych liliach i tajwańskim pedikiurze - czyli coś dla wąchaczy, oglądaczy, stopowych fetyszystów i innych zboczeńców cz I

Był czas manikiuru, nadszedł czas na pedikiur...

UWAGA. 
TEKST ZAWIERA DRASTYCZNE I NIEKONIECZNIE PRZYJEMNE DLA OKA ZDJĘCIA. 

Jadąc na Tajwan po raz pierwszy, w głowie miałam wizerunkowy miszmasz małych skośnookich miłośników tabletów, ślicznych dziewczynek o dziecinnych licach, chłopków w stożkowatych kapeluszach, pól ryżowych i tak dalej. Powitała mnie pulchna i raczej mało skośnooka Tina oraz czaplowata, ogorzała Monica wyższa ode mnie o pół głowy, co z lekka zachwiało porządkiem wszechrzeczy, gdzie każda Chinka miała być wiotka i maleńka.

Idąc ulicą nie dostrzegłyśmy pól ryżowych, pagód i dziewcząt w kimonach (to tak w uproszczeniu), ale egzotyka powodowała nieomal samoczynne poskręcanie karków. Tu oczojebna świątynia, tam skuter w pinki-winky, siam jakieś sliczne dzieci w zajefajnych kostiumikach, owam pieski w kostiumikach jeszcze fajniejszych, wszystko tak ulotnie inne i niesamowicie przyciągające wzrok. Jednego tylko nie było widać...

Minąwszy/potknąwszy się o kolejne buty wystawione na zewnątrz (to taka tajwańska tradycja) i kolejną dziewoję klapiącą japonkiem lub obcasikiem na którym chodziła niczym ptak brodzący, Katarzyna popatrzyła na mnie i podsumowała:
- Madzia, gdzie się podziały słynne złote lilie?

Fakt, Tajwanki mijane po drodze wcale nie miały maleńkich stópek, a wręcz przeciwnie - rozklepane stopiszcza w rozmiarze europejskim...

Złote lilie albo złote lotosy o których rozmawiałyśmy, to te słynne malutkie, krępowane stópki, z którymi nieodłącznie kojarzyć się powinno hasło "Chinka" (niestety, dzięki wątpliwej jakości wygibasom Oli z Klanu, hasło "Chinka" kojarzy się z najstraszniejszym przebojem polskiej muzyki rozrywkowej...).
Opisywana przez wielu badaczy i podróżników niezwykła ciekawostka właściwa Chinom jak pandy, pagody i stożkowate kapelusze rolników na polach ryżowych miała swoje korzenie w głębokiej starożytności (no dobra, przesadzam - w czasach Dynastii Tang czyli w X wieku), kiedy Europejkom jeszcze nie sniły się gorsety, tiurniury i metrowej wysokości nastroszone i napudrowane peruki, czy nawet późnośredniowieczny zwyczaj wygalania czoła do połowy głowy (co miało nadawać "inteligentny wygląd").

Legendy podają różną genezę mody na ciasno obwiązane, maleńkie stopki. Jedna, bardziej znana opowiada o cesarskiej konkubinie Yao Ning, która do tańca owijała stopy jedwabiem, a pląsając na czubkach palców na platformie w kształcie złotego kwiatu lotosu cieszyła oko władcy niezrównaną lekkością i gracją. Zazdrosne o atencję cesarza (i profity z tym związane) - kobiety z haremu zaczęły ją naśladować. Z dworu królewskiego trend rozprzestrzenił się wśród panien z dobrych domów w całych Chinach i stał się powszechnym zabiegiem "urodowym" - czymś na miarę prostowania czy wybielania zębów w obecnych czasach.
Druga legenda jest nieco mniej poetycka - ot po prostu, była sobie raz cesarzówna, co miała stópki koślawe, szpotawe i nieładne. Aby na dworze jej ułomność nie stała się powodem do szyderstw wśród służby i dwórek - zakrywała swój defekt, owijając niezbyt ponętne części ciała bandażami. A gdy to nie pomogło, nakazała wszystkim kobietom w jej otoczeniu ją naśladować i wręcz okaleczyć swoje normalne kończyny na cesarski wzór i podobieństwo...
Co by nie było podwaliną pod modę na skrępowane nóżki wielkości piąstki - przez setki lat wpłynęło na życie milionów chińskich kobiet. Bandaże coraz mocniej spowijały kobiece palce i pięty, dochodząc do idealnego "złotego lotosa" długiego na 7-12 cm i odbierając właścicielce stóp wzorcowych mozliwość poruszania się na dłuższych niż kilkunastometrowe dystansach. Zatem, dlaczego matki i żony nie buntowały się przeciwko takiej praktyce, określanej współcześnie jako barbarzyńska, a na pewno piekielnie bolesnej, potwornie niezdrowej i niebezpiecznej?

Powód jest prosty - małżeństwo, awans społeczny i prestiż. Małe, zniekształcone stópki były symbolem statusu, a także jednym z nadrzędnych kryteriów urody. Tylko ludzie bardzo biedni, potrzebujący każdej pary rąk do pracy (najczęściej w polu) lub nomadzi nie krępowali stóp swoim córkom i nie byli zainteresowani "kobietami domowymi", poruszającymi się chwiejnymi, niepewnymi krokami w obrębie posesji - dlatego zarówno Mandżurowie (koczownicy z północno-wschodnich rubieży) jak i lud Hakka (wędrująca grupa zamieszkująca południowo- wschodnie wybrzeże Chin oraz Tajwan i Indonezję) wyłamali się z tej tradycji. Natomiast reszta Chin - jak jeden mąż (a raczej jak jedna matka z babką) starała się podnieść wartość mało uzytecznych córek (córki stają się własnością rodziny męża, więc chowasz je nie dla siebie) i na kilkuletnich dziewczynkach przeprowadzała brutalną operację.
Najpierw ustalano korzystną według horoskopu i fengshui datę, co gwarantować miało nie tylko, że dziewczynka przeżyje, ale także - że jej "złote lilie" będą odpowiednio uformowane, pulchne i spiczaste, małe ale głęboko wcięte, a co za tym idzie - jej potencjalny małżonek zaoferuje odpowiednio dużo ryżu, krów, jedwabiu, złota i pola. Data zabiegu często wyznaczana była na chłodniejsze miesiące, aby nieco ulżyć cierpieniom dziecka i nie obciążać go jednocześnie bólem deformowanych kończyn oraz koniecznością radzenia sobie z upałem. Odpowiednio wcześniej dziewczynki karmiono dietą "na ładne stopki" - zarówno potrawami przypominającymi pożądany kształt efektu finalnego, jak i mającymi według prawideł chińskiej medycyny "rozmiękczyć kości" i zapobiegać infekcjom.

Gdy w końcu przychodził ów wyznaczony termin, matki w asyscie ciotek i babek przystepowały do czynu - formowały dziecięcą stopę w kształt łzy - podwijając cztery palce pod spód i pozostawiając paluch wolny, a także przyginając piętę ku przodowi. Całość zawijano w metry opatrunkowych wstąg, zmoczonych dla lepszego efektu ściągania. Gdy dziewczynki oswoiły się już z bólem ściśniętych kończyn, musiały chodzić - aby złamać podgięte palce. Bandaże na poranionych i obolałych stopach zmieniano często, co kilka dni, kontrolując nowo powstający kształt - i za każdym razem ściskano je mocniej. Gdy matka nie mogła wywiązać się ze swojego zadania, i starała się pofolgować  placzącymu z bólu dziecku poprzez poluzowanie opatrunku - miękkie i pogruchotane stopy szybko traciły preferowaną formę, więc inne kobiety z rodu poprawiały niedociągnięcia, aby uniknąć chybionego efektu "kopytek" lub "klusek" - co nie tylko zniweczyłoby szansę dziewczynki na małżeństwo, ale pozbawiło ją jakiejkolwiek użyteczności.

Wreszcie, po kilku latach męczarni i formowania, stopy powoli wygajały się ( o ile w międzyczasie nie wdała się sepsa lub gangrena - a wdawała się w 10 do nawet 40% przypadków), dziewczynka dorastała do wieku aranżowania małżeństw - i w nowe zycie wkraczała delikatnie i kobieco stąpając, kołysząc się niczym trzcina na wietrze... Kobiety wierzyły, że ból krępowania stóp to nie tylko cena "dobrego życia", ale doświadczenie mające uodpornić je na trudy życia, na bóle ciąży i porodu.
Mężczyzn fascynowały nienaturalne, zdeformowane, maleńkie "złote lotosy", sugestywnie wygięte w kształt przywodzący ponoć narządy intymne (tak, Chińczycy to zwyrole i krótkowidze z bujną wyobraźnią). Miękka bezradność kobiet wymagających oparcia na silnym męskim ramieniu kusiła, podobnie jak kusił zapach i smak "lotosów". 
Kadr z filmu "Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz", o którym kiedyś pisałam
Gdzieś czytałam o łóżkowej zabawie polegającej na zjadaniu pestek arbuza/dyni z pomiędzy paluszków konkubin, rzecz jasna tulenie, całowanie i ssanie osłoniętych perfumowanymi bandażami lub bezbronnie nagich palców i pięt też wchodziło w zakres chińskiego ars amandi ... Ale nie tylko - mężczyzn przestrzegano wręcz przed marnowaniem "życiodajnej esencji" i nie wylewaniu jej podczas zabaw z nawet najsłodziej pachnącymi stopami. Jak silnie erotycznie działały na mężczyzn "lotosy" potwierdza porównanie załamania pod zniekształconą piętą do "wewnętrznej fałdy" - miały byc ponoć jednej głębokości...

Na co dzień stopki ukryte były w kuszących, maleńkich trzewiczkach, misternie haftowanych w zawiłe wzory, a właścicielki stopek i trzewiczków spędzały czas głównie siedząc, wyszywając, plotkując i kłócąc się z synową/ teściową/ konkubiną, poruszając się w lektykach lub powozach, nie wykonując żadnych obciążających ćwiczeń czy zadań, spacerując po kilkanaście-kilkadziesiąt metrów. Gdy podczas powstania Taipingów czy wojen opiumowych dochodziło do konieczności ewakuacji - kobiety niezdarnie kuśtykały na nogach niemal pozbawionych mięśni, często porzucano je w drodze do kryjówek, gdyż opóźniały marsz.

Tradycja ta w różnych częsciach Chin zanikała w różnym czasie. Pierwsze próby pojawiły się po przejęciu władzy przez mandżurską dynastię Qing w XVII w. Mandżurowie nie krępowali swoim kobietom stóp (ba, pozwalali im służyć w armii, i to nie w charakterze markietanek czy pielęgniarek) - i to samo usiłowali zaprowadzić na podbitych przez siebie terytoriach. Nie udało się, Chinki zamknięte bezpiecznie w swoich domach potraktowały tradycyjny rytuał jako oznakę oporu. Mężczyźni musieli golić czoła i zapuszczać warkocze by pełnić funkcje publiczne - ale kobiety biernie i miękko nie angażując się w polityczne starcia odmawiały współpracy z nowym, "barbarzyńskim" władcą.
Kolejną próbę powziął założyciel Republiki Chińskiej - Sun Yat Sen, który w zasadach nowoczesnego państwa zawarł i taką klauzulę o zakazie krępowania stóp. W kuluarach szeptano, że to pokłosie osobistej tragedii - siostra Ojca Narodu zmarła bowiem w wyniku zakażenia podczas tradycyjnego zabiegu i odcisnęło się to silnym piętnem na jego poglądach. Nowa moda przyjmowała się średnio - w większych miastach przyjęto ją ostrożnie, a na wsiach wciąż kontynuowano krępowanie dziewczęcych nóg. Tak naprawdę ostateczny koniec nastąpił dopiero po komunistycznej rewolucji, gdy jasne już było, że takie burżuazyjne starocie nie przystoją nowym chłopo-robotniczym Chinkom Ludowym. Zatem, rzecz jasna - kobietom zdjęto bandaże i wysłano je na "reedukację" w duchu nowoczesnego maoizmu, i gdzieś w okolicy lat 50-tych zwyczaj zanikł. Obecnie pozostały jedynie - zdjęcia, maleńkie buciki ocalone cudem z ognisk Rewolucji Kulturalnej, i malejąca grupka staruszek kolebiących się na nieco odrośniętych (bandaże zapobiegały utracie kształtu i hamowały wzrost stopy) zniekształconych stopach.

Na Tajwanie nieco wcześniej niż na kontynencie zaprzestano "barbarzyńskich zwyczajów" - zadbali o to Japończycy, którzy w 1895 roku przejęli wyspę i wprowadzili swoje porządki. Tak naprawdę na Formozie, która była stosunkowo biednym regionem, rodzin mogących sobie pozwolić na słodkie nieróbstwo córek było niewiele, więc relikt antycznej tradycji został dość szybko wypleniony. Jednakowoż (co kłóci się mi nieco z chronologią) prababcia Młodocianego, córka bogatego tajwańskiego urzędnika w służbie Imperium Słońca - miała skrępowane nóżki, bo Młodociany pamięta spacery z babcią kuśtykającą dziarsko na maleńkich okaleczonych stopach, mniejszych od jego dziecięcych bucików.

Ja osobiście nie spotkałam nigdy babci o lotosowych stopach, na Tajwanie tradycji zaprzestano dobre 50 lat wcześniej niż w Chinach. Z kolei powojenna fala imigracji z kontynentu to "postępowcy" czyli osoby związane z partią Kuomintang - którym idee krępowania stóp w imię cesarskiej tradycji były obce. Nawet jeżeli w 1949 przypłynęły całe rodziny, z seniorkami pamiętającymi czasy sprzed obalenia Puyi i wychowanymi w dawnej tradycji - to tych najstarszych już nie ma. Pozostały jednynie zdjęcia, strzępy wspomnień i maleńkie, mniejsze od mojej dłoni buciki haftowane w smoki i feniksy tkwiące w gablocie w muzeum. I - podchwycony na fali telenoweli o czasach dynastii Qing - trendzik na dodatki w starym stylu, także dla psów.


Zdjęcia (czarno-białe) wykorzystane w tekscie pochodzą z niemieckiego Bundesarchiv. Kolorowe - częsciowo moje, częsciowo wyszperane. 
O krępowaniu stóp można poczytać - literacko u Lisy See (Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz, Miłość Peonii) lub bardziej naukowo (Dorothy Ko, Cinderella's Sisters).

wtorek, 23 września 2014

Urodzinowo...

Właśnie strzeliło 2 lata od czasu, kiedy zaczęłam przygodę z blogowaniem.
Dwa lata temu położyłam wszytsko na jedną kartę, spakowałam dobytek, resztę porozkładałam po krewnych i znajomych - i poleciałam szukać przygód i szczęścia do Azji.

Było różnie - wesoło i smutno, czasem ciężko, czasem euforycznie. Nauczyłam się mówić językiem chińskawym, potem chińsko-podobnym, potem śmiesznym ale zrozumiałym chińskim. Za to niekoniecznie nauczyłam się rozumieć Tajwańczyków.

 Przytyłam, schudłam, zapuściłam włosy, ostrzygłam włosy, nauczyłam się pleść warkocze i jeść pałeczkami - nawet jajecznicę...

Byłam na czubku Tajpej 101, na czarnej plaży i na koralowej plaży z najbielszym piaseczkiem na świecie, w szklanym korytarzu 20 m pod wodą z rekinami pływającymi nade mną. Jechałam pociągiem o jakim w Polsce możemy poczytać, w ciągu roku przelatałam więcej mil niż niejeden prezes, odwiedziłam miejsca znane do tej pory tylko z filmów... Czy czuję się przez to lepsza? Nie. Zmądrzałam, trochę spokorniałam i przestałam wachlować się sukcesami. No dobra - nadal mnie łechce ten szok z podziwem w oczach słuchacza, kiedy mówię - "mieszkam na Tajwanie, to taka wyspa koło Chin, między Japonią a Filipinami" - ale nie muszę tym wymachiwać jak tablicą reklamową.

Czy się zmieniłam? Tak, i to sporo. Przestałam być furią, tajfunem z piorunami. W niezauważalny dla mnie sposób nadszedł spokój duszy i pewna dojrzałość. Pewnie nad Wisłą też by nadeszła - to chyba konsekwencja sumy doświadczeń. Czy Arnold musi udowadniać że jest twardzielem? No właśnie. Ja też. 

A jak to było z blogiem?
Pomysł poddała mi Agga, moja najwierniejsza czytelniczka. Bloga zaczęłam pisać, żeby zakląć czas, żeby zamiast niekoniecznie oczekiwanych sążnistych maili wysyłanych czasem ku irytacji znajomych - mieć takie miejsce, gdzie można spokojnie poczytać o tym co u mnie słychać. Kiedy zaczynałam przygodę z zaklinaniem czasu w internecie - myślałam o moich realnych znajomych, zawsze ciekawych co u mnie słychać. Licznik tykał pomaleńku - 10, 100, 1000 odwiedzin. Nawet jeżeli sama nabiłam z połowę - byłam dumna, że ktoś to czyta. Aż nagle z 10 000 zrobiło się 20 000... bo Onet.pl zauważył mój wpis o herbacie. I zupełnie dla mnie niespodziewanie okazało się, że na mój blog przychodzą niekoniecznie moi znajomi, ale ludzie kompletnie mi obcy, rzuceni losem na inny koniec świata - do Argentyny, Rosji, USA, Kanady... A moi znajomi zaglądają - sporadycznie.

Chciałabym podziękować wszytskim, którzy dzień rozpoczynają od kawy i przygód Gong Zhu Majii, którzy zaglądają, komentują, podpowiadają, wymieniają poglądy. Dzięki wam mam wciąż motywację do blogowania.

Co mogę wam powiedzieć urodzinowo?

Jest takie miejsce na wzgórzach otaczających Kaohsiung, gdzie droga zakręca, i spośród krzaków błyska rozjarzona milionem kilowatów panorama nocnego miasta. Nie widać odrapanych budynków, nie słychać hałasów śródmieścia, nie czuć smogu i smażonego tofu, widać morze wesoło lśniących i migających światełek rozpościerające się po horyzont, widać wesołe wzory na diabelskim młynie Hello Kitty, ciepły wiatr znad miasta rozwiewa mi włosy – wtedy czuję, że jest mi naprawdę niesamowicie i w pełni dobrze. I że jestem niewiarygodną szczęsciarą, że dotarłam aż tu, i że warto marzyć – a jeszcze bardziej warto dać życiu szansę, żeby poprowadziło nas nową drogą, inną niż wszystkich.

czwartek, 18 września 2014

Pieskie życie na Tajwanie – bo pies też człowiek


Pokazywałam Wam już psy:
- ubierane we frymuśne ciuszki
i inne.
Ale sama oczy przecierałam solidnie, gdy ujrzałam tego oto pana z beaglem, jak w całkiem oszałamiającym tempie wyprzedzali mnie na drodze.


Pan dogoniony na postoju (dalej nie ogarniam fotografowania podczas jazdy) wyjaśnił – pies też człowiek, i w nogach siedzieć nie lubi, woli na siedzeniu. Aha.
Podróżują w ten sposób już jakiś czas, pies żyje i trzyma się nieźle (bez kleju i magnesów).



środa, 10 września 2014

Pomelo na Święto Środka Jesieni

Już trzeci raz piszę o święcie, polegającym na grillowaniu gapieniu się w księżyc – czyli o ZhongQiu Jie 中秋節. Ponieważ wyjaśniałam już skąd w ogóle wzięła się tradycja oglądania jesiennej pełni, pisałam o innych legendach związanych z królikiem na księżycu, a o szczegółach grillowania zwyczajnie nie chce mi się pisać, bo to nic specjalnego – to dziś na tapecie będzie pomelo i cute zwyczaje związane z pomelo w środek jesieni.
Zawsze myślałam, że pomelo to większy i słodszy brat grejpfruta, którym da się zagrać w kręgle i zjeść bez maczania w cukrze. Tymczasem chińskie pomelo zwane tu 柚子 (you zi) to coś, czym turlać się nie da bo jest trójkątne. No dobra, gruszkowate. W skórce koloru żółto-zielonego tkwi małe, okrągłe jądro wielkości piłki tenisowej lub mniejsze – czyli najmniej soczysty grejfrut, jakiego miałam okazję próbować. Chińskie pomelo jest suche jak nieszczęście, jak Sahara i Gobi, jak moja buzia po solidnej imprezie z alkoholem i papierosami, i jak szklanka wody przy łóżku gdy cierpisz na kaca.

Walory smakowe ma zwyczajne, grejpfrutowe – tylko mocno podsuszone, zero soku tryskającego z pojedynczych komórek w każdej cząsteczce owocu. Ale, pomelo ma inne właściwości. Zresztą na tym zdjęciu chyba widać sucharowatość tego czegoś obok zupy (normalnie tak się nie jada, ale dorzucali do obiadu jako gratis)

Po pierwsze odgania komary. Zatem skórek z pomelo się nie wyrzuca, tylko wykłada na parapecie i modli by zadziałały.

Po drugie, ma rewelacyjny wpływ na emisję brzydkich zapachów puszczanych cichaczem podczas spotkań towarzyskich. Nie eliminuje ich, bo to niezdrowe (niepuszczone bąki unoszą się do góry, docierają do mózgu i stąd się właśnie biorą posrane pomysły...), ale – uwaga – perfumuje. Ponoć.
Zatem może nie pierdzi człek fiołkami i szanelem piątką – ale w miarę neutralną nutą cytrusową, łatwiejszą do zdzierżenia niż te aromaty podgniłych jaj, siarki i ognia piekielnego, które potrafią się cichaczem ulotnić i siać terror.

Po trzecie, ponoć ma chronić przed złymi duchami itp itd. I świetnie nadaje się na kask – czyli mega słitaśną- uroczą – cute – keai- kawaii czapeczkę, którą z uporem godnym lepszej sprawy uszlachca się – dziatwę w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym, kotki, pieski i wszytsko inne co ma łepek odpowiedniego rozmiaru i rączym kłusem nie ewakuuje się na czubek najwyższego drzewa w okolicy.

Ma to ponoć uzasadnienie praktyczne, ideologiczne i religijno-tradycyjne też.
Youzi wymawia się podobnie jak  "mieć dziecko/syna"有子, więc paradowanie już od pieluch w kasku z "youzi pomelo" daje bogom i przodkom wyraźny znak, że ten oto paradujący chce mieć dzieci, synów w szczególności. Zwłaszcza że kaski z łupinek jasno błyszcząc w księżycowej poświacie (Święto Środka Jesieni to zawsze pełnia) pozwolą dać się zauważyć miłosiernej bogini Chang'e, gdy będzie dokonywać przeglądu wyznawców. No i jeszcze korzyść dodatkowa - cytrusowe olejki eteryczne przeganiają precz te żyjątka, które powodują łupież...

Ale... Całe szczęście, ostatnio na mej ulicy zapanował nowy trend. Teraz na pomelo się wyżywa artystycznie, dokleja uszka, oczka, odnóżki i malunkami przerabia na kraszanki lub inne stworki.

To prace wykonane przez klasę siostrzyczki Joyce, ośmio-dziewięciolatki. Jak widać, Tajwańczycy są lekko upośledzeni manualnie od tego uczenia się matematyki i angielskiego od pieluch, kreatywność znikoma, poziom wykonania prac typu wyklejanie i malowanie pisakiem daleki od artyzmu i biegłości, ale – wygląda uroczo, wszyscy klaskają i machają uszami z radości.

A tu dla kontrastu – prace uczniów z różnych etapów podstawówki – ale posyłanych na specjalne lekcje rysunku, kompozycji, rzeźby, babrania w glinie i ogólnego kształcenia zmysłu plastycznego, prowadzonych przez rosyjską artystkę Tanię, moją znajomą. Jeszcze raz, zbliżenie:

Poniżej zaś - owoce pracy innej grupy "artystycznej", na których Joyce jest podporą zagranicznej "nauczycielki" (Amerykanka po liceum a przed studiami, która ma za zadanie prowadzić miłe proste i stymulujące zajęcia z baaardzo bogatymi dziećmi) wbijających szczegóły "tworzenia sztuki" w oporne łby odporne na kreatywność i pomysłowość.

I jeszcze jedne, również wykonane na dodatkowych zajęciach plastycznych, przez 10-11 latki. Te ostrzałkowane, to postacie z najpopularniejszej obecnie aplikacji Line, czyli bezpłatnego czata na smartfonach (w Europie odpowiednikiem jest Whatsapp i Viber), poza tym trochę mango-animowych klasyków. Osobiście moje serce wygrała matrioszka, ten hitlerowaty jegomość – mający być chyba wariacją na temat wampiryczno- zombiakowatego tatusia artysty oraz (zwłaszcza i szczególnie) spiderman utknięty na korpusie kucyka pony.

Zawsze lepsze to niż oklepane wbijanie dziecka/kota/psa ... złotej rybki w skórkę po cytrusie... Nawet w stylu księżniczkowym czy pilotkowym (postaci z popularnych tajwańskich seriali)


Jak Wam się podobają pisanko-cytrynki?

poniedziałek, 8 września 2014

Tego nie robi się kotu...

Wisława Szymborska napisała wzruszający mnie w okolicach czwartej-piątej klasy podstawówki wiersz, o tym, że – "umrzeć, tego nie robi się kotu". Ba, nawet na jakimś konkursie szkolnym dyplom dostałam za szczególnie ekspresyjną recytację z formami tańca szamańskiego, tak udatnie los tego kota przedstawiałam.
Wisława Szymborska na Tajwanie nigdy nie była (choć jej poezja jest tu znana), bo pewnikiem odkryłaby istnienie jeszcze wielu rzeczy, których nie robi się kotu...

O ile widok opędzlowanych na zapałkę pań zbierających buddyjskie datki i punkty do karmiczej drogi ku nirwanie mi spowszedniał (w klasztorach i wolontariatach świątynnych przeważają kobiety)...

O ile widok małych chińskich bobasów o -zgodnie z tradycją zapewniającą mądrość, szczęście i bujną czuprynę – główkach bez czapeczek i ogolonych na gładziutko w wieku czterech tygodni jakoś nie dziwi... Ba, nawet fajnie wyglądają takie dzieciaki w wieku ciut starszym, z rozwichrzonymi kudełkami na kształt równiutkiego jak od cyrkla, smolistego dmuchawca - a nie z mizernymi kucykami /warkoczykami /trzema cienkimi loczkami na krzyż.

O ile psy opitolone na zero, w tym nawet husky strzyżone techniką "na kiepskiego pudla" – już przestały budzić żywiołowe reakcje i przyzywanie pań lekkich obyczajów na pomoc...

To jednak moja sąsiadka tak jakby przegięła.
Poznajcie Pring-pring (chińskojęzyczni widzą w tym skrót od "prince"), czyli kota perskiego, białego jak śnieg, o manierach księcia udzielnego, który nawet nie miauczy inaczej niż dystyngownie i z odpowiednią modulacją, i nawet jak podsikuje klatkę schodową lub perfidnie obszcza doniczki sąsiadki – to w sposób tak arystokratyczny, że owacje na stojąco to mało.

A teraz wyobraźcie sobie, jak mi szczęka opadła, gdy ujrzałam Pring-pring w letnim wydaniu. Ponoć weterynarz zalecił.

Tak, dokładnie. Kuffa dzizas ja pinkolę.

Umrzeć to mały pikuś. Ogolić maszynką na łysego szczura w wełnianych podkolanówkach – tego nie robi się kotu, zdecydowanie.

piątek, 5 września 2014

Z tajwańskich cute gadżetów - otwieracz

Nie wiem w jakim sklepie dodawali do sześciopaka taki oto urokliwy otwieracz - ale oprócz śmierci i podatków pewne jest, że idzie nowe.
Obecnie panowie mogą już przestać się zacukrzać Hello Kitty i innymi kjutaśnymi słitnościami. I już nawet trupiarno- halloweenowa Hello Kitty nie daje rady (i dobrze, bo była upiorna do cna).

Obecnie modne gadżety muszą być cute - rebelled. I dlatego z pewną ulgą ci nie do końca waginosceptyczni panowie z Tajwanu mogą wreszcie otworzyć sobie piwo z kapslem za pomocą takiego oto gadżeta.
Czekam teraz na wersję z przywódcami politycznymi... Albo taką DIY, gdzie na paszczę możesz nakleic wybrany losowo awatar znajomych / nieznajomych / kogokolwiek :D
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...