sobota, 24 października 2015

Tajfun, tfu tfu - czyli jak czasami wygląda tajwańska pogoda

Wczoraj przy okazji ploteczek czatowo-skajpowych z kuzynką w powietrzu zawisło pytanie:
- Majia, jak tam u was na Tajwanie, żyjecie? Bo w wiadomosciach nawet było, że jakaś masakra i tragedia.

Zdziwiłam się trochę, bo nie zanotowałam żadnego spektakularnego wydarzenia, które mogłoby pretendować do miana wstrząsającego i straszliwego. Zatem - może dowiem się czegoś, co trzymano przede mną w tajemnicy?
- No w wiadomościach mówili, że tragedia straszna, tajfun jakiś, ranni, zabici, ewakuowani i w ogóle armageddon.
Aha.

Mam do tajfunów pecha. I to pecha straszliwego - jestem bowiem tajfunoujemna. To znaczy - że jak ja się pojawiam w okolicy, to z tajfunu robi się co najwyżej burza. W szklance wody zresztą. Za to "Fakt", "Teleexpress" i inne media robią z większej ulewy na końcu świata aferę koperkową, świetny zapychacz sezonu ogórkowego... I w dodatku pokazują jakieś archiwalne zdjęcia z tajfunu poprzedniego. A co.
Pomarańczowe teletubisie ze Straży Przybrzeżnej i fale "tajfun tuż tuż"
No właśnie. Tajwański tajfun (więcej na ten temat TU >>KLIK<<) jest zjawiskiem w lecie zupełnie normalnym, tak jak w Polsce lipcowy rajd pijanych traktorzystów po zagonach, sierpniowy deszcz meteorytów czy wakacyjne burze i kręgi w zbożu. Tak naprawdę, to pomimo swej upierdliwości, tajfun jest małej Pięknej Wyspie potrzebny, jak kani dżdż. Silny wiatr przewiewa zastałe w upale powietrze (albo zawiesinę metali ciężkich w szczypcie tlenu, patrz TU >>KLIK<<), a wściekły deszcz - zapewnia należyte nawodnienie i wyrównanie rezerwy wody pitnej i przemysłowej. I absolutnie niczym niezwykłym jest fakt, że podczas letnich miesięcy taki tajfun odbywa się co 2 tygodnie, więc  nikt na miejscu specjalnej paniki nie sieje (no, chyba że jakaś stacja telewizyjna pociągnie temat - to wtedy owszem, Tajwańczycy stadnie histeryzują na potęgę, że aj waj taj taj - bo tak wypada, bo w telewizji mówili).

W każdym razie - nadszedł tajfun Dujuan (szybko przekręcony na Donżuana). Fakt, wyglądało to groźnie - na zdjeciach satelitarnych wielki był jak smok. 
Rząd ogłosił dwudniowe wolne - czyli ekstremalnie długie "typhoon holiday" kiedy wszystko zamyka się na głucho i nikt nie wychodzi z domu (poza służbami medycznymi, wojskiem, policją, strażakami i strażą przybrzeżną). Młodociany, zgodnie z telewizyjną propagandą - panikował jak dziecko w obliczu siostry ze strzykawką - zupełnie umknął mu fakt, że takich tajfunów w te wakacje było już kilkanaście, a w całym jego życiu przewinęło się ich nad Tajwanem kilkaset.
Jak było?
W Kao - spokojnie, Powiało, popadało, parę kurnikowatych konstrukcji się rozwaliło, parę drzew się złamało, parę samochodów wywróciło, wybiło trochę studzienek kanalizacyjnych bo momentami system odprowadzania wody nie wyrobił.







Dużo gorzej było na północy wyspy, gdzie mieszka Dorota z rodziną. Mieszkają oni w górach w okolicy Tajpej - więc zwyczajowo, tajfun "lądując" od strony Okinawy miał nieco większy impet. Dorota z bloga  skarżyła się na wściekły, porywisty wicher, strugi deszczu i wyłączanie prądu, osuwanie się błotnistych zboczy na korty tenisowe - faktycznie, po jej stronie wyspy wyglądało to nieciekawie. Jak silnie wiało - najlepiej zobrazuje to fakt, że w superwiezowcu Taipei 101 wychyliła się kula, umiejscowiona głęboko w podziemiach, mająca z tych kazamatów równoważyć ewentualne wstrząsy sesjsmiczne - aby wieżowiec wskutek trzęsienia ziemi nie padł jak ścięty.
W Kao poduło, powyło, poprzestawiało nieco aranżację przestrzenną - i poszło w pierony, na Chiny Ludowe (jak zwykle zresztą). 
Za to szczególną atrakcją stał się wywrócony pociąg (tak, tak, legła na stacji lokomotywa)
oraz wygięte w porywach wiatru skrzynki pocztowe w Tajpej.
Ponadto ubiło jakiegoś bożka na światyni, który malowniczo zgiął się w pół (chyba nie był w łaskach boga od ochrony przed zjawiskami pogodowymi...)
i rzecz jasna przerzedziło zieleń miejską, za to doszczętnie i dokładnie umyło ulice - na chwilę rzecz jasna.




 Ogólem - Tajwańczycy naród do tajfunów przyzwyczajony i wiedzą jak sobie z tym fantem radzić. Nawet w sposób ekologiczny, gdy zwykła parasolka poleci hen...
A co bardziej przewidujący nauczeni wiekową wiedzą w temacie w ogóle stwierdzili że co będą się ubierać i ryzykować że koszula stanie się żaglem, albo zmoknie na wylot...
Taaak, tajwańscy dziadziusiowie rządzą :D

sobota, 17 października 2015

Dlaczego warto jeść owoce na Tajwanie?

Bo są.

A serio... Powodów jest wiele. I nawet małe drewniane pesteczki włażące czasem w zęby nie są w stanie choćby ociupinkę zniechęcić czy zmniejszyć mojego apetytu...
Zatem, dlaczego jem owoce na Tajwanie, albo (bardziej prawdopodobnie) rzucam się na nie jak Reksio na szynkę i rolnik na dotacje?

Po pierwsze - można schrupać w wersji "prosto z drzewa" coś, co w Europie występuje głównie w formie syntetycznego aromatu pływającego w jogurcie (marakuja, mango), albo w formie puszkowanej i zalanej słodkim syropem (liczi, ananas, mango, papaja i tak dalej). Innymi słowy mozna ze zdziwieniem odkryć, że marakuja jest kwaśno-orzeźwiającą galaretkowatą substancją wypełniającą jajowatą "skorupkę", mango ma subtelny posmak eukaliptusa i nie jest ulepkowanto słodkie, a ananas jest bardziej kwaskowaty niż miodowy, nawet dojrzały do stadium złotawego, miękkiego owocu... I że ananas piecze w język. I że zapach marakui wypełnia pokój na długi czas, powodując burczenie w brzuchu. I że wbijanie zębów w dojrzałe mango -zapewnia smakowy orgazm pełen kaskad słodkiego soku tryskającego wszędzie dookoła, dlatego mango konsumuje się pod prysznicem. I że wcinanie liczi i longanów wciąga gorzej niż łuskanie słonecznika. I że smoczy owoc najlepiej sobie strugać w różyczki za pomocą łyżeczki a potem wciągać z uroczym siorbnięciem. I że mleczko kokosowe niewiele ma wspólnego z tym zapuszkowanym, przesłodzonym czymś sprzedawanym za ciężkie pieniądze w eko-sklepikach. I że....
Pomelo - kuzyn grejpfruta w wersji artystycznej
Po drugie - można posmakować normalnej, naturalnej wersji owocu, które w Polsce za kupuje się za ciężkie pieniądze w wersji "dojrzanej w cieplarnianej atmosferze z dużą zawartością CO2) - przede wszytskim melonów, bananów, ananasów. W ogóle tajwański banan nijak się ma do maczugowatej, kanarkowo-zielonej maczugi z naklejką "czikita". Tajwański bananek rozmiaru jest chińskiego, czyli trochę większy od mojego palca wskazującego - ale za to smaku ma więcej niż cała kiść płynąca w chłodni z Ekwadoru. I zjadłszy raz takie z lekka pogniecione, małe i niepozorne, jakby kanciaste 台灣香蕉 - zaczęłam z pogardą i niesmakiem spoglądać na to, co do tej pory uważałam za "najlepszego banana z Czikity".
Kram z bananmi i turystyczne centrum "Banana Pier"
Po trzecie - można zjeść coś, czego w domu nigdy byśmy nie spróbowali. Bo o ile liczi, kaki, świeże daktyle, mango czy "smocze owoce" pitaje pojawiają się czasem w marketach, to już takiej na przykład "czapki buddy" czy duriana raczej do Polski nie sprowadza nikt. No chyba, że jakiś mocno ekscentryczny i nawiedzony koneser o budżecie na podwieczorek obejmującym osmiorniczki u "Sowy&Przyjaciół". A tymczasem duriana (czyli króla Ljuliana) mogę kupić dwadzieścia metrów od domu (już od wejścia do sklepu czuć, że była dostawa...) i trochę zeżreć w poszukiwaniu legendarnego najsmaczniejszego smaku, trochę zostawić gekkonowi na parapecie ku postrachowi okolicznej menażerii, a trochę zachować w zamrażarce - zacznie śmierdzieć pod niebiosa jak wyjadę a właściciel wyłączy prąd w moim mieszkaniu :D Ouuu jeee, zemsta jest rozkoszą bogów i polskiej furiatki :D
Duriana trzymaj za oknem...
Po czwarte - bo owoce dostępne są cały rok, w formie stałej, półpłynnej i mrożonej. Za tajwańskie lody (czyli kruszony blok zamrożonej wody lub mleka plus góra dodatków do wyboru do koloru) mogłabym się dać pokroić, a okoliczne obsługa okolicznych warzywniaków zna mnie już doskonale i wita z entuzjazmem. Nie mówiąc już o pańci ze stoiska z kawą i owockiem - która przed ósmą rano szykuje dla mnie wielki kubas "fusiastej z mlekiem" i kilka kawałków "czegoś losowo wybranego do spróbowania", a w okolicach przerwy śniadaniowej odpytuje mnie z krzaczków warzywno-owocowych, każąc czytać co zawiera "smoothie of the day".
Świeże truskawki w grudniu...
Po piąte - owoce i warzywa, nawet te w dziwnych kolorach i kształtach - są najmniej przetworzonym elementem tajwańskiej diety (bo większość dań aż skrzypi glutaminianem sodu i świeci od nadmiaru GMO). Owoce - mam nadzieję - jako jedyne są w stanie dostarczyć witamin i minerałów, w zastraszającym tempie wypłukiwanych podczas dłuższego pobytu. Nawet jeżeli oznacza to jedzenie na przykład marchewki w kolorze fioletowym, żółtego kiwi czy arbuza, to i tak będę je wpychać w siebie do obrzygu. Lepiej wtranżolić flaszowca niż tabliczkę czekolady, nieprawdaż?

Po szóste - owoce, nawet szczodrze polane sosem waniliowym - są jednak najmniej idącą w biodra i oponki cześcią tajwańskiego menu. Rzadko są bowiem smażone czy raczone dodatkami zmieniającymi ich kaloryczność w energetyczny odpowiednik hałdy węgla. No chyba, że mówimy o nightmarketowych "owocach w glazurze" albo żelkach cukrowych, albo innych frykasach, na widok których trzęsie mnie jak narkomana na solidnym głodzie - i które wtranżalam na kilogramy (a potem te kilogramy widzę na wadze i w słabo dopinającym się guziku dzinsów)...

Po siódme - owoce i warzywa tajwańskie według chińskiej medycyny mają znaczący wpływ na nasze ciało. I tak - cytrusy "wychładzają", więc warto je spożywać w upalny dzień. Z kolei - mango, ananas, daktyl - rozgrzewają skostniałe z zimna organy wewnętrzne, co z kolei powoduje że nawet w obrzydliwie wilgotną tajwańską zimę nie telepię się z zimna aż tak, jak podczas pierwszego roku. A to takie "podstawowe" korzyści medyczno-zdrowotne.
Bo na przykład guawa będąca wielkim rezerwuarem witaminy C zagwarantuje - zdrowie dziąsła, lśniące włosy i "piękną skórę" (czyli białą jak śnieg i gładką jak nakrochmalone prześcieradło).
A taka papaja - powoduje, że rośnie biust. Serio. Zachodnia medycyna nazywa to wpływem fitohormonów na gospodarkę hormonalną, a ja znam kilka chodzących/skaczących dowodów na skuteczność tej metody. Dwa z nich ulokowane są jakieś 20 cm od mojego podbródka.

Po siódme - nie ma to jak poćwiczyć chiński ze sprzedawcą, który w razie potrzeby wyjaśni (po chińsku, rzecz jasna) co to za owoc, skąd pochodzi, jak go podać i oporządzić i co nam się poprawi po jego konsumpcji. Ponadto na przykład wtajemniczy nas w zawiłości interesujących wydarzeń dzielnicy, wkręci w tajniki idiomów i podniesie samoocenę nadszarpniętą plugawym wyśmiewaniem się z moich tonów przez wietnamskiego kolegę (wietnamski ma więcej tonów niż chiński więc dla kolegi Nguyena moje wpadki krasomówcze są źródłem nieustannego tarzania się po pulpicie). A w wypadkach skrajnych - zawsze można popisać się znajomością języka plugawszego i umiejętnością targowania, gdyby cena była "niehalo", ze sporym narzutem z uwagi na fakt bycia białasem. Częściej jednak cena będzie "halo", a w gratisie dostaniemy jeszcze coś na pokosztowanie...
Czikita vs tajwański banan
Po ósme - jak już jesteśmy na etapie sprzedawców... Pomijam te przemiłe panie które pół sepleniąc po tajwańsku, pół mówiąc po chińsku będą z dumą i radością przepytywać i monitorować postępy na bieżąco, tudzież informować o nich ze szczegółami cały kwartał ulic. Owszem, są fajne - ale klu tkwi też czasem gdzieś indziej...
Bo czasem za ladą na targowisku stoi taki oto sklepowy...

Sklepowy nazywa się Wang Xiangong i powoduje piszczenie podstarzałych lampucer, wzychanie obcokrajowych dziewoi, rumieńce lokalnych dziewczątek i mokre sny gejów. A ponadto pręży mięśnie i pomaga obrotom pewnego kiosku wystrzelić w górę.

A tak całkiem naprawdę - to chłopak jest modelem, chyba nawet specjalnie wynajętym przez właścicielkę podupadającego biznesu w ramach modnej ostatnio na Tajwanie kampanii "pięknych sprzedawców". Zaczęło się od "Frytkowej Piekności" w tajpejskim MacDo, a potem szybko internet podbiły takie indywidua jak "Wieprzowinowa Księżniczka" czy "Gorrący Lodziarz" albo "Sexy Kramarz Tofu" i "Sliczny ciastkarz". A zima pewnie przyniesie i "twarz rajstop" albo coś...

To co, po miseczce owocowej pychoty?


sobota, 10 października 2015

O, w pestkę! - czyli tajwańskie dylematy stomatologiczne

Lubię guawy. Zielone i różowe, troche podobne z wierzchu do zmutowanej gruszki, w smaku nie podobne do niczego, niezbyt słodkie i niezbyt soczyste (aczkolwiek do legendarnego "suchego grejpfruta" yaozi im daleko). Mogę ich opchnąć dowolną ilość, ograniczoną tylko pojemnością żołądka (a ten mam raczej mało ekonomiczny i zupełnie nie pasujący do wypłoszowatej proweniencji).

Guawa ma pestki. Jadalne. I stanowiące jak dla mnie najsmaczniejszą część owocu. To znaczy, pestki jak pestki, zwykłe drewniane - ale gniazdo nasienne gdzie te pestki tkwią to soczyste, słodkie, mięciutkie, delikatne wnętrze, idealnie komponujące się twardą resztą. I to właśnie pestkowe jądro rozpływające się w ustach i tak dalej powoduje, że guawy wcinam jak małpa kit. Ciamkając rozkosznie z ukontentowania.
Zatem, wchłaniałam kolejną guawę, jednym okiem śledząc obowiązkowy serial (tak, w ramach edukacji mamy przymusowo oglądać jeden wybrany serial a potem na zajęciach go streszczać), drugim zaś lustrując bezmiar zadania domowego na najbliższy tydzień... I stało się.
Nagle przed oczami stanęły mi wszystkie gwiazdy i galaktyki naszego uniwersum, elektryczne uderzenie w paszczę postawiło mi włosy w afro i byłabym się zadławiła. Gdyby nie to, że szczęka mi za bardzo zdrętwiała z bólu żebym mogła nią ruszyć. 
W jednym z tylnych górnych zębów utkwiła na amen zaklinowana - mała twarda wredna pestka z guawy i uciskała. I to jak!!!
Domowe sposoby zwalczenia upierdliwego gościa w uzębieniu - zawiodły. Płukanie, ciamkanie, majdrowanie językiem w okolicy ósemek, gmeranie wykałaczką-widelcem-nożem-śrubokrętem-itp, wszytsko zawiodło. Pestka tkwiła i irytowała, a ja wyginałam twarz nie gorzej od Jima Carreya.
I tak minął dzionek, i nocka, i dzionek następny... Pogodziłam się już pomału z koniecznością zaimplementowania korników, które by mi drewnianego obcego obróciły w trocinki, albo z faktem że za parę(naście) tygodni moja polska dentystka zmierzy się z tajwańskim nasionkiem guawy - gdy zaczęło się gorsze. Pestka puchła, ząb bolał a ja szalałam z lęku, niepewności i wstydu, że trzeba się będzie rozdziawić przed obcym człowiekiem, w dodatku Azjatą... Albowiem szóstym zmysłem i każdym nerwem w szczęce przeczuwałam kłopoty. Konkretnie - reminesencję koszmarów z dzieciństwa, kiedy to straszono mnie że pestki ze zbyt łapczywie pożeranych czereśni zaczną mi kiełkować w brzuchu i uszami wypuszcze rozkoszne pędy umajonej białym kwieciem sakury. Innymi słowy, bałam się, by zadomowiona w moim trzonowcu guawa in spe nie zadomowiła się bardziej, wypuszczając korzonki. Co już na Tajwanie zdarzyło się już wcześniej... 

https://www.youtube.com/watch?v=omqjAyuoFfI (po angielsku)
i oryginalny materiał po chińsku 
https://www.youtube.com/watch?v=6ZIE5ZqSa7s

Tia. Zatem, przygwożdzona bólem i krążącym widmem małych guavek wyżerających mi mózg - ruszyłam na poszukiwanie pogromcy koszmaru - czyli kompetentnego stomatologa, który wyłuska ziarno zgnilizny moralnej zasiane w mym uzębieniu i nie straci przy tym rąk, nóg i życia. A nadto - będzie posiadał gabinet bez miejsc widokowych, bo mój ekshibicjonizm nie sięga poziomu "wszyscy przechodnie na ulicy zezują mi teraz w gardło".

A tajwańscy dentyści jakimś szemranym zabiegiem reklamowym i chłytem małketingowym lubują się w takim ustawianiu gabinetu, gdzie rozwarta paszcza delikwenta znajduje się dokładnie na poziomie oczu przechodniów, oddzielona od spoglądającej łakomie na cudze cierpienia  tłuszczy cieniutką i całkowicie przeźroczystą szybką...
Niby "dentysta z oknem na uciechę" - to już pomału relikt czasów minionych, a teraz Tajwan coraz bardziej cywilizuje się na zachodnią modłę w kwestii prywatności i intymności podczas czynności higienicznych... Ale wciąż jeszcze można spotkać kobiecinki myjące sobie głowy przed domem, krok od ulicy, a w mojej dzielnicy mieszkają chyba same zabytki, więc dentyści występują w wersji retro.
Znając więc moje parszywe szczęście do sytuacji dziwnych - i wiedząc że w bliskości wiertła wstepuje we mnie nadludzka siła i umiejętności - czyli miotam się bardziej ekspresyjnie niż niejedna ofiara egzorcyzmów w kiepskim horrorze - to wolałam oszczędzić sobie znalezienia się na youtubie, bo pewnikiem jakaś szuja by niecnie nagrała moje popisy i wrzuciła w sieć. 
Zatem, trzęsąc się niby ratlerek i co chwilę sprawdzając, czy ta pestka może jednak nie wyskoczyła przystąpiłam do czynu. Czyli do męczenia Młodocianego.
- Czy znasz jakiegoś dobrego dentystę? 
- Nieeeee, ja się boję dentysty w a ogóle dentysta na Tajwanie to droga sprawa. Daj spokój, co ci po głowie chodzi? Krzaczki byś lepiej pisała albo zaprosiła mnie na obiad...
Fakt. Wiekszość Tajwańczyków wygląda, jakby plombowanie było droższe od zakupów w butikach znanych projektantów, bo torbkę LuiWitona albo innej LaKosty mają - a zęby jak po apokalipsie atomowej. 
- No ale ile to drogo? - indagowałam uaparcie.
- Aaa nie wiem, bo ja nie chodzę, ale moja ciocia płaciła jakieś kosmiczne sumy, bo ona jest Japonką, to znaczy mieszka w Japonii i nie ma tajwańskiego ubezpieczenia zdrowotnego... I w sumie mówiła że drogo, to znaczy tanio bo taniej niż w Japonii, ale i tak drogo, i dlatego potem oszukiwała i chodziła do dentysty na kartę zdrowotną mojej mamy albo innej cioci...
- Tak, tak, rozumiem... Ale powiedz ty mi kochanieńki sumę, kwotę, no wiesz, numerek! Liczbę! Cyfrę!
- Foch! Nooo tak z 1000 kuajów za zęba, może nawet dwa, zależy gdzie, bo ja z moją kartą to płacę tylko 50 kuajów, ale mogło się zmienić bo dawno nie byłem bo booooojęeee sięęę dentyyyystyyy.

Dobra moja. Nie jest źle, fakt że za wyłuskanie cholernej pestki miałabym pół kubika guaw, ale nie zbankrutuję. Zaczynam zatem poszukiwania gabinetu, gdzie dentysta umie pracować z białasami, wie że mentalnie znieczulenie nie jest dobrym wyjściem i nie będzie panikował na widok spanikowanego białasa ze śmiercią w oczach i pestką w zębie. No i będzie rozumiał po angielsku, bo w krytycznej sytuacji mogę niekumatego stomatologa pozbawić życia, zębów i integralności wewnętrznej kośćca (a sporym problemem na Tajwanie jest - wybiórcze rozumienie ze zrozumieniem w języku obcym i to bez newralgicznych okoliczności). I załozy mi plombę która nie wyleci po tygodniu, a jak wyleci to ją naprawi w ramach rękojmi. I jeszcze plomba będzie miała fikuśny kształt, na otarcie łez - na przykład taki:
Zatem skupiliśmy się z Młodocianym na poszukiwaniach. To znaczy - ja marudziłam domagając się przysmaków mających załagodzić bolesności, a przejęty mą niedolą Młodociany pieczołowicie prowadził rozpoznanie podtykając mi pod nos a to miętówkę, a to loda na patyku, a to imbirowego ciągutka...
Gabinety oferowały szeroki serwis, w tym mocno podkasane asystentki podające wiertła (taaaak, Tajwańczycy to seksistowskie zbokole, lubujące się animowanym porno i mundurkach służbowych w stylu gdzie indziej uznawanym za "buduarowy, z udziwnieniem"), relaksacyjny masaż stóp podczas wiercenia (???), cuda i wianki na kiju - ale informacji o tym jakie znieczulenie stosują w jakich dawkach i czy posiadają na stanie środek oparty na substancji XYZ nie potrafił mi udzielić nikt.
A co mi z podkasanych pań w kusych spódniczkach, kiedy mi ktoś w szczęce grzebie? Hę? Zezować mam kącikiem oka zamiast kontrolować przebieg akcji właściwej na moim wrażliwym uzębieniu?Akurat! Jeszcze żeby to chociaż byli  umięśnieni przystojniacy z kwadratową szczęką i jędrnymi posladkami... (chętnych bliższego zapoznania się ze szczegółami mundurków odsyłam do telewizyjnego newsa http://news.tvbs.com.tw/old-news.html?nid=530692)
Byłam już gotowa w akcie desperacji udać się na totalną północ wyspy, gdzie urzęduje dentystka - Polka (żona dentysty Tajwańczyka). Co rzecz jasna spowodowałoby wyrwę w moim portfelu wielką jak Kanion Kolorado, ale z drugiej strony - nie groziłoby uszkodzeniami ciała osób postronnych (tak, zdarzyło mi się w przeszłości wierzgać na fotelu i gryźć stomatologów, ponadto rzecz jasna pyskować, bluźnic, mdleć i stosowac inne chwyty z szerokiego pakietu rozrywkowego) i koniecznością zapłaty odszkodowania dla niecnie potraktowanego butem fachowca... 

W końcu jednakże pani doktor Iga dała mi namiar na tajwańską koleżankę ze studiów na Akademii Medycznej w Poznaniu, która praktykuje w Kao. Wyposażyła mnie też w solidną dawkę wiedzy na temat tutejszych anestetyków, pocieszyła że będzie dobrze bo tajwańscy dentyści są fachowcami - i zasadziła mentalnego kopa w cztery litery żebym się przestała mazgaić z powodu głupiej pestki. Zatem ruszyłam z kopyta, z przytupem, ku zlokalizowanemu w centrum przybytkowi próchniczej anihilacji... Młodociany dzielnie ukrywając pękanie ze śmiechu obiecał solennie, że będzie mnie trzymał za rękę i ocierał pot z czoła, a w razie potrzeby skopie dentyście to i owo - i z rykiem silnika odpalił motocykl wiozący mnie na skazanie...

I wtedy, śpiesząc ku przeznaczeniu i podskakując na hopce z drogowego wyboja - walnęłam  o Młodociane plecy, aż mi zęby zadźwięczały, a pestka wypadła :D

Zatem - obyło się bez wiercenia, skończyło na oględzinach czy aby nie trzeba czegoś załatać - i na pamiątkę dostałam taki oto zestaw dzielnego pacjenta.







Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...