środa, 16 marca 2016

W nocy... O pólnocy....

JAK DOTĄD, TRZĘSIENIA ZIEMI PRZEŻYWAŁAM BEZBOLEŚNIE – PO PROSTU Z RZADKA ZAUWAŻAJĄC ICH MANIFESTOWANIE SIĘ. ORGAN OD WYCZUWANIA ZAWIROWAŃ SEJSMICZNYCH JEST U MNIE W JESZCZE SILNIEJSZEJ ATROFII NIŻ TEN OD WYCZUWANIA TONÓW (ALIAS PIĘCIU RÓŻNYCH WARIACJI NA TEMAT WYMOWY JEDNEJ SAMOGŁOSKI).

Jak wspominałam wcześniej, nocne wstrząsy przesypiałam, dzienne mimochodem rejestrowałam – ale rozpoznawałam jako „pewnie obok jedzie tramwaj” lub „ależ ta ciężarówka musi być ciężka” i w związku z tym standardowo reagowałam z opóźnieniem, zdziwieniem i finalnym „pffff”. Cóż, dziecko miasta, wynajmujące mieszkanie w bloku z wielkiej płyty koło sporego węzła komunikacyjnego, gdzie szklanki trzęsły mi się regularnie od 4.45 do 23. 
Reasumując – rzecz jasna trzęsienia ziemi miałam za jakąś atrakcję w stylu tego potwora, co rezyduje w kanalizacji i kiedy zasiądę w nocy na kibelku, to potwór ów złapie mnie za pośladki i wciągnie w swoje woniejące szambem królestwo. A dokładniej za odwrotność owego potwora – zielony i pokryty szlamem kanalarz z przegubową łapą wyłaniającą się z odpływu sraczyka nie istnieje, ale i tak się boję sikać po ciemku. Za to trzęsienia ziemi są w 1000% realne – ale jakoś tak lekceważąco usiłowałam fakt ich pojawiania się tu i ówdzie zracjonalizować albo wyprzeć.
Zatem kiedy ciemną nocą (musiało być po 1, bo punkt 1.00 światło w akademiku naprzeciwko moich okien gaśnie odgórnie i nieodwołalnie i w związku z tym u mnie zapadają również mroczniejsze ciemności) ze snu wyrwał mnie stukot drzwi od szafy i charakterystyczne dźwięki kolebiącego się telewizora tudzież stuki poruszających się drobnych pierdółek porozstawianych na każdej możliwej powierzchni. W mroku mego pokoju niosły się trzaski porcelany i szkła tańczącego pogo oraz werbel drżących mebli, a ja usiłowałam albo przysnąć albo wybudzić się na tyle, aby ogarnąć rzeczywistość…
I do jakiegoż to budującego wniosku doszłam?
- Yyyy… ależ to coś się tłucze, dajcie mi spaaaaaać (poduszka na uszy i próba relaksacji)
- Noż cholera, ależ się telepie….
- Uaaaa, szafa mi się telepie, zaraz grzmotnie na mnie wszelki dobytek upchany u góry a noga stoliczka do kawy malowniczo przebije mi głowę i ukatrupi!
- E, nie, stoliczek stoi z drugiej strony, najwyżej połamie mi nogi. A na głowę glebnie mi czerwona walizka, ale jest lekka, to szkód nie będzie zbyt dużych
- Kuffaa, mogloby się tak nie tłuc, bo ja muszę spać! Jak teraz nie usnę, to z rana na zajęciach będę nie do życia i będę pieprzyć jeszcze bardziej od rzeczy niż zwykle…
- A w ogóle, to czemu się tak wszytsko tłucze?
Olśnienie.
- Łóżko mi podskakuje, szafa się kiwa, wieszaki się miotają…
!!! Matko Bosko, moje mieszkanie jest nawiedzone!!!
Obudziłam się na dobre, aż sobie usiadłam z wrażenia.
No bo gdzie ja do diaska na Tajwanie znajdę dobrego egzorcystę?
To tyle w kwestii instynktu samozachowawczego. Zamiast szukać majtek i paszportu tudzież gotówki – i wybiegać na ulicę (ciesząc ewakuującą się w popłochu okolicę widokiem podskakujących cycuchów nieobleczonych w cokolwiek, bo na szukanie koszulki czasu brak), ja rozkminiałam numer telefonu do kolegi w Polsce, który ma znajomego zakonnika misjonarza werbistę. Werbiści bowiem – według kolegi- jako jedyny zakon mają prawo do wykonywania egzorcyzmów na cito bez całej papierkowej roboty i długotrwałej korespondencji ze Stolicą Apostolską, i co więcej, w dziedzinie wypędzania demonów mają duże i poztywne doświadczenie. No i mają na pewno kogoś w Azji na misji, więc luz.
Uspokojona, usnęłam.
I dopiero rano uśmiałam się z prób egzorcyzmowania ruchów tektonicznych.

poniedziałek, 14 marca 2016

Transport po tajwańsku

O magicznych właściwościach tajwańskich maszyn transportowych pisałam kilka razy. O psach zresztą też...

Na przykład TU
i TU
i TU też.

Więc dziś nie będę pisać...
Zdjęcia z dziś :D




sobota, 5 marca 2016

Ahoj przygodo! - czyli norweski epizod z Morzem Północnym w tle

Gdy kolejny turnus z Chińczykami dobiegał końca, a ja serdecznie wymiotowałam już na samą myśl o zgrai wyjątkowo irytujących skośnookich osobnikow jacy mi się trafili tym razem, zadzwonił telefon.
- Kiedy lecisz do domu?- przez trzaski i inne zakłócenia w tle przedarł się chrapliwy głos mojego znajomego Wilka Morskiego, kapitana siedmiu mórz.
- A za pare dni, a co? Chcesz mnie na obiad zaprosić?
- E tam obiad, mam dla ciebie pracę!
- Jaką?
- Bzzzt glum glum klhhhhhh bzyt krrrrr bzyt... - i w słuchawce rozległy się buczki oznaczające koniec audiencji.

"I cal you tomoro. I am on boat and have bad conektion" - zapikał sms, specyficzną angielszczyzną kapitana. OK...
Z tym "tomoro" to w wypadku Wilka Morskiego bardzo umowna sprawa i czasem wypada ono za tydzień, miesiąc, ruski rok lub nigdy - ale wieczorem po 23 Wilk Morski zadzwonił. Z propozycją nie do odrzucenia. "Mój człowiek z załogi jest chory, potrzebujemy kogoś na podmianę. Chcesz?"
Aha. Okeeeej... Yyyy?
- A co miałabym robić, przecież łodki to ja widzę głównie w butelkach jako elementy dekoracyjne, albo na obrazkach, a o pracy marynarza mam takie pojęcie jak o piciu rumu.
- Na mojej łodzi nie ma alkoholu w tym rumu też, a reszta jest prosta. Trzeba gotować, myć, duuuuużo mycia i pomagać przy załadunku i rozładunku cargo. Nic trudnego. Kiedy możesz zacząć?
- Ale gdzie jesteście, bo ja w Tromso?
- A my w Stavanger. Jutro wypływamy. Kupie ci bilet na samolot, wszystkim moim marynarzom kupuje bilety. Pakuj się. Spotkamy się w Bergen.

Następngo dnia stałam na na nabrzeżu Tollbodkai, mokłam w bergeńskim "słońcu w płynie" określanym też bardziej zgodnie z prawdą jako "syfilityczna mżawka" i zastanawiałam się czy to dzieje się naprawdę, i o so chozi.

Taksówkarz, który kiedyś też był marynarzem życzył mi dużo szczęścia na morzu, kazał zawsze zakładać ubranie ochronne i w wolnych chwilach dużo czytać. Kapitan Siedmiu Mórz zaś, uśmiechnięty od ucha do ucha zatargał moją walizkę do kajuty i kazał się zrelaksować bo za chwilę wypływamy. Faktycznie, kadłub zawibrował, woda przy burcie zabąblowała białą pianą, podkreślającą piękny czysty lazur lodowatej norweskiej wody i w statecznym tempie łodzi cargo odbiliśmy...
Zostałam wezwana na mostek przez interkom, zrąbana zachodzenie w butach po łodzi (posłusznie zostawiłam je w kajucie i do końca rejsu popylałam w wełnianych skarpetuniach) i usadzona na fotelu pierwszego oficera. I nastąpiło pierwsze odkrycie...
- To oszukaństwo! Gdzie macie to wielkie kółko do kręcenia?
- Kółko jest strasznym przeżytkiem, my używamy myszki lub joysticka.
- Bez kółka nikt mi nie uwierzy że to łódź, tylko jakaś atrapa!
- Ale za to mamy 4 radary... - faktycznie, przy fotelu kapitana pośród kubków z kawą błyskały monitory z kolorowym zarysem fiordu i innymi atrakcjami. Zatem skupiłam się na radarach i porównywaniu tego co widzę z tym co na monitorach. A jak!
- O, tu chodziłam na grzyby, tu jest taka forteca z armatami! (chwila ciszy) O! A tam mieszka mój znajomy! O, a to Askoy (taka wyspa - willowa dzielnica podbergeńska)! A to Sotra! O i jest ten słynny most z monitoringiem!
Most na Sotrę ma chyba ze 2 km długości, wisi na jakiejś astronomicznej jak na most wysokości kilkudziesięciu metrów, a pod nim przepływa główny szlag żeglugi do portu w Bergen. W związku z tym że jest i wysoki, i malowniczy i na wygwizdowie, stał się mekką lokalnych samobójców, w związku z czym jest też obieszony kamerami, a policja na sygnałach podjeżdża do każdej osoby  która przystanie na dłużej niż parę sekund. Ale ponieważ posterunek znajduje się trochę dalej, to i tak samobójcy którzy powzięli ten zamiar skaczą - a zdejmuje się tylko tych niezdecydowanych, co jeszcze stercząc w lodowatych podmuchach smagających konstrukcję mostu rozmyślają nad sensem istnienia.
- O a co to za tym mostem? Drugi most? Ale widac go tylko na radarze, a tu nic takiego nie ma!
- To fałszywe echo, robi się takie za metalowymi konstrukcjami, i radar to zaraz skoryguje.
- O! A co to? Ale duży statek! A czemu jest czerwony?
- To tankowiec. I wcale nie jest taki duży, tylko trochę większy od nas. My mamy 70m, a on 80.
- A nie powinniśmy się przywitać? Bo na żagłowkach jak się mijają to zalogi sobie machają?
- Eee, to byśmy cały czas nic tylko wyli syreną, a syrena i światła są do użycia tylko w ważnych przypadkach. Poza tym, zobacz ile tu jest dookoła łodzi. Byłoby gorzej niż w arabskiej dyskotece...
- A skąd wiesz ile on ma metrów, ten tankowiec?
- Na radarze widzę. Poza tym pływam od ponad 40 lat i znam większość kapitanów i statków na norweskich wodach.
Minęliśmy tankowiec. Zaczęliśmy zbliżać się do stoczni remontowej platform wydobywczych na Sotrze i właśnie zawzięcie lornetowałam okolicę, licząc ile platform stoi na płyciznach i w jakich są kolorach - gdy radio zatrzeszczało i zabulgotało po norwesku dłuższym komunikatem. Kapitan zapytał ile zrozumiałam (nic, poza pojedyńczymi słowami), po czym stwierdził:
- Mamy szczęście. Bo z tego mostu, który właśnie minęliśmy, ktoś skoczył, i wszytskie statki zostały zatrzymane i skierowane do misji ratowniczej.
- Ale przecież tam nie ma co ratować? Skoczył, z wysoka, do zimnej wody. To pewnie się utopił, a jak się nie utopił to i tak umrze z wyziębienia zanim go znajdą...
- Zawsze mają nadzieję że znajdą kogoś żywego. Ale fakt, w morzu umiera się w parę minut bez specjalnego ubrania. Woda ma jakieś 5C, to moment.
Radio dalej szczekało, policja w drodze, szukać, szukać, szukać. W końcu po godzinie, gdy już na horyzoncie majaczyła się pierwsza farma łososiowa, na którą mieliśmy dowieźć ładunek - poszukiwania zakończyły się sukcesem. My tymczasem raźno pruliśmy fale, które tak naprawdę nie były falami (zapytałam kapitana o te fale, które widać przed nami, takie na metr wysokie, z białym czubkiem - czy to są duże fale? Na co kapitan prychnął - jakie fale? to nie są fale, to jest wiatr, fale to zaczną się jak wyjdziemy na bardziej otwarte morze).
Farma łososia to takie coś, gdzie łososie nie rosną na grządkach, ale pływają w fiordzie. Kiedyś wydawało mi się, że zagradza się kawałek fiordu, i w takiej zagrodzie pływają sobie łososie, ciesząc się atrapą wolnowybiegowości... 


Okazało się, że łososie pływają ściśniete w czymś w rodzaju wielkiej skarpety umocowanej w miarę niedaleko brzegu, i w takiej skarpecie są karmione aż urosną, po czym głodzone i odławiane, a następnie przerabiane na filety i różowiutkie plastry kupowane w sklepach jako "łosoś norweski, samo zdrowie z krainy fiordów, 9.90 za kilo". I do tych skarpet, a raczej budyneczku przyczepionego do nich i unoszącego się wokół łososiowego dobrobytu mamy dowozić nasze cargo - czyli wory z chrupkami dla ryb.

Pierwsza farma powiedziała, że ze względu na pogodę nie podejmą od nas ani kawałka chrupek, bo po pierwsze w sztorm łososie nie jedzą tylko siedzą na dnie, po drugie już niedługo będą zarżnięte, więc nie potrzebują jeść, a po trzecie, jakby łososie zgłodniały nagle, to żarcia na farmie jest na tydzień jeszcze, więc możemy płynąc dalej a nie zagrażać wiotkiej konstrukcji całej farmy, która mogłaby się srodze potargać przy bliższym kontakcie z naszym statkiem. 
Druga farma zdecydowała się podjąć ryzyko - łososie widocznie groziły strajkiem, albo konstrukcja straszyła mniejszym ażurem prefabrykatów a większą ilością solidnego betonu. Podziwałam maestrię kapitana, który w sumie wielkim statkiem wykonywał skomplikowane manewry dokowania na ograniczonej przestrzeni między betonem biura a solidnymi kamieniami brzegu na falującym we wszytskie możliwe strony morzu - gdy ja w jakimkolwiek symulatorze kierowania czymkolwiek potrzebowałabym pół pokoju na wykonanie współruchów, a gdybym kilkała myszką to by mi stołu brakło, zaś uzycie joysticka skonczyłoby się solidną demolką pomieszczenia :D.
Ponieważ moja wachta dobiegła końca (a treścią wachty oprócz zadawania pytań i lornetowania okolicy było wizualne zapoznanie się z pracami na statku oraz natychmiastowe reagowanie na polecenia kapitana "Kobieto, kawa!" i ganianie z mostku do kuchni po stromych schodkach, w skarpetkach rzecz jasna), nie zostałam zesłana do ładowni, ale musiałam się wizualnie podszkolić z rozładunku cargo. I tak mi minął pierwszy dzień...
CDN

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...