środa, 29 stycznia 2014

Czego nie robi się tu dzieciom?

Azjatyckie dzieci są śliczne, malownicze i fotogeniczne. Do tej pory reka mnie świerzbi, żeby skośnookim maluchom robić zdjęcia, masę zdjęć - zwłaszcza, że rodzice tutejsi nie mają nic przeciwko.
Tajwańskie maluchy są przez rodziców strojone tematycznie - na przykład w kostium tygrysa stosowny do okazji wizyty w ZOO, tak żeby pasował do mieszkających tu białych tygrysów (>>KLIK<<  tygrysy).
Dzieci fotografowane są wszędzie i ze wszystkim - na przykład popularnym miejscem do strzelania foci była paszcza kutaśnego potwora na wystawie w Pier 2 ( >>KLIK, tu pisałam na temat tej wystawy << ), aż w końcu obsługa poirytowana dzieciarnią miotającą się między kłami ogrodziła rzeźbę i postawiła ochroniarza w bezpośredniej bliskości (zdjęcie ze strony Pier 2 Art Center)
Ogólnie rzecz biorąc, tajwańskie dzieci są wychowywane zupełnie inaczej niż w Polsce. Z jednej strony widzę kilkulatki popylające w CandyCrush na  tabletach w metrze, a z drugiej - gimnazjaliści raczej rzadko mają swoje telefony komórkowe. Absolutnie normalne jest, że oseski podróżują z mamusią lub tatusiem na skuterach i  'chodzą ', a raczej są noszone do restauracji na obiady - w wielu mieszkaniach tajwańskich nie ma kuchni, a nawet jeśli jest, to i tak szybciej i taniej można zjeść na mieście. 

Dzieci rodzi się tu mało - znacznie mniej niż w Polsce, i to pomimo wyższych niż polskie zarobków. Wydawać by się mogło, że będą one otoczone troską rodziców, wyczekiwane, hołubione jako dziedzice nazwiska i fortuny, wielkie nadzieje familii...
Aż tu jednego dnia widzę dwa obrazki, które z lekka wstrząsają moim światopoglądem.
Oto troskliwy tatuś z na oko trzy-czteromiesięcznym synem na trekkingu, z lekka poza szlakiem:
Wróciwszy z wypadu w górki, postanowiliśmy zahaczyć o bar, w którym pracuje kolega. Godzina 22.30, bar w stylu amerykańsko-angielskim, z głośną muzyką i jeszcze głośniejszymi białasami, pijącymi piwo, przekrzykującymi się i łupiącymi w darta. Dym papierosowy z lekka szczypie mnie w oczy, bo nawiew nie wydala... i nagle widzę jak uchylają się drzwi, wchodzi parka i... 
Rozsiada się przy barze w najlepsze, potomka z nosidełka wręczając zachwyconej barmance.

Na widok moich oczu jak piłeczki pingpongowe Młodociany rozejrzał się i pyta - o co chodzi. Pokazuję paluchem. Młodociany nie rozumie. Tłumaczę, że to nie miejsce dla tak małego dziecka, jeszcze w dodatku o takiej porze. Młodociany dalej nie łapie. Wyjaśniam dalej, konkludując - że u nas prawdopodobnie szybko by ktoś rozrywkowych rodziców utemperował za pomocą policji i sprawy w sądzie, z możliwym odebraniem praw rodzicielskich za sprawowanie opieki nad dzieckiem pod wpływem alkoholu, i w dodatku w miejscu publicznym... 
Młodociany chwilę myśli, myśli, mózg mu paruje, a po chwili rzuca -Aaa , faktycznie, u was policja goni tych, co piją piwo na trawniku, widziałem w telewizji... Dziwni jesteście trochę, nie sądzisz?

niedziela, 26 stycznia 2014

Szklane paciorki z aborygeńskiej wioski

Ponieważ weekend zimowo-tajwański nastrajał miło do pieszych wędrówek, postanowiłam wykorzystać rześkie powietrze i słonko - i wyskoczyć poza zadymione Kao. Padło na górską wioskę Sandimen, zamieszkiwaną przez plemię Paiwan.
Słysząc "aborygeńska wioska" miałam wizję chatek krytych strzechą i półnagich Papuasów. Tiaaa. 
Chałupy są kryte nie strzechą, a łupkami. Papuasi - a raczej Paiwanie nie świecą gołą klatą - mają stroje nieco bardziej ortodoksyjne i przystosowane do pobytu w górach. 
Ale - to tylko od święta lub w specjalnych parkach dla turystów, bowiem na co dzień Aborygeni tajwańscy mieszkają w normalnych betonowo-flizowanych domach z łazienkami, mają samochody i skutery, a zamiast polować na dzikie świnie idą do najbliższego 7-Eleven na szybkie danie z mikrofali... I tak oto romantyczna wizja nieskalanej cywilizacji prymitywnej runęła, ech.
W parku najbardziej interesowały mnie punkty z rękodziełem. A z rękodzieła - biżuteria, taka już jestem sroczka łasa na błyskotki. Przy czym szczególnie lubię kamienie szlachetne :D, a że mnie nie stać na takie, to styl folk - szkło, drewno, hafty i takie tam. 
Plemię Paiwan tradycyjnie zajmuje się wyrobem koralików szklanych (tak naprawdę nie wiem, jak bardzo tradycyjna i stara jest ta tradycja - ale są w tym aprawdę biegli), które każdy szanujący się Aborygen nosić powinien na znak swojej wartości. Ku mojemu lekkiemu zdziwieniu (nie do końca wierzyłam bowiem w wędrówkę ludów po Pacyfiku), Palauanki również mają zawsze na szyi przynajmniej jeden koralik (money beads), bardzo podobny do tych z Sandimen.



Koraliki aborygeńskie są piękne. Błyszczące, kolorowe, pokryte symetrycznymi wzorami w żywych kolorach. A w dodatku ręcznie robione na oczach turystów...


Cała procedura wygląda tak: szklaną rurkę rozgrzewa się w płomieniu palnika acetylenowego, oddziela kawałek i formuje zgrabną kuleczkę lub jajeczko. Potem jajeczko pokrywa się fantazyjnymi lub tradycyjnymi deseniami, studzi i nawleka na ręcznie robiony rzemyk lub misternie pleciony sznurek i wystawia na sprzedaż...



Braki - czyli koraliki pęknięte, o nierównej powierzchni, rozmazanym wzorze kończą jako element zdobniczy - na przykład lustra w toalecie czy betonowego podjazdu.

Najchętniej wykupiłabym cały ten sklepik. Niestety, są to drobiazgi dosyć drogie - cena bowiem uwzględnia pracochłonność, niebezpieczne warunki pracy (jak widać - zero masek, okularów ochronnych czy rękawiczek, a te pręty wcale zimne nie są...), więc musiałam się obejść wieeeelkim smakiem. 
A oto moja drobna kolekcja aborygeńska - mam nadzieję ją poszerzyyyyyć :D




Tak, oprócz aborygeńskich koralików i kolczyków, bransoletek i zawieszki do komórki mam też kubek z Hello Kitty oraz bliżej nieokresloną ilość kotków machających łapką na pieniądze - wszystko po to, aby tych koralików więcej kupić. Wspierajmy niknące zajęcia rzemieślnicze i pracujących Aborygenów.





piątek, 24 stycznia 2014

Do domu...

W piątek - wakacje. Miesiąc w świecie zimy, słonego chleba, zerowej ilości skuterów, swetrów i czapek koniecznych do wyjścia na zewnątrz i pobytu tam przez więcej niż 30 sekund, kaloryferów oraz mniej więcej znane towary na półkach w sklepie, które będę mogła kupić bez pokazywania palcem...

Skończą się 
- ciepłe napoje (w tym soki i mleko sojowe) sprzedawane w 7-Eleven ze specjalnego ekwiwalentu lodówki oferującego grzanie, 
- śniadania których nie muszę robić, bo pod domem mam 'śniadaniarnie', 
- zachwyty nad mą wspaniałą niesamowitą egzotyczną urodą, 
- mycie głowy i zębów z jednoczesnym zaliczaniem "sprzątania łazienki" podczas porannego siku, 
- fajerwerki znienackowo atakujące o każdej porze dnia i wieczora,
- gratisowe przekąski od pani ze stoiska z kawą 
- oraz owoce w dziwnych kształtach i kolorach, w większości prosto z drzewa.

Będzie czas na gadanie po polsku, odwiedzenie znajomych i rodziny, saunę, jedzenie ziemniaków (!!!Przypominam!!!). A potem znów zatęsknię za Krainą (Nie)skomplikowanego życia wśród małych żółtych ludzików. 

Mój wyjazd nie spowoduje większych perturbacji w opisach życiowych. Blogiem będę wciąż na Tajwanie - bowiem jak dobra Matka-Polka wyprodukowałam pewną ilość notek, które "się opublikują" - same. Będzie o architekturze, i wycieczce do akwarium, i o biżutach moich, Aborygenach, kosmitach i duchach i innych odpryskach codzienności - które na dobre utkwiły mi w oku i sercu, niczym okruchy lodu rzucanego przez Królową Śniegu
Tak naprawdę - ta notka też jest z tej serii "z wyprzedzeniem"

czwartek, 23 stycznia 2014

Atak kaszalota - okrągła rocznica wielorybiej inwazji na Tajwan

Data "26.01.2004" wielu Tajwańczykom przypomina  o niezwykłym wydarzeniu w historii wyspy - o dniu, w którym wieloryb zaatakował miasto Tainan.
I nie chodzi mi bynajmniej o takiego wieloryba:
źródło: www.plumpprincess.com
Ani też o coś dmuchanego, protoplastę czy też konkurencję żółtej kaczuszki (która znów pękła z hukiem w Sylwestra, ale niestety ją załatali...).
Muzeum  Sztuki -wystawa charytatywna na rzecz dzieci. 
O nie, moi drodzy. Tajwańskie miasto Tainan zostało zaatakowane przez regularnego wieloryba - konkretnie kaszalota. To taki brzydki waleń, z wielkimi zębami, paskudnym pyskiem i wielką głową, gdyby ktoś nie kojarzył. 
W ogóle nie jest uroczy, nie spiewa jak humbaki, nie podskakuje jak delfinki, nie wygląda ślicznie i nikt o kaszalocie filmu na miarę "Uwolnić orkę" nie nakręci. Ale za to może nurkować na przeszło kilometr (bez batyskafu!) i ratować świat przed olbrzymimi kałamarnicami.

Kaszaloty żyją generalnie wszędzie, ale z rzadka w okolicy uczęszczanych szlaków handlowo-turystycznych czy ludzkich osiedli, stąd pewne problemy biologów morskich chcących dokładniej poznać te bojowe ssaki podwodne.

Zatem przejdźmy do meritum...
Rankiem 26 stycznia mieszkańców Tainanu i okolic zelektryzowała niesamowita wiadomość - oto morze wyrzuciło na podmiejski brzeg truchło morskiego potwora, którego podekscytowani naukowcy szybko zidentyfikowali jako kaszalota, którego staranował duży statek i uszkodził mu kręgosłup. Takie prezenty od losu nie zdarzają się zbyt często, zatem ucieszeni badacze wszelacy szybko zadecydowali o przetransportowaniu CAŁEGO WIELKIEGO CIELSKA na teren uniwersytetu i poddanie go rozlicznym testom, próbom i analizom - o których dotąd mogli tylko czytać w zagranicznych publikacjach.
Szybko zorganizowano dźwigi (w sumie trzy), robotników (około 50), ciężarówkę, naukowców, policjantów, specjalistów i rozpoczęto załadunek. Lotem ptaka rozniosła się wieść o epokowym znalezisku, zjechały wozy transmisyjne z ekipami dziennikarskimi oraz tłumy gapiów i rzesze sprzedawców przekąsek i gorących napojów. Zwłaszcza te ostatnie cieszyły się olbrzymim wzięciem, gdyż pogoda nie rozpieszczała - wiał zimny zimowy wiatr, lekko padało i pomimo dodatnich temperatur, było paskudnie. 
Dla Tajwańczyka, z założenia nie znającego temperatur ujemnych (bo takowe u nich w kraju nie występują poza regionami wysokich gór i zamrażarką) - panowały nieludzkie wręcz warunki, pizgało jak w kieleckiem i jeszcze na domiar zimno było jak w psiarni. Ale... tłumy cierpliwie obserwowały próby mozolnego dżwignięcia olbrzymiego cielska - które jak zmierzono, zważono i oszacowano liczyło sobie bagatelka 56 stóp/ 18.6m i ważyło 60 ton. 
Po 13 godzinach mrówczej pracy i kombinowania, w końcu waleń został przeniesiony na odpowiednio wzmocnioną konstrukcyjnie platformę ciężarówki i kondukt ze znaleziskiem ruszył powoli i dostojnie ku budunkom cetrum badawczego National Cheng Kung University.

Niestety, nie przewidziano koniunkcji dwóch czynników - temperatury i stanu tajwańskich szos (który nieco przewyższa polskie, ale do stołowej gładkości im daleko). I tak oto podczas przejazdu przez środek miasta, wredny wieloryb powiedział Pffff! I eksplodował.
Ochlapując wszystkich i wszystko makabrycznie wyglądającą i jeszcze potworniej cuchnącą mieszanką krwi i flaków.

Oczywiście wieloryba posprzątano błyskawicznie, pozbierano wszelkie fragmenty i poskładano do kupy, przeprowadzono też wszelkie testy i analizy o których tak marzyli tajwańscy naukowcy. Zrekonstruowany po roku prac konserwatorskich szkielet jest wystawiany w małym Muzeum Waleni w Taijiang na przedmieściach Tainanu.
To zdarzyło się naprawdę - link do oryginalnego arytułu


poniedziałek, 20 stycznia 2014

Wartość dodana pieniądza - czyli jak z dwóch dych wyciągnąć stówę

Gdy przedstawiałam walutę Tajwanu, pożaliłam się na mizerną dostępność serii 2.0 (czyli monet 20 kuajowych i banknotów o nominałach 200  oraz 2000). O ile słaba dostępność banknotów* była absolutnie zrozumiała, to zastanawiający był brak monet w powszechnym obrocie.

Ostatnio znalazłam wyjasnienie tego stanu rzeczy. Po prostu monety z wodzem Mona Rudao zainwestowano i teraz one pracują na zyski. A że pracują równie ciężko, jak reszta Tajwańczyków, nie mają czasu na brzęczenie w powszechnym obiegu walutowym.
Jak zainwestowano? Ano tak, aby uzyskać marżę 300% lub więcej. Niezła lokata kapitału. lepsza niż Amber Gold...
Sprytny Tajwańczyk nabył/zdobył/wybrał z banku/wymienił kasę na eleganckie nowiuteńkie dwukolorowe dwudziestki. Do tego dołożył: wycinarkę i wypalarkę, matrycę do obydwu machin, kawałek tekturki/drewienka, lakier, śrubeczki, trochę plastiku, trochę tektury, łańcuszek, kółeczko, filipińsko-wietnamskie zwine rączki do końcowego montażu - i wypaśny brelok do kluczy gotowy, w sam raz trafiający w gust obywateli Tajwanu ruszających w daleki świat oraz łajgłorenów (czyli obcokrajowców) szukających tanich tajwańskich pamiątek.


O proszę. Rarytas i rzadkość numizmatyczna - czyli dwie dychy z Moną/Monem na monecie, w gablotce. 100 dolców tajwańskich w specjalnej cenie... Takie bez Mony/monety, a z koralikami i innym brokacikiem sprzedają się połowę taniej.

* "200" jest ozdobione facjatą Czang Kaj-Szeka, nie cieszącego się ostatnio dobrą prasą. Ogólnie ten banknot wprowadzono tylko dlatego, żeby dać odpór tezie o nierównym traktowaniu założycieli Republiki Chińskiej. Sun Yat-sena ma swój pieniążek, więc Generalissimusowego ducha szlag jasny trafiał zapewne... "2000" z karpiami i stacją nasłuchową z kolei ma po prostu zbyt wielką wartość nominalną, aby być spotykanym w codziennym obrocie. Coś jak nasze 200 zł.

czwartek, 16 stycznia 2014

Słodkie usta Kuchennego Boga - o zwyczajach noworocznych

Nastał już A.D. 2014, fajerwerki opadły, dym się rozwiał, kac poszampanowo-posylwestrowy wywietrzał... Zachodnia półkula świętuje karnawał, tańczy do upadłego i niezbyt chętnie czeka na Tłusty Czwartek. A tym czasem w Azji...

Tymczasem na Tajwanie ludność szykuje się do przywitania Roku Konia, Drewnianego w dodatku (o niuansach kalendarzowo-zodiakalnych było TU >>KLIK<<). Pierwszym widocznym symptomem zbliżającego się nowego roku lunarnego jest - przedświąteczne sprzątanie.
Chińczycy może nie są mega-syfiarzami (do Arabów wiele im brakuje), ale do estetów i pedantów też nie należą powszechnie. Na Tajwanie kurzy się paskudnie, kultura sprzątania jest rozwinięta tak sobie. Ale na nowy rok koniecznie trzeba dom wywrócić do góry nogami, uhetać się jak dzika kobyła, zlokalizować i anihilować najmniejszy puszek, okruszek i pyłek - bo inaczej pogrom, błyskawice, armagedon i przede wszystkim obraza bogów od szczęścia, awansu i pieniędzy.
A skąd Nefrytowy Cesarz i reszta bogów zamieszkująca chińskie niebiosa, chmurki i górę Kunlun będą wiedzieli, że pani Chen czy inna z miliardów Chińczyków/Tajwańczyków ma koty sypialniane pod szafą i niedomytą fugę na elewacji (domy i bloki powszechnie okleja się tu ni to flizami, ni to mozaiką, w wersji wypas - rzecz jasna, marmury nagrobkowe)? Ano, mają bogowie swoją agenturę w każdym domu praktykującym taoizm. Za zbieranie i dostarczanie informacji odpowiada Kuchenny Bóg, 灶神Zàoshén, którego wizerunek powinien znajdować się w centralnym punkcie każdego chińskiego domu, czyli kuchnio-salonu.
Kuchenny Bóg swoją konfidencką służbę pełni częściowo za karę, częściowo w nagrodę. Kiedyś był człowiekiem i nazywał się Zhang. Zhang miał szczęście poślubić kobietę może nie olśniewająco piękną, ale dobrego charakteru i pracowitą. Dzięki ciężkiej pracy, sumienności i szczodrobliwości pani Zhangowej (tak naprawdę nazywała się inaczej, bo w chińskiej kulturze nie zmienia się nazwiska po ślubie) małżeństwo dorobiło się znacznego majątku i ugruntowanej pozycji.
Wówczas lekko podstarzałym panem Zhang (a raczej jego funduszami) zainteresowała się sąsiadka, kobieta wielkiej urody i jeszcze większej pazerności. Szybko omotała nuworysza z kryzysem wieku średniego - fakt, przy jej nienagannej sylwetce oraz doskonale wystylizowanej fryzurze i makijażu nieco przysadzista i mało atrakcyjna pani Zhangowa nie miała szans. Zhang porzucił swoją ślubną, rozwiódł się z nią i pozbawił majątku (w dawnych Chinach zazwyczaj majątek dziewczyny przypadał rodzinie męża), a sam rzucił się w wir życia towarzyskiego, zakupów, zachcianek i kaprysów piękniej sąsiadki. Nikogo nie zaskoczyi szybki i smutny koniec "nowej miłości i drugiej młodości" - gdy Zhang przepuścił już cały majątek, do głosu doszli bogowie, zdegustowani jego niemoralnym prowadzeniem się. Oprócz katastrofy finansowej, pokarali go także - chorobą i slepotą, oraz (logiczne) odejściem materialistycznej "żony numer dwa". Został więc Zhang kawalerem z odzysku, obdarty, ślepy, chory i głodny tułał się po okolicy i psu z kulawą nogą żal go nie było specjalnie.
Pewnego dnia zziębniętego żebraka koledzy po fachu nakierowali na znany w okolicy dom, w którym urzędowała kobieta o dobrym sercu, która pomimo, że sama niebogata - zawsze wspomagała potrzebujących ciepłym posiłkiem i noclegiem. Oczywiście, jak zapewne się domyślacie- skomplikowana intryga skierowała ślepego Zhanga pod dach jego byłej żony, czego rzecz jasna on nie zauważył z uwagi na to, że był ślepy. Natomiast ona oczywiście od razu zorientowała się, kto zawitał w jej progi - ale przyjęła go bez awantur i wyrzeczeń, w pokorze decydując się na zatajenie swojej tożsamości. 
Zhang nad miską ciepłej domowej zupy popłakał się, i z żalem zaczął wspominać swoje dawne, dobre zycie - które sam sobie zepsuł. Opowiadał o cudownej pierwszej żonie, której nie doceniał, rozwodził nad własną głupotą dotąd, dopóki boski głos nie nakazał mu otowrzyć oczu i spojrzeć przed siebie... Gdyby ktoś liczył na happy end, to przypominam, jesteśmy w Dawnych Chinach, a nie Hollywood, więc Zhang zamiast paść w ramiona ukochanej małżonki i żyć długo i szczęśliwie (a przynajmniej długo) - doznał oświecenia, uświadomił sobie jakim był &%^*#$%@, jakiego bólu i smutku przysporzył swojej żonie, jakiego wstydu narobił rodzinie... I pragnąc zakończyć ten zhańbiony żywot, rzucił się do pieca.
Wierna żona próbowała go ratować - ale z ognia wyciągnęła tylko nadpaloną nogę (i dlatego ponoć synonimem pogrzebacza po chińsku jest "noga Zhanga"). Nad samobójcą ulitowali się bogowie - i zamiast skazac go na wieczne potępienie, przydzielili mu zaszczytną funkcję szpiega i opiekuna domowego ogniska.
Przez cały rok Zao Shen prowadzi rejestr dobrych i złych uczynków popełnianych przez członków swojej rodziny - która powiesiła jego podobiznę przy piecu. Tydzień przed Nowym Rokiem Kuchenny Bóg wyrusza w niebiosa, z misją zdania raportu Nefrytowemu Cesarzowi. Aby raport wypadł korzystnie - bo od tego zależy szczęście i dobrobyt rodziny, Zao Shena przekupuje się wystawną ucztą i przede wszytskim słodyczami, a na dokładkę smaruje się mu usta miodem.

wtorek, 14 stycznia 2014

Z sieci niebezpieczne związki... - o znajomościach wirtualnych w stylu tajwańskim

Tajwan nieco stemperował mą aspołeczność - do tego stopnia, że złamałam się w kwestii użytkowania międzynarodowego portalu społecznościowego. Wcześniej bowiem z uwagi na pewne okoliczności biograficzne usunęłam konto z naszej-klasy (gdzie chwilę zadawałam szyku, może i nie focią pod palmą, ale za to z samolotem, a co!). Niestety, szybko okazało się, że na Tajwanie bez konta na fejsie człowiek nie istnieje... 
Przykład?
Gdzie załatwiane są sprawy uczelniane i komunikacja na linii koledzy z klasy tudzież profesor? No zgadnijcie, gołębiem pocztowym czy może mailem? Ależ kto by się kłopotał mailami, jak można stworzyć grupę zamkniętą i mieć kontakt na bieżąco, przez smartfona...
Aplikacja na rządowe stypendium - i co jest WYMAGANE? Dwa adresy mailowe ( w tym uczelniany) i konto na portalu z pejsem.
Zatem w końcu na Tajwanie rozpoczęłam korzystanie z Katarzynowego FB (wspólny pokój, wspólny komputer, wspólni znajomi - to i konto wspólne, ktoś zdziwiony?), a potem założyłam swoje własne. Znajomych mam na nim niewielu - trochę powyżej setki (lista regularnie przeglądana i aktualizowana in plus i in minus) i użytkownikiem jestem dość słabo aktywnym. Mało lajkuję, mało udostępniam, mało komentuję słit focie, od czasu do czasu podniosę ciśnienie znajomym jakąś wypasioną focią z tropików, jak to się jakoby bawię lansem baunsem i awansem.

Tajwańczycy do fejsbuka mają stosunek zgoła odmienny od mojego. Dziennie zmieniają status pierdylion razy, foci wrzucają bazylion na godzinę, znajomych mają hordy... I od tego się zaczęło. Każdy świeżo poznany człek, z którym zamieniłam niewiele więcej ponad "Nihao", albo taki co tylko był ze mną w tym samym miejscu na jakimś wydarzeniu towarzyskim typu pospólny obiad, na który zaciągnęła mnie jakaś koleżanka - koniecznie chciał sobie podnieść ranking towarzyski i dodać światowości za pomocą dodania białasa do listy znajomych.
Zaczęłam zatem odbierać dosyć sporo zaproszeń od ludzików opisujących swą tożsamość krzaczkami. Na początku, kiedy jeszcze chciałam być miła i grzeczna (kac moralny po pierwszym pobycie, kiedy to osoby mało mnie znające publicznie i w szerokim gronie własnych znajomych zarzucały mi chamstwo, buractwo, brak ogłady i ogólną zgniliznę moralną), przyjmowałam jak leci. Zwłaszcza, że wszyscy Chińczycy, Chinki, Tajwańczycy i Tajwanki są mniej więcej tacy sami. Imiona i nazwiska mają na fejsie wykrzaczone, a mi przedstawiają się łatwiejszym do ogarnięcia English name, najczęściej podobnym do chińskiego chyba tylko po solidnej dawce halucynogenów. No to -przegląd profilu i szukanie stycznych punktów. I klik, witaj w klubie znajomych. Ale...
Najpierw okazywało się, że choć mamy "wspólnych znajomych", to zaprasza mnie do grona jakiś szczególnie upierdliwy bot reklamowy, albo wręcz wirus. A potem...

Pewnego dnia dołączyłam do grup zainteresowań. I się zaczęło.
Od razu PM mi się zaroiły od mniej lub bardziej składnie pisanych zaczepek od panów. Jak mi wytłumaczyli zgodnym chórem - Nauczycielka Zheng, Młodociany oraz Nico - to normalne na Tajwanie, że ktoś kto cię nie zna, będzie do ciebie zagadywał na FB. Ogólnie jest to popularne, absolutnie nie dziwne, a wręcz naturalne - zapraszać do znajomych osoby, których nie spotkałeś w życiu, ale wyglądają na fajne. No i pochodzą z różnych fajowskich miejsc, więc wyglądasz na światowca. I jeszcze angielski poćwiczysz, a koledzy i koleżanki niemający takich zajefajnych znajomych będą sikać po nogach i pazury gryźć z zazdrości...

Nie powiem, niektóre z tych wirtualnych kontaktwi okazały się całkiem owocne - głównie w kwestii doradczej, co warto zwiedzić, zobaczyć, załatwić. Większość, jak to z tajwańskimi znajomymi bywa- po prostu była i nie powodowała większych szkód, perturbacji i problemów. Natomiast trafił się odsetek specjałów, tak mniej więcej z 30%, płci głównie męskiej, co ambitnie szukali problemów, guza i pieron wie czego. Przy czym z racji małego doświadczenia na fejsie i w kwestiach szukania wirtualno-matrymonialnych znajomych nie jestem absolutnie pewna, czy nie czepiam się zjawiska absolutnie normalnego, w Polsce popularnego i nie wartego nawet klepnięcia w klawiaturę.
Najpierw Francuzka Marie-Helene lekkim tonem stwierdziła - że znów jakiś mój znajomy ją zaczepia. Wysyła jej jakieś durne uśmieszki i hellołki i przewyższa wytrwałością tych wcześniejszych. Ona absolutnie nie ma do mnie pretensji, ale jakbym mogła mu przekazać, że ignore to ignore i oznacza to, że ona nie ma ochoty z nim pisać...
Zdumiona setnie wypytałam Mali, o co chodzi. Chodziło o to, że spora część wirtualnych Tajwańczyków zaraz po dodaniu do moich znajomych zaczynała maraton uśmieszkowo-zaczepkowy, adresowany do Marie -Helene, a zapewne o do sporej części moich znajomych płci żeńskiej i w miarę reprezentacyjnej lub obiecującej facjaty (za co z góry przepraszam). Przy czym większość poddawała się po kilku dniach, zaś ten przypadek specjalny i po miesiącu nie dawał za wygraną.
Zablokowałam zatem podgląd listy znajomych - i przynajmniej w teorii, powinny się ukazywać tylko ci, których oboje posiadamy. Mam nadzieję, że pomogło, i żaden dziwny skośnooki nie szuka szczęścia wśród Słowianek...
Osobnym tematem są dziwni ludzie, będący odpowiednikiem tych ludzi, co jeżdżą tramwajem  i wygłaszają mocno odjechane monologi lub dialogi. 
Mój system weryfikacji znajomych niestety nie jest doskonały - wobec tutejszego zwyczaju raczej bezrefleksyjnego zatwierdzania zaproszeń w myśl "im więcej tym lepiej", dziwoląg czy nie, ważne że podnosi statystykę itp. Potem taki szpion z piątej kolumny z Krainy Dreszczowców i Innych Zboczęńców zaprasza się ze znajomymi z listypierwszej ofiary, potem nastepnej i nastepnej... I w efekcie Księżniczka Majia dostaje wiadomość, że Krzak Krzak -krzak (odpowiednik naszego Pawła Nowaka, Szymka Kowalskiego, Julii Wójcik, Zuzy Wiśniewskiej i innych popularnych i znajomo brzmiących imion z nazwiskami), znajomy z NNN, AAA, BBB chce dołączyć do mojego haremu... A że na zdjęciu (o ile jest takowe) wygląda jak 99%populacji tego kraju (czarne bądź zafarbowane na rudo włosy, mały nosek, skośne  oczka, soczewki kontaktowe lub okularki model denko od jabola i jeszcze jakiś słitaśny ryjek-dzióbek), to  Krzak Krzak Krzak trafia w krąg wtajemniczenia i zaczyna swą krecią robotę...
Raz o drugiej w nocy jakiś człeczyna wysyłał mi rozpaczliwe wyznania o beznadziei swego żywota, i jak to chce ze sobą skończyć skacząc z okna w roziskrzone Tajpej, i jak smutno mu, że nie ma na kogo liczyć i żaden znajomy nie chce go zrozumieć, szloch szloch... 
Gdybym nie przejęła się wystarczająco, to tydzień później zaczął znów (nie wiem, ożył, poskładali go po tym skoku w rozkroku - w końcu w TV mówili ostatnio, że Tajwan ma najlepszą służbę zdrowia na świecie), z nową historią, tym razem ciężkich przeżyć podczas obowiązkowej służby wojskowej (akurat na topie był temat spasionego żołnierza, którego sierżant próbował odchudzić przez bieganie, ale żołnierz padł na serce zanim zaczął chudnąć), i raz jeszcze - z dramatem miłosnym, burzliwym związkiem z matką swojego kumpla z klasy, której męża chciał pobić na smierć - bo nie chciał dać swojej zonie rozwodu... 

Zastawiacie się już, co ci ludzie biorą? Jeżeli nie, to zapoznajcie się z treścią poniższej wiadomości:
Jeszcze jakieś wątpliwości?
Po wakacjach, kiedy to przy komputerze bywałam znacznie rzadziej - zrobiłam porządek z ustawieniami profilu, listami znajomych, zaproszeniami itp. Ba, założyłam nawet drugie konto - dla dziwnych Tajwańczyków, na którym mogą do mnie puszczać oczka, zaczepiać i smęcić...

Dobra rada - jeżeli na Tajwanie chcesz dołączyć do jakiejś grupy typu "Zagraniczni studenci", "Obcokrajowcy", "Szkoły językowe", "Nauka mandaryńskiego" itp - zastanów się po trzykroć. 

czwartek, 9 stycznia 2014

Numerologia chińsko-tajwańska i ukryte znaczenie liczb po raz wtóry

Pisałam już o sprytnym sposobie miało wylewnych Tajwańczyków na okazywanie romantyzmu, kiedy to kombinacja cyferek staje się wyznaniem uczuć po wsze czasy. Z jednej strony to smutne, że Tajwańczyk nie może bez ryzyka "utraty twarzy" ani podejrzeń o poważne zaburzenia psychiczne powiedzieć, co mu w duszy gra i spiewa. Z drugiej strony, w tej kulturze znaczenia czasownika "kochać" nie zdewaluowało się tak jak w anglojęzyczno-amerykańsko-zamerykanizowanym kręgu kulturowym, gdzie powszechnie "kocha" się wszytskich i wszytsko, i wynika z tego pestka z dziurką.
Wczoraj odkryłam kolejną odsłonę magii cyferek. Jeszcze trochę, a pokocham cyferki do tego stopnia, że zostanę biegłym rewidentem, albo innym matematykiem stosowanym...

A było to tak...
Siedzę z koleżanką Joyce i omawiamy jej "projekt", czyli zadanie domowe z gatunku większych i durniejszych. Omawiamy sprawę w języku obowiązującym przynajmniej w teorii na jej międzynarodowym kierunku na międzynarodowym uniwerku z aspiracjami - a ponadto mój chiński mógłby nie dac sobie roady z niuansami  typu metodologia, źródła, statystyka. No dobra, nie dałby rady na pewno. A ponadto oprócz omawiania spraw naukowych oddajemy się hot ploteczkom. Trza się integrować (i nacieszyć uszy niedolą bliźniego, zapominając, że mi też tak ktoś bezlitośnie tyłek obrabia, że aż mi się celulit na pośladkach zwija w falbanki).
W okolicy "narady na szczycie" plącze się jej siedmioletnia na oko siostrzyczka Joyce, którą mamusia wpycha uparcie w nasze towarzystwo, licząc że od tego przebywani w anglojęzycznym towarzystwie przez kilka godzin tygodniowo mała nabierze biegłości w języku Szekspira i, ku zazdrości sąsiadek i innych mamuś, zacznie sonety układać - a wszystko to za darmochę, więc i oszczędnością się mamusia wykaże i będzie miała na nowego Iphona albo inne LV.
Mała jest sympatycznym urwisem, rozumie proste komunikaty po angielsku, ale zdecydowanie woli konwersować ze mną po chińsku (od kiedy odkryła, że potrafię). Ma też anielską cierpliwość i doskonale rozumie moje niekoniecznie wyraźne szemranie z bleblaniem (dorośli, z uwagi na większy zasób słownictwa mają czasem/często zagwostkę "co autorka ma na myśli"). W każdym razie - mała rysuje jakieś bohomazy w książce do angielskiego (zadanie domowe dla ośmiolatki - narysuj cykl rozwojowy roślinki i opisz poszczególne stadia, nie żartuję sobie), ja jej półgębkiem podpowiadam jakiego koloru kredki użyć, natomiast z jej siostrą wiodę ożywczą konwersację o walorach naszych koleżanek i kolegów, ich wzlotów, upadków, pracy i związków (tak zwane "Życie na Gorącej")...
W pewnym momencie z ust mych pada zdanie:
- Maybe there is somebody else...

Niezależnie od tego, co chciałam wyrazić, nie spodziewałam się aż tak żywiołowej reakcji. I to nie interlokutorki właściwej, a jej przyległości, rozłożonych w całej swej rozciągłości dumnej pierwszoklasistki na piankowych puzzlach udających wykładzinę i chroniących przed okrutnym chłodem bijącym zimową porą od marmurów na podłodze. Kredki i książka lecą w kąt, a mała zaśmiewając się łez tańczy, skacze i wiruje, ucieszona niczym norka.
- Sanba!Sanba! Ona powiedziała sanba! - leci po schodach, informując mamę, tatę i połowę okolicy.
Domyślam się już, że musiałam coś ciekawego mimowolnie palnąć - a raczej mała usłyszała coś chińsko-nieprzyzwoitego w mej nieomal nienagannej angielszczyźnie (nieomal dodane po namyśle i z bólem serca - aż tak zajebiaszczy mój angielski nie jest, a akcent leży daleko na wschód od Oksfordu...).
Joyce ma minę nieprzeniknioną, gdy pytam jej co się stało - i grzecznie stwierdza, że nic-nic. Ale co za nic-nic, nie chce mi powiedzieć i zbacza z tematu wybitnie.

Pytam Młodocianego - sanba to po chińsku czy po tajwańsku?
- Yyy, po chińsku, a co? I skąd w ogóle w ustach twych chiński tak niepomiernie pośledniego sortu? Zważaj na słownictwo, Księżniczko! - Młodociany też próbuje mnie zbyć. Nie ze mną te numery, Brunner :D
Po chwili już wiem. 
Sanba, a raczej 三八sānbā  czyli polskie 38 oznacza mniej więcej sukę, zdzirę i niewiastę o brudnej duszy i prowadzniu niezbyt ciężkim, sięgającym wręcz wagi piórkowej - czyli miałam rację, komplement to nie jest.
Pytam Młodocianego - czemu tak i skąd wziął się ten błyskotliwy niczym cygańska biżuteria pomysł, i jakiż to bystrry niczym woda w klozecie światowej kultury potomek Konfucjusza to wymyślił. Niestety, Młodociany nie wie, ponadto jest tak zaprzątnięty robieniem kariery telewizyjnej, że nawet nie proponuje że się dowie (udało mi się wytępić w nim tajwańską grzecznościową manierę mówienia "Pomogę, zrobię, możesz na mnie liczyć" - które jest warte tyle co "miło cię poznać" i "mam specjalnie dla pani doskonałą ofertę"  po polsku). Innymi słowy pozostaje mi koniec języka za przewodnika. 
Oficjalnie w szkole nie zapytam, podpadłam wyjątkowo gdy podczas wizytacji stwierdziłam, że byłam na teście nieobecna z uwagi na "pier...enie kotka" - 幹貓, wymowa gàn māo, zamiast na chorować na grypę 感冒gǎnmào, a odkrywszy swą pomyłkę roześmiałam się perliście i niezrażona kontynuowałam przemowę, zamiast kajać w przeprosinach i pokłonach. Mojej tutorki i koleżanki związane z nauczaniem nic mi nie powiedzą, bo dostały solidny opeer za wpojenie mi słownictwa potocznego i nieparlamentarnego. Koleżanki pozaszkolni też pary z ust nie puszczą, bo nie wypada. Do knajpy nie pójdę, żeby tam kogoś upić i zdobyć potrzebne informacje - bo może się to źle skończyć. 
W końcu znajduję.
Geneza pierwsza starożytna, wynika z matematycznych równań. Albowiem 三+八=十一  (3+8=11). Oczywiste, nieprawdaż?
A potem przechodzimy od algebry do kaligrafii (i chińskiego astygmatyzmu). Wynik - czyli 11 十一 zapisany w tradycyjny sposób, czyli pionowo wygląda prawie jak 土 (jeżeli ktoś zrobi za małą spację albo przedłuży się mu kreska). Znak 土 oznacza ziemię, brud. Czyli tłumaczyć nie trzeba, za kogo masz interlokutora, adresata, podmiot liryczny lub obiekt charakteryzowany pieszczotliwie jako "trzy-osiem".
Geneza druga - ma charakter polityczny. I wchodzi w zakres modnego i dyskutowanego ostatnio "gender". 3.8 to po chińsku zapisana data - czego?
Ano, ósmego marca, święta traktorzystek, urzędniczek, przodowniczek pracy - i ogólnie wszytskich kobiet socjalistycznego świata. A że kobiety bywają różne... to i data o tym przypomina.

Która geneza lepsza?

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...