sobota, 31 stycznia 2015

Sezon na katar...

I nie mylić tu z Katarem, który nam dokopał w rękę. Chodzi o pospolitego obcego o glutowatej konsystencji, który kolonizuje nasz nos, mózg i resztę systemu oddechowego.

Na Tajwanie katar /przeziębienie / grypę/ anginę złapać jest wyjątkowo prosto, zwłaszcza "latem" - czyli przez 10 miesięcy w roku, gdy temperatura zewnętrzna poraża upałem, a menadżment w sklepach pragnie nieba uchylić kochanym klientom i hula klimą na luksusowe 20-22C. I wiadomo, co się dzieje - aaaaa psik, inwazja obcych na ścianie.
Ale to białasy, trudów tropikalnego życia niezwyczajne. Tajwańczycy chorują gremialnie zimą i na wiosnę. Wiosenny deszczyk i przerwa w nasłonecznieniu. a zimą połączenie - ciasnoty międzyludzkiej, bliskości Chin, ogólnego ochłodzenia, klimatyzacji, wilgoci, zanieczyszczenia i wielu innych czynników powoduje, że Tajwan zamienia się w krainę smarkających zombiaków. (Normalnie zamieszkują go zombiaki półżywe ze zmęczenia i ożywiające się tylko na hasło Iphone 6S za pół ceny). 
Jak sobie radzić z katarem na Tajwanie? Oto osiem zasad, ponoć powiązanych z ośmioma trygramami feng-shui.

Po pierwsze - nie smarkaj (nie mylić z odpluwaniem)!
Smarkanie jest be, nie tylko publiczne - ale i półprywatne opróżnianie nosa w chusteczkę w czeluściach szkolnej toaletu może skończyć się linczem wzrokowym i zgorszonymi komentarzami. Tak nawiasem mówiąc, Tajwańczycy nie opanowali chyba powszechnie sztuki wydmuchiwania nosa, bowiem ciężko zakatarzony Młodociany na hasło "Smarknij se, to ci ulży" popatrzył na mnie jak na kosmitkę. I potężnie zdegustowany poddał się szkoleniu "jedną dziurkę zasłoń, a drugą dmuchaj, mocno, mocniej, no przyłóż się bo ja ci przyłożę zaraz". Ogólnie stwierdził, że to jakieś chamskie brewerie i w ogóle to- tal-ny brak kultury i savoir vivru, a poza tym od tego dmuchania to go boli głowa. 
Co zatem z katarem robi grzeczny Tajwańczyk i porządna Tajwanka (i inni skośnoocy mieszkańcy Azji) w każdym wieku i w każdej sytuacji? Ano, zasysa glut z nosa do gardła i przełyka gulę. Załatwiając jednocześnie czynności laryngologiczne oraz małego głoda. 
Fachowo zowie się to po chińsku "jedzeniem makaronu", i spowodowało że na makaron zwany w Polsce "sojowym" (takie przeźroczyste kluchy, robione z zielonej fasolki a nie soi) patrzę co najmniej z mieszanymi uczuciami. 
Po drugie - używaj chusteczek!
Chustka do nosa - albo lepiej mały ręczniczek - służą  do kasłania w niego/nią/nie. Po prostu czując nadchodzący charkot z cherlaniem, przyłóż chustkę /ręcznik / w ostateczności rękaw - do otworu gębowego i sobie pocharkocz, jak rasowy gruźlik w ostatnim stadium galopujących suchot z filmu o ciężkim losie klasy robotniczej w XIX wieku. Oczywiście, zwolnienie lekarskie czy zwykłe zostanie w domu na własne życzenie z okazji grypy - to jakaś chora fanaberia tych tam, leniwych białasów z Zachodu, prawdziwy bowiem Azjata pomimo przeciwności losu ćwiczy cnoty konfucjańskie i symuluje robotę jak zazwyczaj.
Po trzecie -zadziej maskę. 
Wówczas nie będziesz musiał się z nikim dzielić swoim makaronem. A czynność "jedzenia makaronu" stanie się wręcz intymna. Nie mówiąc już o tym, że twoja rozgorączkowana twarz o spieczonych ustach i czerwonym nosie  nie będzie straszyła, zaś tajemnicze spojrzenie znad krawędzi maseczki może być hitem sezonu. 
Pozuje - Nico, ćwicząca powłóczyste spojrzenia
A poza tym, jak kaszlniesz lub chrząkniesz, lub khmmmkniesz bez maseczki w metrze / autobusie / szkole - to tłum Azjatów zrobi z ciebie miazgę spojrzeniem kłującym jak bazaltowe sztylety.
Po czwarte - lej w mordę. 
Wodę, rzecz jasna. Generalnie - jest to powszechne lekarstwo na grypkę, chrypkę, gorączkę, raka, zapalenie wyrostka robaczkowego, łysienie i śpiączkę. Pij hektolitry wody, mówił Konfucjusz. A nawet jeżeli nie mówił, to na pewno tak myślał, tylko nie chciał odbierać pracy lekarzom.
Po piąte - jeżeli cysterna wody nie pomoże, idź do lekarza. 
Lekarz grypę rozpozna w trymiga, i przyporządkuje to odpowiedniego podtypu od A do Z. Potem da ci albo cudodajne pastylki, albo w przypadku konieczności ciężkiej artylerii - zastrzyk  po którym zerwiesz się rześki i pełen energii niczym źrebię, albo - jako broń ostateczną i wunderwaffe - kroplówkę, co to wykończy na śmierć wszystkie nienawistne bakterie i wirusy w promieniu 10 m od twej osoby, lepiej niż Domestos podany dożylnie. Owszem, w dziedzinie medykamentów przeciwgrypowych / na przeziębienie Polacy i polskie apteki są sto lat za Murzynami. A nasze gripeksy, koldreksy i inne Oscillocośtam to tajwańskie mikroby by zabiły śmiechem.
Po  szóste - nie daj się bólowi i wspomagaj się sposobami z tradycyjnej medycyny chińskiej. 
A że najlepszym lekarstwem na ból głowy według chińskich mędrców jest minimum złamanie ci nogi z przemieszczeniem... - to uciskaj tajemne punkty na ciele aż ci świeczki staną w oczach i pulsowanie zatok zmieni się w przyjemność w porównaniu do tego co właśnie się z tobą dzieje.
Punktów jest trzy (to znaczy jest ich więcej, ale ja znam akurat te w praktyce i wiem, że są przeciwkatarowo-wzmacniające) : pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym, mniej więcej po środku śródstopia, oraz z tyłu/boku łydki, pod mięśniem. 

Trzeba je masować przez około 3 minuty każdy (co oznacza mniej więcej 20 minut bólu i cierpienia gorszego niż katusze u dentysty czytającego "50shades of Grey" na głos podczas borowania). Nacisk na owe punkty (znajdziecie bez pudła, najlepiej ćwiczyć na solidnie unieruchomionym kimś) pobudza bowiem przepływ energii qi, a energia qi z siłą wodospadu wypłucze z naszego organizmu wszelkie bakterie. Tak mówi moja mądra książka którą dostałam od mojego ulubionego chiropraktyka. A w praktyce nie spotkałam jeszcze Europejczyka, który po fachowym obmacaniu przeze mnie punktu na goleni lub dłoni - nie uznałby mojej przewagi moralnej itd.
No dobra, jak by to dziwnie nie brzmiało - ten sadystyczny sposób z masażem boli jak diabli, ale stawia na nogi. Mnie osobiście magiczny dotyk naładował taką energią w 5 sekund, że myślałam, że zrobię z masażysty gulasz, a jego klinikę wystrzelę na orbitę - choć do kliniki ledwo dowlokłam się słaniając. Do czynów nierządnych nie doszło tylko dlatego, że skubaniec odznaczał się wieloletnią praktyką w trzymaniu złorzeczących pacjentów i nie dał mi szans na kontratak stosując tajne chwyty chirurgicznego kung fu.
Po siódme - zmień dietę.
I tu można się zdziwić, bo w stosunku do polskich sposobów domowych i babcinych - tajwańscy lekarze stoją w wielkiej opozycji. 
Nie wolno przeziębionemu jeść cytrusów, bo "ochładzają", a witamina C to jakiś zachodni wymysł. Mleka też nie wolno, nawet z czosnkiem i miodem. To znaczy miód i czosnek owszem, ale po co ochładzać je mlekiem? No kretynizm. Herbaty też nie wolno, po co herbata jak woda jest lepsza, patrz punkt czwarty.
Co zatem jeść się powinno? Ano, nudle. Czyli makaroniki błyskawiczne, najlepiej z dużą ilością chilli. Ogólnie - wszelkie cienkie zupki, z dużą ilością chilli, które buchnie ci uszami i tym buchnięciem oczyścisz organizm z wirusów ugotowanych na twardo. Domowy rosołek na ostro, z imbirem i chilli też może być, ale po co męczyć się i gotować jak wystarczy kupić ostry "szybki makaron", zalać wrzątkiem i doprawić paczką chilli po czym wychłeptać?
Po ósme i najważniejsze!!!
W razie grypy koniecznie poinformuj społeczność stosowną zmianą statusu na FB, słit focią z miejsca akcji w przychodni na Instagramie oraz okolicznościowym zdjęciem z gadżetem stojącym na mieście. Zdjęcie od lekarza musi rzecz jasna okazywać twój bunt przeciwko chorobie bezlitośnie krzyżującej plany produkcyjne i towarzyskie, ewentualnie podkreślać ogrom cierpienia. A gadżet ma wabić oko i cieszyć oryginalnością.

Ten nos to chyba jakaś dekoracja do akcji informacyjnej na temat nowego produktu aptecznego. W każdym razie stało koło szkoły w porze lanczowej i cieszyło się popularnością. Ulotek i próbek nie rozdawało. Nie wykluczam, że to okolicznościowa rzeźba (Kaohsiung miastem sztuki nowoczesnej!), abo posążek chińskiego boga od kataru. Tak, religia dao posiada nieprzeliczoną ilość "buddów" od różnych okazji, w rozmaitych dziwnych postaciach, więc bożek-kinol od przeziębień jest jak najbardziej możliwy.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Manila, Manila...

Po zrelaksowaniu się na plaży i opieczeniu na delikatny karmelowy brązik nadszedł nieuchronny koniec urlopu na rajskiej plaży.

Winston i Cherry wyjechali wcześnie rano, ja mogłam jeszcze odbyć ostatnią przechadzkę promenadą, wypić ostatnie "buko" czyli sok ze świeżego, zielonego kokosa i zebrać mandżur w troki oraz ruszyć w kierunku ostatniego etapu mojej filipińskiej włóczęgi.
Czekając na "trojtka (czyli motorek z przyczepką)" przeliczyłam gorączkowo zapasy gotówki i włączył mi się krakowski centuś. Zatem, kąsana wężem w kieszeni - podeszłam do stojącej 3 metry dalej rosłej Filipinki z niemowlakiem i zapytałam, czy mogę się zabrać z nią (co obniżyło koszt przejazdu ze 150 monet na 50). Mogłam, zatem ruszyliśmy rzężącym Junakiem w kolorze neonowej najmodniejszej żółci przetykanej kanarkiem do portu. W porcie okazało się, że moja nowa znajoma posiada rozłożystą rodzinę, która z zachwytem mnie zaadoptowała w radosne grono. 
Oczywiście nastąpiła sesja foto z każdym za rękę, pod rękę, w objęciach etc, propozycje matrymonialne od wszytskich "single and available"(nawet, jeżeli byli zajęci a połowica patrzała,  i pękając ze śmiechu mężczyzn szykowała topór i bat na pewne blade pośladki) od lat 3 do 83, po czym całą wielką gromadą Suigitanów zapakowaliśmy się do łodzi. Moje białe od filtra lico straszy na zdjęciach, ale czekoladowo- karmelowym Filipińczykom wydawało się niezmiernie atrakcyjne, zwłaszcza wobec kontrastu z oczojebnym oranżem kapoka. Kapok zaś musiał być, na wypadek wszelki - bo Filipińczycy, choć wyspiarze, rybacy i ludzie morza, pływają równie dobrze i chętnie jak wyspiarze Tajwańczycy.

Po przeprawie zostałam zaproszona na wyżerkę w knajpce z małpką, na zakupy owoców egzotycznych (mango, awokado, kokos itp - jakbym w podróży zgłodniała) i zapakowana do autobusu, który rodzinka wynajęła na potrzeby transportu gromadnego i odstawiona do hotelu w Kalibo. 

Następnego dnia, po nocy w rozprażonym do niemożliwości pokoju (awaria klimatyzatora w środku słodkich snów) ruszyłam do "Międzynarodowego Portu Lotniczego Kalibo". Port lotniczy pozwolił mi przenieść się myślą w dawne czasy, przypominał bowiem baaaardzo archiwalne zdjęcia krakowskich Balic skrzyżowane z pocztą mojego dzieciństwa (aaach, ta waga analogowa, gdzie jeszcze takie można znaleźć?).

Samolot też był nieco retro, śmigłowy a nie odrzutowy.

W Manili miałam zaplanowany niemal 24 godzinny postój. Postanowiłam zatem zostawić bagaż na lotnisku, zabrać tylko aparat i ruszyć w miasto, a potem przekimać się na lotnisku. Z atrakcji "musisz tam być" zaplanowałam tylko Muzeum Lotnictwa, reszta miała być na zasadzie "co się nawinie".
Oczywiście okazało się, że zostawić bagażu teoretycznie się nie da, ale cóż to znaczy wobec czaru zielonych oczu i pięknego imienia Magdalena? Oraz pochodzenia z kraju papieskiego.
Zatem, bagaż spoczął w niedozwolonym dla cywili zakątku "tylko dla pracowników Philippine Airlines", pilnowany bacznym okiem kolejnego "single and available" kandydata na mojego męża (który tak nawiasem mówiąc nie był ani single, ani available, ale za to dysponował wesołym flirciarskim urokiem Latynosa. Tak, wiem, Filipiny to Azja, ale to najbardziej latynosko-europejski z  wszystkich azjatyckich krajów jakie znam).
Zatem, pospacerowałam uliczkami pośród smogu, mając dziwne wrażenie miksu jogurtowo-wizualnego. Bowiem - kościoły jak w Polsce (albo dekoracje z filmów o Zorro, kolonialno-kalifornijskie), owoce jak na Tajwanie, a pomiędzy barwny tłum czekoladowo-smagłych skośnookich meżczyzn z wąsem lub napomadowanym włosiem i biuściasto-biodrzastych czarnookich krzyżówek Pocahontas i Mulan w zupełnie nieazjatyckim (no dobra, nie -mojo-azjatyckim, znanym z Tajwanu) stopniu roznegliżowania i kusicielskich ruchach oraz enturażu wenezuelskich aktorek. 

Do tego linie elektryczne i "folklor" boczniejszych uliczek chyba porównywalny z indyjskim, kramiki z mydłem i powidłem, palmy, skutery,m limuzyny, wozy ze starzyzną i "dżipy - jeepney". Dla ilustracji - po lewej wioskowe Kalibo, mała mieścina na zakuprzu, a po prawej, za czerwoną kreską - przecznica od całkiem reprezentacyjnej.

Dżipni - nie ma wiele wspólnego z terenówkami jakie znamy w Polce. Nie ma nawet wiele wspólnego z typowym "dżipowatym" SUVem, no chyba że za podobieństwo uznamy posiadanie karoserii, silnika, czterech kół i kierownicy, aczkolwiek od amerykańskich pojazdów wojskowych się wywodzi. Jeepney to oaza kreatywności i esencja filipińskości, wręcz ikona i symbol. My mamy wiejski tuning VW Golfa3 i "Odpicuj mi brykę", a Filipińczycy mają kolorowe pojazdy, pieczołowicie klepane, oklejane, malowane i ozdabiane przez właścicieli, wystawiane w konkursach na "naj-dżipa".... I często nielegalne :D w charakterze środków transportu publicznego- innymi słowy, są "dzipneje" licencjonowane w dziedzinie przewozu osób, a są takie "na lewiźnie", które nie spełniają norm rządowych, nie odprowadzają podatków, i nie trzymają się wytycznych w zakresie cen biletów. Nie mam pojęcia, którym jechałam, ale cena była jak najbardziej normalna, komfort jazdy zaś niezapomniany.
Niech się schowa zapchane 502 w godzinach szczytu i busik Kraków - Wygwizdowice (aka "ranczo rodzinne") - po doświadczeniu z jeepneyem już nigdy nie wydadzą mi się odrapane, łatane sznurkiem do snopowiązałki i skrzypiąco-trzeszczące w urągliwy dla bezpieczeństwa własnego sposób.
Po pobieżnym zapoznaniu się z topografią miasta wpakowałam się w najbardziej zapchane kieszonkowcami metro w tym zakątku świata i jakoś doturlałam jeepneyem w okolice lotniska. Po czym pouśmiechałam się do mojego czarnookiego strażnika bagażu oraz jego (a jakże) "single and available" zmiennika i po obejrzeniu wszystkich czterech terminali (w tym jedynego niezamykanego na noc, w którym miałam zamiar dokimać do porannego lotu na Tajwan) w końcu postanowiłam znaleźć Muzeum Lotnictwa. 
Co okazało się niełatwe. Albowiem, choć według internetów miało być umiejscowione koło lotniska - nikt o nim nie słyszał. Znikło w błędzie Matrixa, było plotką i kaczką dziennikarską, czy jak?
W palącym słońcu i skwarze wielkiego miasta ruszyłam w końcu w jakimś losowo wybranym na podstawie danych Google maps kierunku. W marszu na azymut nieco przeszkadzały mi jakieś płoty, roboty budowlane i fakt, że miałam tuptać po drodze wyjazdowej z lotniska (aka motorway) lub też miejscami wąskim pasem zieleni koło płota z drutem kolczastym. 
I tak oto wpakowałam się w budkę z policjantami, którzy zamiast wlepić mi mandat za marszutę - po naradzie w czwórkę wylosowali jednego szczęśliwca, który zamiast wskazać mi kierunek i dach owego muzeum widoczny jakieś 200m dalej - zawiózł mnie tam swoim własnym prywatnym skuterem. Bez kasku :D

Muzeum okazało się być zlokalizowane na terenie jednostki wojskowej, więc umundurowany policjant w charakterze szofera okazał się bardzo przydatny przy próbie dostania do środka :D. A potem - tylko ja i przestronny budynek z dużą ilością samolotów oraz (uff uff) klimatyzacją. A także - tylko ja i ogródek z wolnostojącymi samolotami rozmaitymi na które wolno było włazić, macać i oglądać z bardzo bliska.

Oczywiście - znalazłam polskie akcenty. Po pierwsze - Filipiny używają śmigłowców polskiej produkcji.

Po drugie - Filipińczycy, jako naprawdę religijny naród - mają sporego kręćka na punkcie Jana Pawła II, który machał do mnie z plakatów na całym Nino Aquino International Airport, a w muzeum mogłam niemal wejść do samolotu, który go podczas pielgrzymki po Filipinach woził. Oczywiście, na mnie również spłynęła sława papieska i dodatkowe +10 do rispektu (oprócz tego, za katolickie imię i za zielone oczy z blond włosami oraz twarzyczkę wybieloną sunblockerem), za to że pochodzę z "Poland", tak jak Karol Wojtyła.

Po zakupach w muzealnym sklepiku (który był tak zamknięty, że niemal zabity deskami, i trzeba było telefonicznie ściągać kogoś, kto mógłby mi sprzedać colę i podkoszulek z samolotem) zasiadłam w miłym półcieniu z nowo poznanymi mundurowymi kolegami.

Dostałam masę rad i wskazówek oraz zaproszenie gdybym wróciła do Manili, wysłuchałam ciekawych opowieści, zostałam oświecona w kwestiach bezpieczeństwa pobytu i zasad ostrożności przy noclegu na lotnisku - i gdy zapadła ciemna, duszna noc a koledzy pojechali zakończyć służbę - przeniosłam się 300 m dalej, do terminala T3.
W jasno oświetlonym budynku powłóczyłam się po gmaszysku, pokonwersowałam z Tajwańczykami po chińsku (mam sporą blokadę w rozmowach, bo gdy w Kaohsiung czasem próbuję zagadać, to lokalsi patrzą na mnie wzrokiem błędnej owcy i pytają po angielsku "What?"?) - ku mojemu zdziwieniu i radości naprawdę byłam zrozumiana i chwalona. Widocznie Tajwańczykom poza Tajwanem rośnie empatia i umiejętność słuchania ze zrozumieniem.
W końcu znalazłam "bezpieczny kąt noclegowy" - w wydzielonej strefie pilnowanej przez strażnika, sprawdzającego bilety, aby żaden parszywy kieszonkowiec i bandyta pospolity nie wlazł na dziko i nie oszył śpiących beztrosko podróżnych. Niestety, w "safe zone" nie było krzeseł, na których mogłabym zalegnąć, więc postanowiłam dołączyć do mandżurii i lokalsów rozciągniętych na marmurach podłogi.

Zatem znalazłam zaciszny kątek za filarkiem, nadmuchałam podusię, podesłałam sobie bluzę, przykryłam się szaliko-kocykiem i uderzyłam w kimono. Po chwili budzi mnie delikatne szarpnięcie za ramię. Rozespana, wyplątuję się ze swoich bambetli. Nade mną stoi umundurowany strażnik chrapatorium:
- Miss, miss, pani jest biała, pani jest turystką, pani nie wypada spać na gołej ziemi jak tym tam muzułmanom, Proszę, oto kartony dla pani, pani sobie podłoży...

piątek, 9 stycznia 2015

Pozdrowienia od Pring Pring!

Pamiętacie ślicznego białego kotka, którego pani pragnęła mu umilić lato? Pringpring (>>KLIK<<) powraca w zimowej odsłonie.

Tym razem, szczęśliwie, z uwagi na siarczyste tajwańskie mrozy (czyli spadek temperatury poniżej 20C, na plusie rzecz jasna) nikt mu niczego nie golił. Ani nie strzygł.
Tym razem panna Luo wpakowała go w coś ocieplającego. Przytulnego. Ekologicznego, w duchu tajwańskiego recyklingu. Taniego. Do torby na zakupy mianowicie.

Nie dziwota zatem, że po opuszczeniu tego uroczego schronienia miał świetny humor.

I postanowił ukryć się przed światem i kolejnymi zakusami swej pani. Prawie mu wyszło.

PringPring pozdrawia fanów z dalekiej mroźnej Polski i macha łapką, nie wierząc do końca w to, że gdzieś jest kraj, w którym kotów na lato się nie goli...

środa, 7 stycznia 2015

Filipińskie perypetie i przygody

Zostawiłam Was w tym momencie opowieści, gdy po pożegnaniu z rzygającą rodzinką doatrłam do przystani w Caticlan i mogłam poczuć pierwszy powiew wakacyjnej przygody...
Spalinami też zalatywało, i smażonym kurczakiem oraz męską wonią spod skrzydła, a nadto rybką i portem, ale olejmy to. Woń przygody i rajskiego wypoczynku, ouuu jeee.

Z doskonałego nastroju nie wybiła mnie podróż rzęrzącym rzęchem – czyli motorem typu "Jawa" z przyczepką i figurką Maryjki w charakterze ubezpieczenia i pasów bezpieczeństwa oraz poduszek powietrznych etc. 

Ba, nawet wyboista droga do miejsca mego noclegu nie ruszyła mego optymizmu i zachwytu nad plażą z palmami, błękitnym oceanem i widoczkami jak z folderu.

Nawet nocleg, który z zewnątrz wyglądał jakoś ociupinę mniej zachęcająco niż na zdjęciach jakoś strawiłam.

Umówmy się, za cenę jaką zapłaciłam (około za nockę w "dwójce") nie oczekiwałam Sheratona i gotowa byłam spać w zaprezentowanym mi pokoiku wyplatanym z bambusowej trzciny, o ile będzie w nim wiatrak i czysta pościel oraz łazienka dzielona z mniej niż tabunem innych ludzi. Nieco mi się mina wydłużyła na widok czegoś wielkości szafy, z oknem wychodzącym na omszały mur, w czym większość miejsca zajmowała prycza jak z Auschwitzu z baaardzo brudnym materacem. Zdjęcia - z apartamentu "wyższej klasy" (Singapurczyków), bo na widok mojej dziupli nawet aparat się zaciął i zamknął w sobie - dają pewien pogląd na "luksusy". Ekhm.


No ale kij, pościel właściciel (białas) obiecał zmienić, łazienka co prawda znajdowała się nie przy moim pokoju ale tuż obok – i zamykana była na klucz, a w sumie przyjechałam wypocząć na plaży a nie oglądać sufit. Obok mnie swój pokój z podobnie lekko zaskoczonymi minami oglądała para Singapurczyków, ale doszli do tego samego wniosku co ja – czyli za tą cenę nie będziemy grymasić i zaprzyjaźnimy się z pająkami wielkości orzechów, bo przecież one odganiają komary. Po czym już wspólnie przeszliśmy te 10 metrów do plaży i tam, przy dobrze schłodzonym soku z kokosa rozpoczęliśmy relaks.


Towarzyszły nam niesamowite widoki, kolorowy spektakl chmur o niesamowitych kształtach i kolorach, zarówno z prawej jak i lewej strony błyskających burzowo – a środkiem mieniącymi się tęczowo.


Pierwszy raz widziałam takie zjawisko fachowo określane jako "iryzacja", i dłuższą chwilę zastanawiałam się (ja, jak i połowa plaży) czy te chmury są prawdziwe, czy tylko mi się w oczach mieni od tego kokosa i nadmiaru wrażeń...

Po czym rozpoczęła się noc – koszmar. Jak już pisałam, nie miałam nic przeciwko spaniu w wiklinowej szafie na regale zbitym z desek – o ile dostanę czystą pościel i wiatrak. Wiatrak był, a co do pościeli, to niestety – właściciel przybytku zapomniał i zniknął, a nikt poza jego żoną (również znikniętą) nie miał prawa otworzyć magazynu z wszelkim dobrem typu rum i poszewki.

Cóż, stwierdziłam, że mój podróżny szaliko-kocyk może robić za prześcieradło, kocyka nie potrzebuję, a poduszkę mam dmuchaną – bo na tym czymś co mi zaserwowano spać nie będę z obawy że się przykleję. Albo zajdę w ciążę mnogą. Albo jedno i drugie. Singapurczycy mieli z kolei czystą pościel – ale ich klimatyzator nie działał, - albo działał połowicznie, huczał ale nie dmuchał. No i okna dało się uchylić – ale tylko po to, aby ujrzeć ścianę, odległą o jakieś 5 cm od framugi. Cóż, porównaliśmy stan posiadania, pożartowaliśmy i położyliśmy się spać...
Szybko obudziły mnie dziwne dźwięki i kurz sypiący się z bambusowego sufitu. Sapanie, skrzypienie i tupanie po schodach niosły się do białego rana. Jak się okazało – na pięterku nad moim i Winstona oraz Cherry "apartamentami" rezydowały "wesołe panienki", a raczej wesołe lejdibojsy. Oferujące usługi towarzyskie, oraz relaksacyjne. Fakt, widziałam w dzień takie chude stworzenia z długimi włosami i pazurami pociagnietymi strażacką czerwienią, śpiące pod palmą – ale nie zwróciłam na nie specjalnej uwagi, ot folklor. Nie wiedziałam tylko, że ten folklor rezyduje nad moją głową! I w dodatku ma ręce /usta /inne części ciała – pełne roboty, tak entuzjastycznie wykonywanej, że cała chatka łącznie z mą pryczą podryguje jak szalony breakdancer a z sufity lecą odłami bambusa z którego chatkę dawno temu uwito...
Szybko okazało się też, że moja prywatna zamykana na klucz łazienka jest także łazienką prywatną Winstona i Cherry, i najwidoczniej zhakowało ją pracowite i radosne towarzystwo z pięterka, które w odstępach 15-20 minutowych tuptało truchcikiem na dół, hałasując niczym słonięta na koturnach, a nastepnie zażywających szybkich ablucji i płukania gardła. I tak – całą noc, albowiem z uwagi na wczorajszą burzę (tą samą, która spowodowała opóźnienie mojego samolotu i inne dramatyczne historie), dziewczyny (?) / chłopcy (?) miały najwyraźniej przestój i gorączkowo odrabiały straty w pocie czoła i z ogniem w pośladkach.
Rano mocno niewyspany Winston dorwał właściciela i zażądał zwrotu kasy albo zamiany pokoju na taki zgodny z warunkami umowy i zdjęciami w ofercie. Właściciel wił się i wykłócał, jego żona zapierała się że przecież pościel była czysta i policzy mi za zabrudzenie jej do takiego stopnia w ciągu jednej nocy, a poza tym okno jest, a klimatyzator najwyraźniej popsuli goście, bo jk tam sprzątała – to działał normalnie co za wieprze w tej Europie mieszkają, wstyd. I jaki wandale z tego Singapuru, no dzicz!
Cherry szybko obleciała okolicę szukając lepszego lokalu w sensownej cenie, bo to co widzieliśmy w internecie (oczywiscie nie z obiecanego Wifi) – powalało ceną nawet Singapurczyków, w sumie majętny naród, nawykły do paskarskich marży w branży mieszkaniowej.

Udało się znaleźć spore "studio" z kuchnią i łazienką, za około dwukrotność stawki jaką zakukał poprzedni "lokal", Odżałowaliśmy dopłatę i na tym skończył się smutek. Zresztą, warto było. I tak oto we trójkę zajęliśmy się urlopowaniem...


niedziela, 4 stycznia 2015

Jestem sławna!

Jak wiadomo albo i nie, ten blog funkcjonuje w światach rónoległym, tu i na Onecie. Historycznie najpierw był Onet, ale pewnego dnia cierpiąc na sraczkę pisarską i nie mogąc przez tydzień odpalić własnego źródełka twórczości radosnej i niewyczerpanych wytrysków absurdu - się zirytowałam i skopiowałam całość na inny, niej zacinający się portal.

Jakiś czas temu odezwała się do mnie jedna z redaktorek strefy społecznościowej Onetu - i namówiła na wywiad. Dostałam pytania, potem wersję "do druku" - a następnie sprawa przycichła. I oto, powitałam Nowy Rok 2015 z przytupem, bowiem wywiad ukazał się!

O tu (przytomnie, trzęsącymi z wrażenia rękoma zrobiłam zdjęcie, zanim wylałam kawę na laptopa i wywróciłam krzesło oraz potknęłam się na dywanie zrolowanym od przebierania nogami z nadmiernej ekscytacji)

Gdyby ktoś z was chciał zerknąć - zapraszam serdecznie, o tu >>KLIK<<

W sprawie zdjęć z autografem itp itd - proszę pisać na maila :D

A teraz - z całego serca dziękuję moim Czytelnikom za to, że jesteście, komentujecie, pytacie, poprawiacie i dajecie mi motywację do dalszego pisania.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...