poniedziałek, 30 maja 2016

Zagadka południowego nieba

Siedząc na plaży w Kenting, patrząc w morze i wypatrując niewiadomoczego, tuż nad horyzontem ujrzałam taki obrazek. Parę rachitycznych gwiazdek, dychawicznie pobłyskujących przez smog i zanieczyszczenie światłem (które jednakowoż jest znacznie bardziej ograniczone niż w Kao)  i nagle coś zapala mi lampkę w głowie...

Czy wy też TO widzicie?

Nie, nie UFO. Nie Yeti, nie sikający chłopiec za wydmą. Nie potwór z głębin i tak dalej.
Tylko - te cztery gwiazdki, tuż nad morzem, ułożone w kształt rombu. Albo krzyża...

Konkretnie - tego krzyża.

Choć położony na półkuli północnej, Tajwan leży na tyle blisko w kierunky równika, że widać i najsłynniejszą ozdobę nieba "drugiej strony" - Krzyż Południa. My mamy do orientacji w terenie Wielki Wóz, Mały Wóz i Gwiazdę Polarną (której nie umiem nigdy wskazać :D Bo na rodzimym niebie znajduję tylko i wyłącznie - Pas Oriona. I Księżyc), a hen hen daleko azymut wyznacza się na podstwie dolnej gwiazdy w Krzyżu Południa.
Kiedyś dawno czytałam książki podróżnicze, i ten krzyż południa trochę mnie frapował. A teraz - udało mi się go zobaczyć, tak po prostu, podczas siedzenia na plaży w trochę mniej spiekotliwych warunkach pogody. Tak plaża wyglądała w dzień, trochę na uboczu (więc dalej od gorącej plaży w Hengchun), ale gorąco było jak w piekarniku, nawet bez nuklearnego podgrzewania...


poniedziałek, 9 maja 2016

O słodkościach po tajwańsku...

Kiedy wspominałam o tajwańskich słodyczach, które generalnie są w smaku hmmm... ciekawe niezwykłe inne i najczęsciej po prostu obrzydliwe dla wysublimoanego podniebienia wychowanego na krówkach, iryskach, kasztankach i innych cudownościach, hasło "lodzik podły w smaku" wzbudziło furorę. Z racji rzecz jasna swojej dwuznaczności. O tym, że można spożywać z uśmiechem na ustach coś o smaku mydła szumnie zwanego zieloną herbatą - mówiono po cichu, stukając się w czółka.

Zatem dziś, specjalnie z okazji tego, że maj, i że poniedziałek - inne przypadki tajwańskich słodyczy, dla koneserów. Koneserów powyżej 18 lat! To znaczy w Polsce, na Tajwanie jakoś się nie szczypią w tym temacie (patrz - ogólnodostępne instalacje artystyczne pozwalające liznąć trocha kultury)

Ciastko o wiele obiecującym kształcie ujrzałam po raz pierwszy w Kending, czyli takim tajwańskim nadmorskim kurorcie typu Mielno - Ustka - Międzyzdroje. 
Z kakofonii zapachów spowijających przyuliczne stoiska wyróżniał się miły zapach gofra z bitą śmietaną, nieodłączny element każdej wyprawy nad morze. Zatem kurcgalopkiem ruszyłam na węch, wietrząc niczym rasowy posokowiec, czując coś, co mile wypełni mi brzuszek i podniesie poziom cukru we krwi, a dentyście dostarczy uciechy i nadwyżki w budżecie. Stanęłam przed stoiskiem jak wryta, bo goframi pachniały... no... eeee... tego... mocno schematyczne w kształcie i niezbyt realistyczne, ciastkowe narządy. Męskie.

Dotrzymujący towarzystwa mnie i Kasiorkowi kolega zwany Pandą rzecz jasna ze źle maskowaną radością podszytą nieśmiałą ciekawością i skrywanym scukaniem rzecz jasna zakupił nam po "goferku", szykując się na szał pał i szoł wizualnej podniety. A my, dzierżąc w łapkach cieplutkie, pachnące ciacha wpatrywałyśmy się w toto maślanymi oczami, na poły czekając aż przysmak lekko ostygnie coby nam podniebienia nie sparzyć, na poły konstatując w poetyckiej zadumie fakt trzymania ciastka o kształcie już nie sugerującym, a pokazującym wprost i dosadnie jak w pysk strzelił co z czym i do czego.
Panda, patrząc na nas wzrokiem z lekka zamglonym, licem żółto zarumienionym i ogólnie mocno głupawym wyrazem twarzy, z lekką troską zapytał:
- Yyy, czemu nie jecie, aż takie duże te ciastka? Rozmiar ma takie znaczenie? Czy to dlatego się tak cieszycie, że one takie duże, te ... (tu zrobił wyraźne GULP) ... ciastka?
Aż żal było patrzeć, jak biedny ściska kolanka, wywraca oczkami i dyskretnie usiłuje udawać że absolutnie, widok dwóch białolicych miętoszących sugestywnego kształtu frykasy na niego nie działa. Zatem Katarzyna wypaliła pierwszą salwą:
- Duży? No coś ty! Tak na ząb w sam raz, nie ma co się rozwodzić nad tym, że rozmiaru toto jest posledniego!
- Ale to pierwsze cokolwiek tego kształtu co każda z nas trzyma w ręce odkąd tu przybyłyśmy, więc należy się tym faktem rozkoszować, bo szybko się to nie powtórzy - dobiłam chłopaka, który chyba mocno żałował, że dał się skusić wizjom rozrywkowym o lekkim zabarwieniu przyrodniczym.
Po czym raźno odgryzłyśmy jednym kłapnięciem po połowie ciacha i starannie wciągnęłyśmy nadzienie waniliowe...

Zdjęcie ocenzurowałam, z wiadomych względów. Nie mam ochoty swego rozradowanego oblicza i błysku w oku oglądać na stronach dla wybitnie samotnych panów. A błysk miałam na tym zdjęciu taki że hohoho, klękajcie narody, spadajcie majciochy, graj muzyko, myśli sio!

Potem fiuto-gofry albo penisowafle z rozmaitym nadzieniem spowszechniały, stając się na jakiś czas ulubionym pokarmem nighmarketowym dla nastolatek, które masowo fotografowały się wciskając sobie takiego nadziewanego kiełbaską, truskawką lub czymkolwiek rarytasa w usta. Boom może nieco opadł, ale na pewno na tajpeskim Shilin Night Market można kupić wszelkie dziwaczności, i oprócz tofu śmierdzącego jest szansa popróbowania, czy waflowy narząd smakuje przyzwoicie.

Ale że rynek nie lubi próżni, a równouprawnienie pojawia się i w Azji - to w asortymencie pojawiły się takie oto babeczki. We wszytskich smakach, ksztaltach i kolorach, oddanych z dużym pietyzmem. Trochę kosztują - ale to ręczna robota, artysty, który musi zapewne inspiracji szukać na płatnych stronach, z wielkim poświęceniem...

Skusicie się na taki anatomiczny deserek?
Bo na przykład na alibabie (chińskie allegro) można kupić formę do gofrów - więc nie wątpie, że kiedyś w Mielnie pojawi się takie stoisko, póki rzecz jasna ksiądz z ambony nie wyklnie a sanepid nie zrobi rozróby :D

piątek, 6 maja 2016

Winda z piekła rodem - jeszcze jedna tajwańska straszna historia z moim udziałem

Zgłaszając się do projektu "Strasznych historii z Klubem Polek na Obczyźnie" miałam chitri plan podpytania Młodocianego o lokalne straszliwości i tak dalej. Bo przecież naTajwanie duchy spotyka się  na każdym rogu, dwa razy w miesiącu pali się dla nich sowitą kasiorę, a w Miesiącu Duchów zagęszczenie dusz na centymetr sześcienny smogu przekracza wszelkie normy i wyobrażenia filozofów oraz najstarszych górali. Zaś przesądów, tabu, zabobnów i zwyczajów Tajwańczycy wyznają tyle, że mózg staje w poprzek.

Sama pamiętam windę. Winda mieściła się w głównym gmaszysku Wendzarni i pieronem z piorunem wydźwigała mój zdychający w upale zezwłok na nawet na ostatnie, 10 piętro. I co niezwykłe - była pusta. Dlaczego niezwykłe? Bo Tajwańczycy słynący z oszczędności ruchów, windą wyjeżdzają nawet jedno (tak, dobrze widzicie - JEDNO) piętro lub kondygnację. A już dymanie piechotą wyżej niż 2 piętra po straszliwych schodach grozi niepowetowanymi i nieodwracalnymi szkodami na zdrowiu, psychicznym i fizycznym tak torturowanej jednostki. Zatem pusta winda? Nie-moż-li-we! Bez karnie stojącej kolejki długiej jak tasiemiec produkcji wenezuelskiej? Niebywałe!

I w dodatku winda działała bez zarzutu. Zatem - korzystałam z luksusu szybkiego jak błyskawica wydźwigu z poziomu 1 na poziom 10, bez zatrzymywania się co piętro, dopychania, wgniatania małych wiotkich chińskich kończynek w miękkie fałdki ciała mego, bez piorunującej mieszanki 15 różnych tanich jak barszcz perfum plus nut spoconej pachy i stopy wątpliwej świeżości okraszonej zdrowotną nutką przeżutej cebulki i inneg obiadu... Czysta rozkosz.

Aż razu pewnego przydybała mnie wyłażącą w skowronkach z tajemniczej windy - moja koleżanka Nico. Oczy jej w słup stanęły, pobladła, zafalowała bujnym biustem i nieomal omdlała.

Nico i Jocelyn - obie mają czym falować :D
- Ccccccco! Ty! Rooooobiiiisz! O matko, buddo i wszyscy bożkowie dao!
- ? Y? Windą jadę, na zajęcia, a co?
- O! Ah! Wah! Wah! Wah!
- Ale? Aaaaale? Ale co?
Spodziewałam się zwyczajowego - a nie nic, nic (czyli znów coś przeskrobałaś, ale domyślaj się sama), a tu ku mojemu zaskoczeniu Nico, wyraźnie nieswoja wydusiła:
- Bo przecież w tej windzie straszyyyyyyyyy!
Ja i duch ze szkolnego przedstawienia
- CO straszy? Widmo komunizmu, czy groźba zatrzymania między piętrami? Albo bakterie, mikroby i nauczyciele?
- No duch! Straszy! Duch!
- Jaki duch? Chyba zaduch, albo jego brak...
- Nie no, duch tej tam co skoczyła! Dziewczyny z pierwszego roku ją widziały, jak weszła do tej windy, taka rozczochrana, blada, z potarganymi włosami, że nie było widać jej twarzy, i wysiadła na ósmym piętrze!
Zrobiło mi się dziwnie.
Pamiętam doskonale pewien wieczór, gdy mnie i Kasiorka wracające do akademika po zajęciach minęły jadące w szalonym pędzie karetki wyjące co sił w trąbkach. Ale - karetka karetką, a kolacja ma swoje prawa. I o ile karetka nie blokuje wejścia do pierogarni, to po ustaniu dzwonienia w uszach wywołanego poziomem decybeli wyjca - można kontynuować konsumpcję i ploteczki.
Dopiero rano powitała nas atmosfera gorączkowego podniecenia, w Wendzarni wrzało niczym w ulu, a podekscytowane szepty zagłuszały nawet sielską melodyjkę dzwonka. Nikt o niczym nam rzecz jasna nie powiedział, ale po południu byłyśmy już zapoznane z ocenzurowaną, anglojęzyczną wersją wydarzeń.
Otóż - studentka wieczorowych studiów dla pracujących wyszła sobie z zajęć, weszła na galeryjkę łączącą budynek Q z budynkiem Z i po wspięciu się na solidną betonową barierkę - skoczyła. I to skoczyła tak udatnie, że zamiast zginąć na miejscu, to połamała sobie kręgosłup i w stanie przytomnym acz sparaliżowanym nieodwołalnie i nieodwracalnie została odwieziona do pobliskiego szpitala.
A ponieważ w szkolnej społeczności, która owej dziewczyny nie widziała na oczy ale była doskonale poinformowana o wszystkim pojawiła się fama, że owo samobójstwo nie było samobójstwem, bo na murku-balustradzie jakoby znaleziono komórkę niedoszlej denatki oraz jej bidonik, więc niechybnie ktoś ją zepchnął... Tożsamość owego ktosia, jak i motywy kierujące jego dłonią oczywiście rozpleniły się rozlicznie, inspirowane rzecz jasna arcynaukowymi dowodami i poszlakami, po części wyssanymi z palca a po części podpatrzonymi w popłudniowych telenowalch. Była tam i ciąża, i szantaż, i pieniądze, i były chłopak, i była dziewczyna obecnego chłopaka, i tajemniczy nieznajomy, i mafijne porachunki, i zazdrosna przyjaciółka, dziada z babą tylko brakowało.
Ploteczki i pogłoski szumiały do końca naszego semestralnego pobytu, dostarczane nam wybiórczo przez koleżanki, których grono topniało wraz z przygasającym blaskiem naszej egzotyczności made in Poland na rzecz nowoprzybyłych wymieńców z krajów tak wspaniałych i pożadanych jak Francja -elegancja i najwspanialsze na świecie USA. Generalnie wyjechałyśmy z niedosytem informacyjnym, który jakoś nie powodował mimo wszystko bezsenności z racji swego istnienia.
Wenzao - widać i galeryjkę pomiędzy tym wysokim a tym z lewej
Gdy wróciłam po wakacjach - zamiast dziury wybitej w szklanym zadaszeniu, na które spadła niedoszła samobójczyni, straszyły nowe tafle czystego szkła, jeszcze nie steranego ostrym słońcem, wściekłym tajfunowym wiatrem oraz dzikim zanieczyszczeniem powietrza. A o dziewczynie, która na nim wylądowała mówiono niechętnie i szeptem - że po wielu tygodniach odzyskała przytomnośc ciała, ale nie umysłu, i sznurowano usta na amen w wykonaniu szkoły sióstr urszulanek.

Po czym - jak się okazało, dziewczyna w formie wędrującej niespokojnej duszy zaczęła objawiać się w windzie...

Nie wiem jak to robiła (zapewne agent Mulder miałby kilka sugestii), bo według wiarygodnych źródeł informacji takich jak w miarę sensowna Nauczycielka Ye - dziewczyna przeżyła. Na uczelnię nie wróciła, policja zamknęła sprawę, rehabilitacja trwa. Studentki tajwańskie zaś to rodzaj szczególnych histeryczek, podniecających się niezdrowo czymkolwiek, byleby było jakąś intrygującą odmianą od monotonii codziennego zakuwania i braku funduszy na najnowszy gadżet LuiVitą (tak, potwierdzam). Więc historiami rozbudzającymi wyobraźnię ogółu nie należy się przejmować - zarówno w kwestii płomiennych romansów, skandali moralno obyczajowych jak i duchów z przyzwyczajenia negujących mozliwość korzystania ze schodów.
Windą jezdziłam dalej, pławiąc się w luksusie samotności - do końca semestru, dbając o to, by nikt mnie nie widział, bo grono windo-duchów mogłoby się powiększyć o biedne studentki zmarłe na zawał na widok mojej żywej powłoki doczesnej raźno wytuptującej z nawiedzonego udogodnienia cywilizacyjnego... 

Ale - nigdy nie odważyłam się z niej skorzystać po zmroku...


środa, 4 maja 2016

Dworzec na uroczo

Sezon wycieczek się zbliża. Wiadomo, tripadvisor poleca, istnieją listy "must gołów i must sijów". A co zrobić, gdy jakaś zabita deskami wioska nie posiada żadnej większej atrakcji powodującej wysyp turystów? Jak ratować budżet miasta i zapisac się na kartach historii z geografią?

Ano, była taka wioska. Zwała się RuiSui 瑞穗 i leżała sobie w hrabstwie - województwie Hualien. Atrakcji turystycznych większych tu nie ma, jest park narodowy, Aborygeni - ale nic specjalnego, co by mogło przyćmić Taroko, albo chociaż skłonic do zatrzymania się tu na pół godzinki w drodze do gorących źródeł pod Taidong.
Zatem, myślała wioskowa starszyzna, myślał wójt, myśleli, myśleli, prawie mysliwymi zostali - ale wymyślili.
Od niedawna dworzec w Rui Sui zyskał nową oprawę, słitaśno-kjutasną i artystyczną. Która powoduje, że postój pociągu na peronie czasem się wydłuża :D











Taka ceramika jest bardzo popularna i praktyczna w tutejszym klimacie - blaknie wolniej niż malunki, nie rozpada się na deszczu jak drewniane wynalazki, w pośladki nie grzeje jak metalowe ławki, solidne jest nad podziw, dosztukowac brakujące elementy łatwo, a pole do popisu spore.

Jak myślicie, czy burmistrz na przykład Pcimia (nie mam nic do Pcimia - bywało się tam na wakacje za małolata) czy innych Popówek Górnych powinien się zainspirować aborygeńsko-fliziarskim trendem?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...