sobota, 30 sierpnia 2014

Wszystkimi ścieżkami internetów...

Jak każdy szanujący bloger uprawiam nieomal onanizm graniczący z fanatyzmem - nad takim działem, którego wy, Czytelnicy, nie widzicie, ale ja widzę - i który zowie się STATYSTYKI.

Mam tam czarno na białym wyjaśnione na przykład - z jakich krajów oglądacie mój blog, jak długo na nim siedzicie, ilu was jest (nie licząc mnie), co czytacie, skąd przychodzicie (tzn z jakich stron www) oraz rzecz jasna magiczne "słowa kluczowe". Czyli to, o co ktoś pytał wujka Gugla gdy trafił na me włości.

Dziś kilka tych najciekawszych z ostatniego miesiąca :D

Chłopcy w rurkach i fullcapach, czyli moja ulubiona grupa społeczno-wizualna, tłumaczyć nie trzeba. A potem już tylko dowody rzeczowe, że polska języka trudna, i że fleksja is a bitch. Informuję uprzejmie, że po pierwsze gazem strzeliło na południu Tajwanu, a po drugie - według wszelkich znanych mi prawideł - Tajpej się nie deklinuje, to nie były asystent Wisławy Szymborskiej Rusinek Michał, który wymagał poprawnej formy swego nazwiska w każdym przypadku - i basta. Bo jak nie to łubudu, lepsze niż to w Kaohsiung. Mała focia z okna mojego kolegi, szczęśliwie dla niego w kluczowym momencie był "na mieście".
A po jakiemu mówią Tajwańczycy? Hmm, głównie po chińsku mandaryńsku w wydaniu sepleniącym szpetnie, po tajwańsku, i w języku Hakka, po angielsku, po hiszpańsku i nawet - w małych ilościach po polsku.

Feng schui skojarzył mi się perfidnie z barem mlecznym Ni-Hu-Ya. Ale nie mam bladego pojęcia czy można dla równowagi energetycznej, lepszego farta w zyciu itp brać kwiaty od obcych. Albo kraść je "zobcego ogroda". Lepiej nie, bo feng shui fengschuiem, ale w tym ogrodzie może być zły pies, albo poirytowany ogrodnik z ciężką łopatą. Nie wiem czym się dawniej oznaczało d w kosmetykach, i nie mam pojęcia jakim zakrzywieniem rzeczywistości przywiedzony został ów pytacz na mój blog. O dezynfekcji od moli nie pisałam, chyba tylko było o komarach i karaluchach. A te flaki ludzkie to już w ogóle kosmos. Konia z rzędem za wskazanie wpisu w którym się pojawiły!
Tia, wiedziałam że ten drastyczny opis biednego Tajwanu zaatakowanego przez wieloryba zapada w pamięć... Nie jestem pewna o jakie szczegóły An-2 chodzi, ale służę pomocą, mam ten samolot obfotografowany pod każdym kątem, choć z Tajwanem ma on niewiele wspólnego.
No nie no, kolejny wieloryb. A myślałam, że piszę blog o Tajwanie, a nie o faunie oceanicznej w ujęciu każdym, w tym toaletowym. I nie wysyłam Kitkatów zielona herbata ani innych, bo to japońska tradycja ciekawych smaków.


Od września wracam z długimi artykułami :D W planach:
- Wyspy Jinmen - czyli okno na Chiny
- Godny następca restauracji toaletowej, czyli Kaohsiungowe restauracje tematyczne
- z kosmetycznych spraw - pedikiur po tajwańsku
- wycieczka z wielorybem w tle - tajwańskie Muzeum Fauny i Flory Oceanu (skoro ten wieloryb tak internety porusza)
- wakacyjnych wspomnień czar, czyli Filipiny i reszta





piątek, 15 sierpnia 2014

Krajobraz potajfunowy ze statkiem w tle

Mam pecha do tajfunów - albo olbrzymie szczęście. Jestem tajfunoujemna, więc jak dotąd plaga wakacyjna całej Azji Południowo-Wschodniej omija mnie szerokim łukiem. W tym roku, gdy zażywałam wakacji w upalnej Skandynawii (+26 C za kołem podbiegunowym to jest osiągnięcie), w Tajwan uderzył niezbyt silny tajfun Matmo (osiągnął I stopień w pięciostopniowej skali).

Tajwańczycy nauczeni doświadczeniem z ubiegłorocznym tajfunem Soulik przeprowadzili między innymi ewakuację turystów z najbardziej na wysuniętych na wschód wysp - Zielonej i Orchidei, zarządzili obowiązkowe wolne (tzw. typhoon holiday) 23 lipca. Wichura, pomimo że oznaczona przez meteorologów jako "niezbyt silna" spowodowała jednak olbrzymie szkody w rejonie Wschodniego Wybrzeża.
Także w Kaohsiung powaliło drzewa, pourywało neony i reklamy - ale bez większych strat.

A wyspa Cijin, odległa o 5 minut drogi promem od lądu zyskała nowy fotogeniczny obiekt, albo - przeszkadzajkę w rozbudowie bezpiecznego kąpieliska miejskiego. 

fot. Tyler Cottenie
Choć wygląda jak jakiś niesamowity obraz marynistyczny z okrętem kołyszącym się w sztormie i zmierzającym w mityczny zachód słońca - to wrak, osiadły na miejskiej plaży Kaohsiung, na wyspie Cijin, niedaleko wejścia do portu (a od bezpiecznej przystani w linii prostej - o może z 300 metrów, jak nie mniej).

Tajfun Matmo, pomimo niskich ocen w domenie szkodliwości - wyrzucił na płyciznę całkiem spory stateczek (cargo) "Sheng Chang", który nie zdążył się skryć w bezpiecznym akwenie portowym. 
fot. Tyler Cottenie

Zazwyczaj bowiem przed zapowiadanym tajfunem przez doki i kanały da się przejść suchą stopą - przeskakując z jednej łódki na drugą, bo zakotwiczone są burta w burtę.

Stateczek zaś stoi, malowniczo przechylony - i rdzewieje. Z niepojętych przyczyn (zapewne chodzi o ubezpieczenie, koszty wyciągania i odholowywania) jeszcze go nie usunięto. 

fot. Tyler Cottenie

Pomimo, że Tajwańczycy oficjalnie i powszechnie wierzą w hordy głodnych duchów (tak jak my wierzymy w diabła i święconą wodę), wałęsających się po dnie morza w siódmym miesiącu księżycowym - czyli Miesiącu Głodnych Duchów, to jednak na plaży nie zabrakło niewiernych - lekceważących tabu zbliżania się do wody. Pokusa machnięcia sobie "selfie" z malowniczym złomem w tle przeważyła nad religijnymi nakazami.
fot. Tyler Cottenie

Stateczek - o dziwo, pomimo przechyłu oraz niewielkiej odległości od brzegu - jest w całkiem niezłym stanie, jeszcze nikt go nie rozszabrował. Wielokrotnie wspominałam, że Tajwańczycy są uczciwi i raczej nie kradną - tu najlepszy dowód, bo łajba osiadła 3 tygodnie temu. W Polsce niestety - szybko by została "zutylizowana" i "zdyslokowana", pocięta, sprzedana na złom, a drobiazgi typu kamizelki i małe elementy wyposażenia przerobiono by na suweniry.
fot. Tyler Cottenie
Zdjęcia dostarczył mój znajomy. Młodociany bowiem wszystkimi rękami, nogami i telefonem zapiera się przed wycieczką na plażę, zaklinając się wniebogłosy - że on w duchy nie wierzy i nie jest przesądny.

piątek, 8 sierpnia 2014

Gdzie leży Peru i kto pochodzi z Tajwanu- czyli opowieści podrywowe znad norweskich fiordów

Co roku, gdy mam wystarczająco dużo wolnego, wyruszam do Europy, aby podreperować stan finansów i zdobyć trochę grosiwa na spokojne życie studentki języka chińskiego na Tajwanie - bowiem niestety tak jakoś wyszło, że pracowanie na Tajwanie akurat mi nie wyszło.

Imałam się w Norwegii różnych zajęć - między innymi sprzedawałam na ryby na straganie i opiekowałam się wycieczkami. I szybko weszłam w interakcję z rozmaitymi mieszkańcami Kraju Wikingów - i tymi rdzennymi, i napływowymi. Mówiąc krótko, budziłam spore zainteresowanie.
Wyjaśnijmy jedną kwestię. Nie mam nic przeciwko mieszkańcom Bliskiego Wschodu, kiedy znajdują się na Bliskim Wschodzie. Ba, nie mam nic przeciwko tym ludziom gdy znajdują się gdziekolwiek indziej. Ale w momencie, kiedy zjawiają się w mojej bezpośredniej bliskości i rozpoczynają tańce godowe tudzież mniej lub bardziej szarmanckie podrywy - zwyczajnie zalewa mnie krew, bowiem czar pustyni i oczy głębokie jak szyby naftowe na mnie nie działają... Nie mam absolutnie nic przeciwko dziewczynom, które upodobały sobie Arabów, Turków, Irańczyków itp - ale ja jestem na przeciwległym biegunie. Niestety, chyba na zasadzie odmiennych ładunków, jako jasnooka ciemna blondynka z warkoczem -ściągam takich adoratorów niczym magnes... I zaczyna się zabawa.

Sytuacja pierwsza
Siedzę sobie w swoim kramiku z dorszami, ważę i pakuję, kasuję i się uśmiecham. Nagle wyrasta taki smagłolicy dżentelmen czarnooki i zaczyna maślenie się z mruganiem i innymi, zapewne nie pod adresem rybich łbów i ości, a moim. No, ale kupuje jakąś tam płastugę i po kwadransie bycia ignorowanym z całych sił - znika. Uff.
Następnego dnia pojawia się znów i zaczyna konwersację. A że akurat nie mogę zająć się czymś innym, bo nastała przerwa w przepływie turystów, to odpowiadam mu półgębkiem - "Sorry, pochodzę z tradycyjnej katolickiej rodziny i mama nie pozwala mi gadać z innowiercami".
Pan, szczerząc białe zęby w całkiem sympatycznym usmiechu i przeczesując nażelowane loki wyjaśnia z charakterystycznym akcentem, w którym wyraźnie słychać zaśpiew muezina wyjącego z meczetu:
- My name is Thomas. And I am from Peru, no Arab! No Arab, no muslim!
Yhy. Po trzech minutach konwersacji dowiaduję się, że moja pani od geografii oraz wszystkie znane mi mapy świata kłamały. A Peru leży w Kurdystanie. 
Całe szczęście następnego dnia zostaję oddelegowana do mniej reprezentacyjnych zadań na zapleczu, i w kramiku siedzi Norweżka Ingrid, o posturze godnej swych wikińskich przodków. Gdy Thomas z Peru w Kurdystanie pojawia się w celu zintensyfikowania zalotów, nadziewa się  na biust Ingrid, którym skały by mogła kruszyć a nie tylko jego morale... Ingrid całe szczęście przytomnie wyjaśnia mu, że ta koleżanka co tu była wczoraj, to złamała nos ślizgając się na dorszu - i do dziś perfidnie nabija się z mojego absztyfikanta z Peru, co przyszedł z gitarą i jedną smętną różyczką pod kramik.

Sytuacja druga
Inne miasto. Tym razem jestem z wycieczką Chińczyków i udajemy się na zakupy do galerii. Chińczyki rozpełzają się w poszukiwaniu torebek Gucci i innych pamiątkowych LV, ja zaś czekam w miejscu zbiórki sącząc kawunię w towarzystwie koleżanki -drugiej pilotki. I oto zza  rogu wyłania się on. Czarne włosy, długie rzęsy, smagła cera, białe zęby, nienagannie opięte spodnie i kusząco rozchełstana koszula eksponująca biżuty lśniące na dekolcie, plus ten nos dorodny i wygięty niczym klamka od zakrystii.
Gapię się w kawę - a koleżanka klepie na smartfonie odcięta od rzeczywistości. Pan, nie zwracając uwagi na nasz brak zainteresowania, rozsiada się tuż obok mego stolika i zaczna od puszczenia perskiego oczka, po czym przechodzi do nawijania makaronu na uszy - i nie przejmuje się tym, że go ignorujemy. Dookoła nas pomału rośnie tłumek wycieczkowiczów objuczonych torbami - ale niestety nie tak szybko jak bym chciała, bo jeszcze trochę ludzi zagubiło się w butikach.
W końcu postanawiam spławić owego lolo-żigolo sprawdzonym tekstem.
- Wiesz, pochodzę z tradycyjnej katolickiej rodziny i nie wolno mi rozmawiać z innowiercami.
- Ale ja nie jestem Arabem! Jestem z Tajlandii!
- Z tymi z Tajlandii też mi nie wolno rozmawiać, tylko z Norwegami.
- Ale ja jestem Norwegii! Mój tata jest z Norwegii, a moja mama jest z Tajwanu, nie Tajlandii. Taiwan, not Thailand! (to dosyć częste zjawisko - Norwegowie często po wakacjach w Bangkoku wracają z tajską żoną u boku)
Po trzeciej z kolei zmianie stanowiska w sprawie etnicznej - wstępuje we mnie diablątko. Chińczyki na hasło "Tajwan" rozwieszają uszęta niczym słonie, z Tajlandii rodem.
- Aaaa, Tajwan! A to co innego! Bardzo się cieszę że jesteś z Tajwanu - oznajmiam, rzucając powłóczyste spojrzenie na jego mało azjatycki nos i resztę rysów twarzy, znamionujących raczej powinowactwo z Beduinami i dynastią Abbasydów. Facet wyraźnie się rozjaśnia, błyska czarnymi oczami i szykuje się do decydującego ataku frontalnego na me serce.
- Cudownie, że jesteś z Tajwanu! Będę mogła poćwiczyć z tobą chiński, bo tu mam mało okazji! -płynnie przechodzę zatem na mandaryński - 您好!我叫瑪嘉! 很高興認識你!(cześć, nazywam się Majia, miło cię poznać)...
Czy muszę dodawac, że licznie zgromadzeni Chińczycy z mojej wycieczki pokładają się ze śmiechu, Norwegowie w kafejce mają ubaw, a smagłolicy Tajo-Norwego-Tajwańczyk zmyka jak niepyszny. Tylko w jego oczach widzę ten błysk, znamionujący dżihad...

A tak wygląda prawdziwy Taj i prawdziwy Peruwiańczyk - obydwóch spotkałam przy okazji pikniku na szkolne urodziny.

czwartek, 7 sierpnia 2014

Mój kolega Irek - okruchy tajwańskich wspomnień

Do ogólnokrajowych katastrof tajwańskich dołączyła prywatna. O ile rozbity samolot czy wybuch gazu pociągnęły za sobą kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych i kilkaset rannych, w tej poszkodowana została tylko jedna osoba. Niby nic wobec skali poprzednich wypadków - gdyby nie taki drobiazg. To był mój kolega - Irek.

Zaczęło się niewinnie, od wiadomości na grupie dla Polaków na Tajwanie, gdzie ktoś zapytał o potwierdzenie co stało się z Irkiem. Znając Irka, sądziłam że został przyłapany na nielegalnej pracy i grozi mu deportacja - ale nie. Szybko wyprowadzono mnie z błędu, uczynnie wysyłając link do wiadomości w tajwańskim tabloidzie. Już nie mogłam mieć wątpliwości...
Chińskie literki skakały mi przez oczami, patrzyłam na nie, czytałam głośno sylabizująć - ale znaczenie mi umykało. Jeszcze raz, 30 letni Polak, morze, skały, fala, helikopter, 3 godziny, przyjaciele, pogotowie...  Znaki znów zaczęły być zrozumiałe, układać się w smutną historię. Włączył się filmik - montaż nagrań ze smartfonów, wykonanych przez licznie zgromadzonych na plaży. Moja czarna plaża, na której spędziłam tyle ciepłych popołudni; panorama linii brzegowej urozmaiconej potężnymi głazami, gdzie w słoneczne dni obserwowałam płochliwe kraby; zamglone niebo pełne chmur i wzburzony ocean z niewielkimi falami - aczkolwiek "bąblującymi", z białymi grzwami. Pełno ludzi, z aparatami, komórkami, uciekających przed obiektywami innych, wpatrujących się w morze. Straż Przybrzeżna w pomarańczowych mundurach patrolująca skały. Czerwono-biały Eurocopter wiszący nad wodą i wracający - z ratownikiem podczepionym do liny. Zbliżenie na ratownika podtrzymującego wiotkie, bezwładnie wiszące ciało zawieszone w pętli ratowniczej, potężne ramiona z zawsze wyraźnie zaznaczonymi splotami mięśni - zwisające bez sił, smutno pochylona głowa. 
Nie takiego Irka znałam, nie takiego go pamiętam.

Irka poznałam 2 lata temu, gdy spełniając marzenie o lepszym życiu przyleciał na Tajwan z misją znalezienia pracy jako doskonale opłacany nauczyciel angielskiego o białej twarzy - tak jak wcześniej realizowało się tu zawodowo wielu Polaków. 

 Oprócz tego chciał doskonalić swoje kung-fu w kolebce tradycyjnych sztuk walki, mieć szkołę Wing Chun ( w Polsce osiągnął status szifu, czyli mistrza), oraz podróżować po krajach pełnych giętkich palm i pięknych plaż.



Nie było łatwo, ale Irek nie poddał się - codziennie mozolnie ćwiczył angielski, by z poziomu "dukacz średnio-polski" przenieść się w bardziej adekwatne dla nauczyciela rejony znajomości języka wykładanego.  Upór i determinacja Irka zawsze mi imponowały. 

Na swoim wielkim skuterze Irek zjeździł cały Tajwan wzdłuż i wszerz, niejednokrotnie odwiedzając miejsca, o których nawet lokalsi nie słyszeli. Szczególnie fascynowały go góry, oraz okoliczne wioski zamieszkane przez mniejszość Hakka, pochodzącą z prowincji Fukien. Twierdził, że kojarzą mu się z jednym filmów z Brucem Lee, gdzie główny bohater dochodził do siebie w zagubionej wśród ryżowych pół maleńkiej osadzie - i sam w takim otoczeniu szukał wytchnienia i harmonii.



Ku zdziwieniu (i radości) wszystkich, którzy pamiętali jego ciężkie początki w roli bramkarza w lokalnym barze dla obcokrajowców - dostał rewelacyjną pracę w sieciowej szkole językowej, znalazł mieszkanie z basenem, kupił wielki skuter, którym zjeździł Tajwan wzdłuż i wszerz, odwiedził większość krajów Azji Południowo-Wschodniej. 
Nie byliśmy najbliższymi przyjaciółmi, ale spotykaliśmy się regularnie. Zazwyczaj mieliśmy odmienne zdania na każdy temat („Irek, jak ty możesz jeść te rybne pulpety, one są takie ble!” – „E tam, jak patrzę na te łobślizgłe krewetki na twoim talerzu, to już mam alergię, gorszą niż na warzywa”), ale i sporo wspólnych przeżyć i przepysznych chwil spędzonych w rozmaitych zakątkach Tajwanu i w czeluściach tajwańskich jadłodajni.

Pojechał na wycieczkę śladami swojego idola Bruce Lee, karmił tajskie tygrysy, pływał w filipińskim morzu, jadł japońskie suszi tuż obok japońskiej świątyni w wielkim Tokio.

Spełniał swoje marzenia, i żył tak, jak w Polsce nie mógł - spokojnie, wesoło, kolorowo. Wielokrotnie mówił, że Tajwan to jego raj i miejsce na ziemi,  że tu odnalazł równowagę. Zakochał się w Pięknej Wyspie, tu chciał się osiedlić i umrzeć.

Wierzę, że spełnił swoje azjatyckie marzenia, i chcę wierzyć, że umarł szczęśliwy. I takiego go pamiętam - skaczącego z falami, przygadującego się z Chińczykami i cieszącego się z każdego dnia. Szczęśliwego z drobnych konwersacji z tajwańskimi babciami, zachwyconych jego chińskim, poprawiającym się również z dnia na dzień.

Niestety - wypadek podczas kąpieli w morzu przerwał to wszystko. 

Pozostały kwestie smutne, przyziemne i praktyczne. Wraz z innymi znajomymi Irka chcemy pomóc jego rodzinie - a właściwie mamie - pokryć koszty związane z jego śmiercią. Niestety, trzeba zapłacić olbrzymi rachunek za akcję ratunkowo-poszukiwawczą Straży Przybrzeżnej, za kremację i wystawienie wszelkich dokumentów z tym związanych oraz za bilet dla jego mamy by mogła go pożegnać. Najbliższy przyjaciel Irka udostępnił swoje polskie konto - szczególy są na moim profilu FB (>>KLIK<<). Gdyby ktoś chciał wspomóc rodzinę Irka nawet drobną kwotą, będę wdzięczna. Każdy grosz się liczy.

Jeszcze jedno - do znajomych Irka.
Otagowałam wszytskie wpisy, w których się pojawił Irek Szifu etykietą "Irek". Jeżeli klikniecie na niebieski napis pod tym wpisem - wyświetlą się one wszytskie. Część z nich może być wam znana, bo Irek udostępniał je u siebie na FB - ale zawsze będzie wam łatwiej znaleźć Irkowe historie z Tajwanu, zamiast przebijać się przez całość mojego dosyć obszernego bloga.


piątek, 1 sierpnia 2014

Z tajwańskich wiadomości - wybuch gazu w Kaohsiung

Niejednokrotnie zdarzyło mi się mijać na ulicach Kaohsiung radosnych dziaduniów, wiozących na swoich skuterku tak ze trzy butle z gazem. Zakręty wybierane rasowo i ostro, standardowe wpychanie się przed innych kierowców, jazda chodnikiem - a wszystko zwieńczone maleńkim detalem, czyli petem trzymanym w zębach.

Kiedy wzdrygałam się na taki widok pełnego poszanowania zasad BHP - Młodociany nie widział w tym nic zdrożnego i dziwił się strasznie jakimś cudzoziemskim fochom, że "koło tego pana nie jedziemy i basta!". W sumie większość Kaohsiung nie korzysta już z gazociągu - kuchenki nowszych domach są elektryczne, w starszych przerobione "na butle". Jednakowoż rury z gazem pod drogami zostały, choćby na potrzeby przemysłu i energetyki - w Kaoshiung mieści się na przykład spora elektrownia gazowa.

No i wczoraj się stało. Co dokładnie nie wiadomo, czy rury rozszczelniły się ze starości, czy też przebiegająca właśnie w pobliży konstrukcja linii tramwajowej naruszyła coś - był już taki przypadek, w każdym razie wieczorną porą, tuż przed północą, w dzielnicy Cianjhen (właśnie tej od Nanpu Power Plant) ni z tego, ni z owego rozległy się eksplozje i pojawiły oślepiające płomienie - towarzyszące potężnym eksplozjom.

Siła wybuchów była na tyle wielka, że samochody podskakiwały, chodnik falował - a asfalt rwał się w strzępy. Tak to wyglądało rano








Na miejscu wciąż pracuje policja i żołnierze, mieszkańców najbardziej zagrozonego sektora ewakuowano. Bilans strat na dzień dzisiejszy to 24 ofiary śmiertelne, 270 rannych głównie z poparzeniami, nie ustalona jeszcze ilość zniszczonych budynków i samochodów.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...