wtorek, 28 października 2014

Wieści od Kury z Singapuru

Spora część moich Czytelników bywa gościnnie na kanapie Kury z Singapuru, jej męża zwanego Żywicielem oraz pisklęcia zwanego Przychówkiem - czyli w Azji od Kuchni.

Z wielkim smutkiem przyjęłam wiadomość, że Kura oswoiła się już z egzotyką Miasta Lwa, nie popełnia tylu gaf ile ja wciąż strzelam - i dlatego nie ma aż tak wiele do opisywania. Kura zaś zamilkła w wakacje - i jej kuchnia od tego czasu opustoszała... 
Wiadomo, nie jest to sprawa czytelników, dlaczego ktoś na jakiś czas zamyka blogowy kramik, przykręca kranik z przygodami i pulpit nawigacyjny zasnuwa pajęczyną. Są sprawy prywatne, do których nie dopuszcza się nawet najwierniejszych fanów i stada psychofanek też.
W każdym razie - niestety, tak wyszło że zniknął blog wsiowo-japoński, potem blog Biszopa i jeszcze kilka innych zawiesiło działalność na czas nieokreślony. Szit happens, trudno, trza brnąć dalej z oczyma utkwionymi w przyszłość...
Ale tylko Kurza Kuchnia wywołała reakcję łańcuchową, która otarła się o mnie.

Dostałam kilka wiadomości, gdzie nawet zastanawiałyśmy się co się stało z Kurą. I nawet miałam napisać - ale szanując prywatne życie blogera etc jakoś tak z braku czasu odłożyłam to do wiecznego jutra. W końcu zaś wiadomość z Irlandii uświadomiła mi - że Kura i jej rodzina mogła zostać: porwana przez kosmitów, przerobiona przez producentów chińskich pierdół na dekoracje świąteczno-wigilijne, a nawet skonsumowana jako kurzy pasztet z polskiej wątrobianki... i sama zaczęłam się martwić, przebolałam indolencję i klawiaturę dotykową mojego nowego tableta - i skrobnęłam małpią pocztą do Singapuru.

Otóż Drodzy Czytelnicy! Kura dziękuje za troskę i zainteresowanie jej skromną osobą. I oświadcza że nikt jej nie zrobił niczego z powyższej listy strasznych rzeczy jakie na mój nadopiekuńczy instynkt katastroficzny się narzuciły, a cała familia ma się dobrze. I tylko lenistwo plus brak weny są powodem przestoju w przekazie informacji z singapurskiego kurnika.
Kura uchyliła rąbka tajemnicy - powiedziała iż wróci najprawdopodobniej po Nowym Roku, a w kuchni azjatyckiej zajdą pewne zmiany kosmetyczno- onomastyczne. Będą nowe imiona, nowe nazwy i nowe dania. Więcej nie zdradzę.

Ja zaś... no cóż. Piszę mniej. Wspominałam, że tak się złożyło, że pewien splot niefortunnych okoliczności, o których nie czuję się gotowa pisać publicznie sprawił, że musiałam poszukać pracy - a nowe zajęcie absorbuje mnie znacznie bardziej niż studia językowe i radosne obijanie się zwane "zgłębianiem kontekstu kulturalno-obyczajowego". Ale - mam kilka dni wolnego, więc mam nadzieję klepać w natchnieniu  i wytrwale niczym Kraszewski Józef Ignacy - który namachał w swym życiu 600 tomów literatury wszelakiej, w tym 232 powieści. A limit dzienny miał 100 stron czystopisu.


czwartek, 23 października 2014

Europejskie śniadanie po tajwańsku

Swego czasu opowiadałam wam o moich śniadaniowych perypetiach, czyli o tym, jak Młodociany wmuszał we mnie cokolwiek z ogólnodostępnej palety szamy przed-szkolnej, zazwyczaj równie obrzydliwej co powszechnej.
Czyli - były naleśniki z czymś mięsnym i szczypiorkiem, były bułki z farszem padlinowo-cebulowym, odbijającym się jak nieszczęście, było parszywe spaghetti nawet nie dające się określić jak twór spagetti-podobny i zielona buła o smaku mydła i aromacie płynu do płukania tkanin (według podpisu - zielona herbata). I inne wynalazki, serwowane codziennie - na korytarzu HuaYuZhongxin, przed samymi zajęciami, przez mojego tzw "Brekfast Boyfriend Delivery Service" - na widok którego Japoneczki z mojej grupy sikały po nogach, rozpływając się w maślanych uśmiechach.
Za każdym razem kiedy fukałam pełna zdegustowania nad chińskim sniadaniem, i marzyłam w głos o tradycyjnym, europejskim - Młodociany pozostawał głuchutki niczym pień. Nigdy nie zainteresował się w ogóle czym to "ełropejskie, z uwzględnieniem środkowoełropejskości" śniadanie się je, co w jego skład wchodzi i dlaczego jest lepsze od chińskiego w oczach sfochowanej Księżniczki, gromko bekającej cebulką.

I dopiero dziś mnie oświeciło, dlaczego...
Młodociany w dobroci swego buddyjskiego serduszka ratował mnie przed potworem i subtelnie próbował przekonać do normalnego jedzenia. Tak bowiem wedle definicji wygląda "typowe europejskie śniadanie" w typowo europejskiej jadłodajni.
Ja rozumiem, że Szwedzi mogą być dziwni. Ale śniadanie w postaci: gównoskrętnej kiełbski (chyba, bo może to być precel z pełnego ziarna), kalafiora i brokułów oraz ziemniaków zakąszanych ryżem (no chyba że to kapucha) do mnie nie przemawia. 
Nie dziwię się zatem zupełnie, że rasowy Tajwańczyk lecąc do Europy, w bagażu kamufluje 20 kilogramów zupek chińskich i dwie pary gaci na zmianę.
Czy ktoś z was widział kiedyś ciekawsze śniadanie w stylu europejskim?

czwartek, 16 października 2014

Nasz Lajkonik ten Lajkonik po Tajwanie sobie goni...

Lajkonika chyba wszytskie dzieci znają. Gdyby zaś niektórzy dorośli mieli braki w edukacji przedszkolnej albo sobie zapomnieli, Lajkonik to taka tradycja krakowska, o której szeroko i przystępnie wspomina Ciocia Wiki.

Prezentację mamy zatem za sobą.
Nie każdy wie, że inna krakowska legenda powiązana z Lajkonikiem - o urwanym hejnale z Wieży Mariackiej- wcale nie kończy się w XIII wieku (ponoć A.D. 1281) na krakowskim rynku, gdzie mieszczanie fetowali odparcie tatarskiego ataku (a jeden z nich przebrał się w znalezione łachy ze spiczastą czapką i bogato zdobionym płaszczem - i tak tańcował po całym mieście, i tak ponoć zaczęła się tradycja pochodu Lajkonika). O nie, moi drodzy - legenda o hejnale i tatarskim jeźdźcu wiedzie pomiędzy rzeki Amu -Daria i Syr- Daria,przez pustynię Kyzył-kum do stóp gór Tienszan i Ałtaj. Do Uzbekistanu, do jednego z najstarszych miast Azji, leżącej przy Jedwabnym Szlaku - Samarkandy.
Pisze o tym Ksawery Pruszyński w opowiadaniu "Trębacz z Samarkandy":
Kiedy wyprowadzane przez Generała Andersa z radzieckich obozów koncentracyjnych oddziały Polaków zatrzymały się w Samarkandzie, przyszła do generała miejscowa starszyzna. Poproszono generała o wypożyczenie trębaczy. Generał się zgodził. Trębaczy poproszono, by zagrali melodię, która grają od pradziejów w stolicy swojego kraju, tę melodię, którą grają z wieży. Domyślili się żołnierze, że chodzi o hejnał mariacki. Zagrali. Grali kilka razy, w różnych miejscach. Nikt nie chciał Polakom wyjaśnić, po co grają ten hejnał i dlaczego właśnie w Samarkandzie. Wreszcie ktoś się wygadał. Zawsze wojnom towarzyszyła biurokracja. Szykując wyprawę spisywano dokładnie liczbę ludzi, koni i sprzętu, straty, zyski itd. Istniał podobno kiedyś taki zapis o wyprawie na północno-zachodni kraj. Wyprawa zakończyła się wielką klęską. Wielu dzielnych wojów i wielu wodzów zginęło. Przegrana była wynikiem gniewu bożego. Bóg obraził się na swych wiernych i obrzucił ich klątwą, bo zaatakowali miasto, kiedy ono wzywało swych mieszkańców do modlitwy. Rzeczywiście muzyka płynąca ze szczytu wieży, to w kulturze islamu wezwanie do modlitwy. Klątwa ta tak długo miała ciążyć na narodzie, dopóki nie przyjedzie wojownik z tego napadniętego kraju i nie zagra tej samej melodii w Samarkandzie. Czy to prawda, czy fantazja literacka, trudno powiedzieć.

Czy historia uzbeckich wojowników w armii Tamerlana jest prawdą, czy to kaczka dziennikarska - nie wiem. Ponoć Ksawery Prószyński wymyślił całą historię po kilku głębszych łykach herbaty gdy los rzucił go do Kujbyszewa (obecnie Samara) na placówkę dyplomatyczną. Z drugiej strony - w tymże Kujbyszewie w 1941działał punkt zborny dla Polaków zgłaszających się do nowoformowanych Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR czyli armii generała Andersa... 
Zawsze wiedziałam, że nasza kultura - choć tak środkowoeuropejska i jedyna w swoim rodzaju, ma wiele odniesień i zapożyczeń z Dalekiego Wschodu. Jednak nie byłam zupełnie przygotowana na widok, jaki się rozpostarł przede mną na lotnisku w Tajpej pewnego czerwcowego popołudnia...

Zobaczyłam - mini-lajkoniki brykające na scenie. Skośnookie, czarnowłose dzieciaki, poubierane w końsko-kolorowe kostiumy i tańcujące skocznie do melodii mającej mało wspólnego z tradycyjnym "Lajkoniku laj laj".  

Dzieci wykonały skomplikowany tradycyjny taniec tajwański, inspirowany oprawą świątynnych misteriów (ha, znów jakieś nawiązanie do tradycji Lajkonika!) - czyli w tym wypadku składający się głównie z szybkiego truchtania w kółeczku i podskoków oraz trzęsienia dekoracją i końskim kadłubkiem. Niestety, dynamika pokazu nie pozwoliła mi na zrobienie ostrych jak żyleta Mach3 fotografii. Ale koniki i feerię kolorów widać, wystarczy.








Co ciekawe, indagowani przeze mnie Tajwańczycy wybałuszali gały na owo dziwowisko, równie zaskoczeni jak ja. A pytałam ludzi inteligentnych i obdarzonych wiedzą ogólną znacznie wyższą niż spis wyprzedaży w pobliskim centrum handlowym. Zatem - nie jest to raczej tradycyjny tajwański taniec, a raczej jakiś okolicznościowy program z okazji panującego obecnie Roku Konia. Chyba że ktoś z Was rozpozna jakiś inny trop i mnie oświeci?

PS. Tradycyjny tajwański taniec przyświątynny wygląda na przykład tak:

lub tak (tu akurat przedstawienie z dużą ilością wspomnianego ganiania w kółeczko i podskoków):



poniedziałek, 13 października 2014

Miś na zakończenie studiów

 Czerwiec to tradycyjny czas "graduacji" na tajwańskich uczelniach. Zatem, obrodziło Tajwańczykami w togach pozującycmi wszędzie, skaczących i podrzucających czapki. I obrodziło misiami.

Tajwański system kształcenia wyższego różni się znacznie od polskiego. Najpierw rzecz jasna jest liceum/technikum, gdzie w ostatniej klasie w maju odbywa się "egzamin do koledżu", coś podobnego do naszej matury - ale jego wynik nie ma wpływu na ukończenie szkoły średniej, za to jest podstawą do przyjęcia lub nieprzyjęcia na studia - więc drżą chude tajwańskie łydki na samą o nim myśl, oczy wytrzeszczają się na maksa aby więcej zobaczyć, a mózg paruje próbując zapamiętać wszelkie drobiazgi i niuansiki pułapkowe kochane przez egzaminatorów.

Zdawszy egzamin lepiej lub gorzej, można zatem udać się w progi wybranej Alma Mater i tam zostać studentem na cztery lata, z możliwością przedłużenia :D. Potem zaś pozostaje stawić czoła egzaminom organizowanym cztery razy do roku (sesja zimowa/letnia plus midtermy- czyli egzaminy w połowie semestru, mające jednak znaczny wpływ na ocenę końcową, i nie ma uproś!), zebrać okresloną liczbę "kredytów" z przedmiotów kierunkowych i wybieranych - i taddam! oto czeka na ciebie dyplom i toga z kołnierzem w kolorze uczelni (wypożyczona), pamiątkowa sesja zdjęciowa- i pobudka w realnym życiu.


Studenci Uniwersytyetu Wenzao nie piszą pracy licencjackiej/dyplomowej. Zamiast tego mają wykonać "projekt" czyli pracę grupową, różną w zależności od kierunku. Koleżanki Żorżetta i  Żyzela studiujące "nauczanie chińskiego" wystawiły przedstawienie (oczywiście nie same, cały dosyć liczny rok miał swój udział w tym przesięwzięciu), będące swobodną adaptacją chińskiej legendy o szpilce z nefrytu. Studeci wydziały francuskiego - równie swobodnie zmierzyli się z tematem znanym z filmu "Goście, goście". Wydział tłumaczeń zaś stanął na krótkich chińskich nosach, organizując pokaz translacji symultanicznej oraz publikując książkę o najpopularniejszych błędach przekładowych w audycjach poświećonych przemówieniom prezydenta Obamy.

Po czym wszyscy zgodnie udali się na boisko i przyległości, robiąc finalne zdjęcia w togach, i szukając wolnego kątka w cieniu (w którym słupek rtęci i ekran Iphona, zanim zdechł z gorąca - wskazywały na tylko 36C), gdzie mogli pamiątkowo sfocić się z rodziną lub kolegami - w setce obowiązujących w tym roku póz.

Gorący podziw dla Młodocianego - bo został wbity w gajerek, z podkoszulkiem, koszulą, krawatką, spinką i niestety - półbutami nie pod kolor (to chyba jakiś trynd tutaj, bo właściwie nie widziałam człeka w półbutach pod kolor)  i wytrzymał, delikatnie tylko spływając potem (wynalazek zwany rexona zaaplikowany dosłownie od stóp do głów dał radę). Ba, wytrzymał nawet nałożenie chałatu w stylu Harry Pottera, zwanego togą uniwersytecką i paskudnej czapuńci z frędzluniem.

Reszta towarzystwa spływała potokami i pośmierdywała dyskretnie lub mniej dyskretnie, prażąc się w oficjalnych strojach - bo wynalazek rexona nie jest tu popularny, a wręcz uznawany za drogą fanaberię i szczyt gejostwa, zbyt szczytliwy nawet w oblężonej przez gejów Wendzarni.
Potem zaś była obowiązkowa wyżerka, kwiatki - i misie.

Bo tajwańscy absolwenci zakończenie szkoły świętują na słodziasznie, za pomocą kurzołapka pamiątkowego, czyli "misia graduacyjnego" 畢業熊. Czyli - zamiast kwiatków co uschną, symbol miły dla oka, kjutaśny, słodziaszny i długowieczny. Miś w todze i czapce abiturienta nadziany na patyk.

Ba, można mieć nawet cały bukiet misiów.

Albo - tu już bardziej chłytowo małketingowo - "Stitch Graduacyjny". Bo Tajwanki i Tajwańczycy kochają gadżety z niebieskim kosmitą.

Z zielonym kosmitą z "Toy Story" też. I ze Sponge Bobem i innymi.


Jak wam się podoba taki dodatek do dyplomu?

czwartek, 9 października 2014

Jak Antek został Wiedeńczykiem... - niezwykła historia pewnego samolotu

Każdy pilot ma swoją ksywkę noszoną z dumą na identyfikatorach, hełmach i burtach maszyn - kto oglądał "Top Gun" ten wie. Poszczególne modele samolotów też mają - oprócz nazw kodowych np MiG-29 Fulcrum czy Mi-24 Hind, pieszczotliwe lub pejoratywne określonka identyfikacyjne dla wtajemniczonych. Są "krokodyle" (helikoptery Mi 24), "pszczółki" lub "betoniarki" (zaokrąglone Mi-8 i Mi-17), albo "ołówki" (znane ze smukłej sylwetki i dzióbka z przodu MiGi-21). Ale tylko niezwykły samolot dostaje indywidualne malowanie i jedyne w swoim rodzaju imię...

Gdy zafascynowana "zielonym czymś" oglądałam kadłub, nie sposób było przeoczyć napis lśniący świeżą farbą, tuż obok smoczych oznaczeń 13 Eskadry Lotnictwa Transportowego (i wcześniejszych).
Przelot Kraków- Wiedeń, 1 kwietnia 1982. Ponieważ od czasów pionierów lotnictwa, indywidualnych i zespołowych lotów transatlantyckich i trans-pacyficznych minęło trochę i nikt nie powinien ekscytować się aż tak bardzo pokonaniem trasy, która średniej klasy samochodowi z średniej klasy kierowcą zajmuje kilka godzin - zapytałam, o co chodzi. I usłyszałam historię, która mogłaby stać się scenariuszem do filmu akcji. Tak właściwie uważam, że Tom Clancy pisząc "Polowanie na Czerwony Październik" mógł się inspirować nie tylko buntem Walerego Sablina na radzieckiej fregacie "Storożewoj" w 1975 roku...

Gdy Europę na wschód od Magdeburga zasłoniła żelazna kurtyna, ludzie ze wszystkich krajów radosnego braterstwa ludowego usiłowali uciekać "na Zachód", który jawił się jako mityczna kariera miodu, mleka i lśniących cadillaków. Kopano tunele do Berlina Zachodniego, kajakami ruszano przez Bałtyk, nieliczne polskie wycieczki Orbisu notowały spory odsetek "zaginionych w akcji" pasażerów... Także wojskowi usiłowali przenieść się tą kapitalistycznie zgniłą stronę świata - niekoniecznie na barkach desantowych i czołgach niosących widmo komunizmu i władzę ludową w prezencie dla reszty świata, za to często z nowymi radzieckimi technologiami jako gwarancją dobrego startu w nowej rzeczywistości (Amerykanie hojnie płacili za dostarczone nawet we fragmentach przejawy radzieckiej myśli militarno-technicznej).

Trzech kolegów-pilotów (chorążowie Krzysztof Wasielewski, Jerzy Czerwiński i Andrzej Malec) z 13 Pułku Lotnictwa Transportowego stacjonującego w podkrakowskich Balicach wysnuło nieco ryzykowny plan ucieczki wraz z całymi rodzinami. Nie wiem, czy datę zaplanowali z rozmysłem - licząc że zmiana kursu samolotu zostanie wzięta za dowcip primaaprilisowy, czy też zadecydował przypadek, kolejność służb i wyznaczone na ten dzień ćwiczenia desantowe - w każdym razie w czwartek 1 kwietnia 1982 rozpoczęli realizację śmiałego planu zakładającego po prostu - uprowadzić samolot i zwiać. Padło na maszynę o numerze bocznym 7447 (wcześniej - "jedenastkę", dopóki nie zmieniono numeracji na czterocyfrową).
Nie nastawiali się zapewne na jakąś wielką nagrodę finansową za służbowy samolot - konstrukcja An-2 w 1982 roku liczyła sobie okrągłe 25 lat i była dosyć dobrze opisana oraz obfotografowana. Ważne było, że wraz z rodzinami rozpoczną nowe życie w lepszym świecie, bez stanu wojennego i czołgów na ulicach, bez groźby radzieckiej interwencji i bez kartek na wszystko. 
Po wykonaniu zaplanowanych na ten dzień zrzutów spadochroniarzy, para pilotów-spiskowców zgłosiła do bazy "problem techniczny" wymagający przelotu nad miastem i przystąpili do dzieła. Najpierw przekonali "latającego mechanika" (na pokład Antka zawsze wchodzi 2 pilotów i mechanik) do niewszczynania alarmu, następnie wylądowali na łączce w podkrakowskim Czernichowie, gdzie zabrali na pokład resztę pasażerów - trzeciego spiskowca, dwie żony i czwórkę dzieci (z których najmłodsze miało mniej niż rok), po czym rozpoczęli pełną emocji i strachu podróż ku wolności...
Lot na wiedeńskie lotnisko Schwechat trwał około dwóch godzin. Może to niewiele, ale były to najdłuższe godziny w życiu pasażerów i pilotów. Lecieli nisko (jak już wspominałam, Antek choć zbudowany z kompozytu i płótna, to dla radarów niewidzialny nie jest), nad bardzo trudnym, górzystym terenem Sudetów, bez wsparcia z wieży, bez naprowadzania. Na dodatek - z wątpliwościami, z gonitwą myśli... Co będzie jak się zorientuje dowódca, jak zareagują Czesi i Rosjanie? Czy nie będą próbowali zestrzelić uciekającego samolotu? Jak przywitają nieznaną maszynę z wrogimi oznaczeniami Austriacy? Czy damy sobie radę w nowej rzeczywistości?
Wszystko skończyło się szczęśliwie. Wszyscy pasażerowie otrzymali azyl polityczny (oprócz mechanika, który jako jedyny nie ubiegał się o takowy i przy pierwszej sposobności powrócił do kraju), rozpoczęli nowe życie w nowym świecie. "Uprowadzony" samolot przetransportowano do kraju i sprawdzono na okoliczność dywersji kapitalistów, po czym przywrócono do służby.
Mijały dni, miesiące, lata... 
Antek zwany "wiedeńczykiem" najpierw nieoficjalnie, potem już z aprobatą władz jednostki - służył wiernie i nieprzerwanie, wyrzucając kolejne pokolenia skoczków, przewożąc ładunki, a nawet pomagając pilotom śmigłowców w nauce celowania - za pomocą ogniście pomarańczowego rękawa wleczonego za ogonem, na który to rękaw kierowano ognień (a zdarzali się tacy snajperzy, że potrafili nie tylko trafić w cel długi na kilka metrów, ale i w linkę mocującą - i odstrzelić rękaw dokumentnie i nieodwołalnie).
Maszyną z niebanalną historią zainteresowało krakowskie Muzeum Lotnictwa Polskiego, i zapewniło "Wiedeńczykowi" miejsce na spokojną emeryturkę pod chmurką, pośród innych wycofanych ze służby eksponatów, naprzeciwko Alejki Migów i Suchojów.  Jednak "Wiedeńczyk" wcale nie wybierał się na emeryturę - najpierw przeszedł lifting, pozbywając się niebiesko-oliwkowo-burego kamuflażu na rzecz jaskrawych, smoczych barw autorstwa Marka Radomskiego.
Potem przeszedł remont kapitalny, i kolejny, i jeszcze jeden... W końcu w 2012 wraz ze swoją ostatnią załogą udał się na zasłużony odpoczynek.  I już miał trafić na muzealną ekspozycję.Ale...

Szkoda smoka moknącego bezczynnie pomiędzy hangarami, prawda? Miejsce smoków (i samolotów) jest na niebie!

Do takiego wniosku doszli też emerytowani już piloci Jerzy "Jerry" Antonkiewicz i Zbigniew "Funiek" Chłopecki, i postanowili swoją maszynę ocalić od smutnego marazmu właściwego eksponatom muzealnym. Po czym założyli Fundację An-2 Wiedeńczyk, która pozwoli przedłużyć aktywny żywot największego dwupłata w NATO, i jeszcze niejednej osobie pomoże zakochać się w lataniu.

Zdjęcia pochodzą ze zbiorów "Fundacji An-2 Wiedeńczyk".
O dalszych losach osób biorących udział w historycznym przelocie - można przeczytać TU (niestety, dostęp płatny) oraz na stronie lotniczapolska.pl

wtorek, 7 października 2014

Msza na ludową nutę

Na Tajwanie chrześcijanie wszelkiej maści stanowią znikomą mniejszość. Większość jest buddyjsko-daoistyczno- budda raczy wiedzieć jaka, bo zmiksowana na dziesiątą stronę. 

Wśród tych "chrześcijan" najwięcej jest rozmaitych protestantów, adwentystów dnia siódmego i innych -dla mnie woniejących sekciarską siarką, smołą z pierzem i dymem piekielnym. Kilkoro moich znajomych zasila w pierwszym lub drugim pokoleniu gorliwe szeregi neofitów i nasłuchałam się ciekawych historii "religijno-oświeconych".
Mój kolega Ben ma siostrę i rodziców, wszystkich gorliwych nawróconych. Bena chińskie imię znaczy "wierzę w ducha", jego siostra to "wierzę w świętość", razem - dzieci zwą Duch Święty Lin. Razem rodzinnie modlą się w niedziele, jeżdżą na jakieś świątynno-kościelne spędy i spotkania biblijno - modlitewne co czwartek. Ben nawet mieszka w świątynnym internacie, co ma go chronić przed zgubą czyhającą na młodego człowieka w wielkim mieście (a co absolutnie nie przeszkadza Benowi mieć minimum 2 równoległe dziewczyny i szereg podrywek, i bynajmniej nie spotykają się w celu czytania biblii i trzymania za rączki, bo i jakieś historie z szybką zbiórką pieniędzy na aborcję też miały miejsce). No ale odpuśćmy Benowi.
Żorżetta z kolei nawróciła się z buddyzmu-daoizmu w dużym mieście. Usiłowała ciągać mnie i Kasię na jakieś spotkania modlitewno-rekrutacyjne i koncerty ze świadectwami wiary, ale jakoś nie byłyśmy zainteresowane. Choć kusiła jak mogła, opowiadając o zbawczej mocy wspólnych modłów i nakładania rąk tudzież błogosławieństw, ponoć jakiejś kobiecie na takim spotkaniu noga urosła czy odrosła. No właśnie...
O nasze zbawienie dbała nasza koleżanka z klasy, siostra Vicky Chang Coco, z którą jeździłyśmy do filipińskiej parafii z mszą po angielsku, małym kościółkiem i poczęstunkiem oraz bardzo sympatycznymi księżmi. Szczerze mówiąc, religijność moja sięgnęła szczytów od czasów chyba komunijnych, bo w mszy uczestniczyłam co drugi tydzień. Mniej o religię chodziło, bardziej o atmosferę. No i o wyżerkę - albowiem jeden z księży, Father Joel, smakoszem był i spożywać w naszym towarzystwie wypasione obiadki lubił, a my korzystałyśmy i dupki nam rosły.
Father Joel prowadził prawdziwy katolicki kosciół w aborygeńskiej wiosce. Aborygeni bowiem, w odróżnieniu od Chińczyków zasiedlających Tajwan - zostali schrystianizowani przez misjonarzy holenderskich oraz hiszpańskich, i do dzisiejszego dnia pozostają w znacznej mierze religijni w duchu katolickim.
Ale msze aborygeńskie różnią się od zwykłych chińskich, Aborygeni podobnie jak nasi polscy górale - lubią celebrować ważne wydarzenia tradycyjnymi ceremoniami, z użyciem tradycyjnych strojów, śpiewami i grą na instrumentach.

Również kościoły przystrajają na swoją własną, folkową nutę, zupełnie inną od nowoczesnych czy tradycyjnych kościołów europejskich - za to z ciekawą nutką indiańsko- zakopiańską.

Dziś zdjęcia z uroczystego otwarcia kaplicy św. Jana Vianney w Ulaljuc (chińska nazwa -吾拉魯滋, region Taiwu, hrabstwo /województwo Pingdong), w którym brał udział mój znajomy ksiądz father Joel (ostatnia msza przed jego wyjazdem na Filipiny i prawdopodobnie do Rzymu), chiński - tajwański biskup oraz Aborygeni z plemienia Paiwan.







Nie wiem o co chodzi z tym wiankiem, ale był ważnym elementem


Aborygeńska Maryja z Dzieciątkiem w pierzastym stroju



Ministranci - w obowiązkowych strojach plemiennych podkreślających rangę wydarzenia







Dar chleba - zupełnie jak w Polsce na dożynkach

Komunia - udzielana "do ręki", zupełnie inna niż w Polsce

Wciąż - skośnooki ksiądz budzi moje niedowierzanie :D

Typowa chińska celebracja wyżerkowa

Występ chóru parafialnego


Aborygeńskie śpiewy, tańce i modlitwy w języku Paiwan

Chińsko-aborygeńsko-filipińscy katolicy (father Joel po prawej)
Jak wam się podoba taka msza? Widzicie jakieś podobieństwa do polskich wydarzeń religijnych?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...