środa, 7 stycznia 2015

Filipińskie perypetie i przygody

Zostawiłam Was w tym momencie opowieści, gdy po pożegnaniu z rzygającą rodzinką doatrłam do przystani w Caticlan i mogłam poczuć pierwszy powiew wakacyjnej przygody...
Spalinami też zalatywało, i smażonym kurczakiem oraz męską wonią spod skrzydła, a nadto rybką i portem, ale olejmy to. Woń przygody i rajskiego wypoczynku, ouuu jeee.

Z doskonałego nastroju nie wybiła mnie podróż rzęrzącym rzęchem – czyli motorem typu "Jawa" z przyczepką i figurką Maryjki w charakterze ubezpieczenia i pasów bezpieczeństwa oraz poduszek powietrznych etc. 

Ba, nawet wyboista droga do miejsca mego noclegu nie ruszyła mego optymizmu i zachwytu nad plażą z palmami, błękitnym oceanem i widoczkami jak z folderu.

Nawet nocleg, który z zewnątrz wyglądał jakoś ociupinę mniej zachęcająco niż na zdjęciach jakoś strawiłam.

Umówmy się, za cenę jaką zapłaciłam (około za nockę w "dwójce") nie oczekiwałam Sheratona i gotowa byłam spać w zaprezentowanym mi pokoiku wyplatanym z bambusowej trzciny, o ile będzie w nim wiatrak i czysta pościel oraz łazienka dzielona z mniej niż tabunem innych ludzi. Nieco mi się mina wydłużyła na widok czegoś wielkości szafy, z oknem wychodzącym na omszały mur, w czym większość miejsca zajmowała prycza jak z Auschwitzu z baaardzo brudnym materacem. Zdjęcia - z apartamentu "wyższej klasy" (Singapurczyków), bo na widok mojej dziupli nawet aparat się zaciął i zamknął w sobie - dają pewien pogląd na "luksusy". Ekhm.


No ale kij, pościel właściciel (białas) obiecał zmienić, łazienka co prawda znajdowała się nie przy moim pokoju ale tuż obok – i zamykana była na klucz, a w sumie przyjechałam wypocząć na plaży a nie oglądać sufit. Obok mnie swój pokój z podobnie lekko zaskoczonymi minami oglądała para Singapurczyków, ale doszli do tego samego wniosku co ja – czyli za tą cenę nie będziemy grymasić i zaprzyjaźnimy się z pająkami wielkości orzechów, bo przecież one odganiają komary. Po czym już wspólnie przeszliśmy te 10 metrów do plaży i tam, przy dobrze schłodzonym soku z kokosa rozpoczęliśmy relaks.


Towarzyszły nam niesamowite widoki, kolorowy spektakl chmur o niesamowitych kształtach i kolorach, zarówno z prawej jak i lewej strony błyskających burzowo – a środkiem mieniącymi się tęczowo.


Pierwszy raz widziałam takie zjawisko fachowo określane jako "iryzacja", i dłuższą chwilę zastanawiałam się (ja, jak i połowa plaży) czy te chmury są prawdziwe, czy tylko mi się w oczach mieni od tego kokosa i nadmiaru wrażeń...

Po czym rozpoczęła się noc – koszmar. Jak już pisałam, nie miałam nic przeciwko spaniu w wiklinowej szafie na regale zbitym z desek – o ile dostanę czystą pościel i wiatrak. Wiatrak był, a co do pościeli, to niestety – właściciel przybytku zapomniał i zniknął, a nikt poza jego żoną (również znikniętą) nie miał prawa otworzyć magazynu z wszelkim dobrem typu rum i poszewki.

Cóż, stwierdziłam, że mój podróżny szaliko-kocyk może robić za prześcieradło, kocyka nie potrzebuję, a poduszkę mam dmuchaną – bo na tym czymś co mi zaserwowano spać nie będę z obawy że się przykleję. Albo zajdę w ciążę mnogą. Albo jedno i drugie. Singapurczycy mieli z kolei czystą pościel – ale ich klimatyzator nie działał, - albo działał połowicznie, huczał ale nie dmuchał. No i okna dało się uchylić – ale tylko po to, aby ujrzeć ścianę, odległą o jakieś 5 cm od framugi. Cóż, porównaliśmy stan posiadania, pożartowaliśmy i położyliśmy się spać...
Szybko obudziły mnie dziwne dźwięki i kurz sypiący się z bambusowego sufitu. Sapanie, skrzypienie i tupanie po schodach niosły się do białego rana. Jak się okazało – na pięterku nad moim i Winstona oraz Cherry "apartamentami" rezydowały "wesołe panienki", a raczej wesołe lejdibojsy. Oferujące usługi towarzyskie, oraz relaksacyjne. Fakt, widziałam w dzień takie chude stworzenia z długimi włosami i pazurami pociagnietymi strażacką czerwienią, śpiące pod palmą – ale nie zwróciłam na nie specjalnej uwagi, ot folklor. Nie wiedziałam tylko, że ten folklor rezyduje nad moją głową! I w dodatku ma ręce /usta /inne części ciała – pełne roboty, tak entuzjastycznie wykonywanej, że cała chatka łącznie z mą pryczą podryguje jak szalony breakdancer a z sufity lecą odłami bambusa z którego chatkę dawno temu uwito...
Szybko okazało się też, że moja prywatna zamykana na klucz łazienka jest także łazienką prywatną Winstona i Cherry, i najwidoczniej zhakowało ją pracowite i radosne towarzystwo z pięterka, które w odstępach 15-20 minutowych tuptało truchcikiem na dół, hałasując niczym słonięta na koturnach, a nastepnie zażywających szybkich ablucji i płukania gardła. I tak – całą noc, albowiem z uwagi na wczorajszą burzę (tą samą, która spowodowała opóźnienie mojego samolotu i inne dramatyczne historie), dziewczyny (?) / chłopcy (?) miały najwyraźniej przestój i gorączkowo odrabiały straty w pocie czoła i z ogniem w pośladkach.
Rano mocno niewyspany Winston dorwał właściciela i zażądał zwrotu kasy albo zamiany pokoju na taki zgodny z warunkami umowy i zdjęciami w ofercie. Właściciel wił się i wykłócał, jego żona zapierała się że przecież pościel była czysta i policzy mi za zabrudzenie jej do takiego stopnia w ciągu jednej nocy, a poza tym okno jest, a klimatyzator najwyraźniej popsuli goście, bo jk tam sprzątała – to działał normalnie co za wieprze w tej Europie mieszkają, wstyd. I jaki wandale z tego Singapuru, no dzicz!
Cherry szybko obleciała okolicę szukając lepszego lokalu w sensownej cenie, bo to co widzieliśmy w internecie (oczywiscie nie z obiecanego Wifi) – powalało ceną nawet Singapurczyków, w sumie majętny naród, nawykły do paskarskich marży w branży mieszkaniowej.

Udało się znaleźć spore "studio" z kuchnią i łazienką, za około dwukrotność stawki jaką zakukał poprzedni "lokal", Odżałowaliśmy dopłatę i na tym skończył się smutek. Zresztą, warto było. I tak oto we trójkę zajęliśmy się urlopowaniem...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...